Po ponad 2 tygodniach spędzonych na malowniczym południu Nowej Zelandii przyszła pora na wulkaniczną północ – czyli road tripa ciąg dalszy.

Dzień 16

Trzygodzinna przeprawa promem z Picton do stolicy kraju Wellington nie wyróżnia się niczym szczególnym. Podobnie sprawa ma się z samym Wellington – robi na nas wrażenie dość zapuszczonego i niezbyt zamożnego miasta, status stolicy kraju zawdzięczając jedynie swojemu centralnemu położeniu.

Przed przyjazdem mieliśmy wyobrażenie, że Nowa Zelandia to bardzo zamożne państwo. Rzeczywistość prezentuje się jednak trochę inaczej, 1/4 Nowozelandczyków wyjechała zarobkowo za granicę, koszty życia są wyższe niż choćby w Australii, czego nie można powiedzieć o płacach.

Dzisiejszego popołudnia starcza nam jedynie na podejście na Hobbit Hideout – miejsce, w którym kręcono scenę do Władcy Pierścieni oraz na Mt Victoria, skąd podziwiać można panoramę całego miasta. Widoki może nieszczególne, ale nabierają nowego znaczenia w chwili, gdy uświadomi się z jaką prędkością zmieniają się na przestrzeni czasu.

Wypiętrzanie się terenu w wyniku nakładania się płyt tektonicznych jest tu na tyle silne, że podniósł się on o 6 metrów przez ostatnie 150 lat. Może wartość ta przyprawi o dreszcze geologa, niemniej jednak jest to jak na ziemskie realia prędkość nieziemska. By zobrazować skalę tematu – niegdysiejsza przystań miejska znajduje się dziś ponad 200 metrów od morza.

Czasami zmiany związane z ruchami tektonicznymi obrócić można jednak na swoją korzyść – autostrada ciągnąca się z Wellington na północ została wybudowana w szerokim na kilkanaście metrów uskoku, który powstał po jednym z trzęsień ziemi w XIX w.

Dość nieoczekiwanie wieczór kończymy w Pizzy Hut – cena dużej pizzy tutaj to 5 dolarów, czyli ok. 12,5 PLN. Jest to jedno z zawirowań cenowych, przez które najpewniej spora część osób jest tutaj otyła (ponad 30%). Za pieniądze które przychodzić zapłacić za sycącego fast fooda nie ma szans na stworzenie żadnego w pełni zdrowego posiłku. 5 dolarów (cena 2 hamburgerów, pizzy albo zestawu w maku) wystarczy tu na zakup niewiele ponad pół kg pomidorów, czy na 2 ogórki. 😉

Dzień 17

Ulice stolicy kraju może nie zwalają z nóg, ale dajemy szansę jej „indoorowej” części. Rano odbywamy megainteresującą wycieczkę z przewodnikiem po nowozelandzkim parlamencie. Nowa Zelandia jest jednym z niewielu krajów, które posiadają wyłącznie jego jedną izbę. Sala obrad przypomina do złudzenia tę z brytyjskiego parlamentu, porządek obrad jest również niemal identyczny.

Podobieństw najprawdopodobniej jest jeszcze więcej, Nowa Zelandia uzyskała pełną niezależność od Wielkiej Brytanii dopiero w 1947 r. O mały włos nie stała się częścią składową swojego „sąsiada” w 1901 r., gdy 6 kolonii utworzyło oficjalnie Australię. Co ciekawe, do dziś w australijskiej konstytucji znajduje się ponoć zapis umożliwiający Nowej Zelandii dołączenie do federacji.

Ciekawostką jest, że obecnie urzędująca premier kraju, 9 miesięcy po wybraniu na stanowisko urodziła dziecko i wybrała się na urlop macierzyński. Opinia publiczna przyjęła to ponoć z dużym luzem, zwłaszcza że jej obowiązki w tym czasie pełnił pierwszy maoryski premier.

Po świetnym tourze po parlamencie przenosimy się do miejscowego muzeum Te Papa. Nie mamy wygórowanych oczekiwań, do wizyty przekonuje nas głównie darmowa wejściówka. Jak się okazuje, jedno z pięter poświęcone nowozelandzkim żołnierzom I wojny światowej to prawdziwa rewelacja. Wystawa opowiada o historii wojsk NZ biorących udział w 7-miesięcznej, ostatecznie przegranej batalii o turecki półwysep Gallipolli.

Sam sposób przedstawienia przebiegu poszczególnych walk jest genialny. Na szczególną uwagę zasługują trójwymiarowe makiety o profilu terenu półwyspu, przedstawiające kolorami posunięcia każdego z batalionów, przy jednoczesnej narracji kombatantów. Mapka przypomina te z kampanii gier typu Call of Duty. Sala, w której na ekranie wyświetlana jest scena walki w okopach, tak by widz mógł się poczuć jak w ogniu bitwy to kolejne nawiązanie do świata, który na szczęście można doświadczyć jedynie w grach FPS. Reszta eksponatów opowiada historię najważniejszych bohaterów walk, oczywiście przy pomocy interaktywnych materiałów. Sale poprzedzielane są szczegółowo wykonanymi, gigantycznymi figurami woskowymi poszczególnych żołnierzy.

To bez wątpienia jedno z najlepszych muzeów poświęcone tematyce wojennej, które odwiedziliśmy, a mówimy tu o przegranej walce. Wellington żegnamy wizytą w centrum nerdów – Jaskini Weta. To właśnie jej pracownicy tworzyli eksponaty używane przy kręceniu Trylogii Władcy Pierścieni i Hobbita. Na wystawie można podziwiać część z nich, zdaje się że nie jest to jednak nasza para kaloszy. 😉

Dzień 18

Przemieszczamy się do chyba największej atrakcji Wyspy Północnej – Parku Narodowego Tongariro. Warunki pogodowe są jednak niesprzyjające, stąd odkładamy wizytę na dzień kolejny. Popołudnie nie jest jednak stracone, czas umilają nam termy Tookanu, przy których znajduje się również krótki, geotermalny szlak.

Dzień 19

Bezdeszczowe okno pogodowe staje się faktem i ruszamy kilkugodzinnym wulkanicznym szlakiem Tongariro. To właśnie w tych rejonach miała miejsce największa erupcja na Ziemi w ostatnich pięciu tysiącach lat. Łańcuch wciąż aktywnych wulkanów ciągnie się aż po White Island – wyspę na północnym krańcu kraju. Malowniczy pejzaż, który podziwiamy w czasie kilkunastokilometrowego treku dodatkowo zdobiony jest szmaragdowymi jeziorami (Emerald Lakes). Widoki naprawdę dają radę. Na wejście na wulkan Ngauruhoe – czyli Mt Doom z Władcy Pierścieni niestety nie starcza nam już czasu.

Dzień 20

Na brakujący wulkan przestajemy sobie ostrzyć zęby o poranku – znów pada. Deszcz przechodzi w bezustanne siąpienie, co pozwala nam udać się do płynących magmowym korytem wodospadów Taranaki. W oczekiwaniu na poprawę pogody zmieniamy miejscówkę na Taupo, położone nad jeziorem o tej samej nazwie.

Nasze nadzieje okazują się płonne, przed ulewą chowamy się w „Huka honey hive” – centrum edukacyjnym nt. pszczół, na tyle interesującym, że ściągamy sobie kilka miniwykładów o życiu tychże owadów. 😉

Dzień 21

Dzień rozpoczynamy od krótkiego spaceru przy wodospadach Huka – wielkiego, wzburzonego rozlewiska krystalicznie czystej wody. Poranną rozgrzewkę postanawiamy wykorzystać przy trekkingu na górę Tauhara. Niestety warunki pogodowe dziś znów nie dopisują – podchodzimy 600 m górę by oglądać jedynie gęstą jak śmietana mgłę.

Jadąc dalej przez przypadek znajdujemy się w okolicy tamy Aratatia, z której w regularnych kilkugodzinnych interwałach spuszczane są miliony hektolitrów wody. Krótko mówiąc, nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy i oglądać już nie musimy.

Dzień ratuje darmowy Spa thermal park, w którym można poleżeć w gorącej, czterdziestostopniowej wodzie płynącej prosto z jakiegoś podwodnego ujęcia, z czego skrzętnie oraz długo korzystamy.

Dzień 22

Odwiedzamy dziś kolejną sztandarową atrakcję Wyspy Północnej – Rotorua Thermal Wonderland (czyli termiczną krainę czarów/cudów). Miejsce to pełne jest atrakcji związanych z aktywnością wulkaniczną tych terenów. Podczas dwugodzinnej wędrówki odwiedzamy tryskający wodą gejzer, bulgoczące błotne źródła oraz cały szereg gorących, mieniących się całą paletą barw jeziorek. Ich niecodzienne kolory pochodzą z wytrącających się minerałów takich jak siarka, mangan, żelazo, węgiel czy arszenik. Na jednym ze zbiorników znajduje się nawet powłoka czystej ropy, którą kiedyś używano do rozświetlania lamp naftowych.

Niestety z powodu wyjątkowo niskiej temperatury powietrza najciekawszy fotograficznie zbiornik Champagne Pool zasłonięty jest w całości emitowaną przez siebie parą.

Wydaje nam się, że ktoś przeszarżował z nazwą parku, do krainy cudów temu miejscu dość daleko. Od wulkanicznych, boliwijskich płaskowyżów dzielą go lata świetlne, niemniej jednak na pewno warto odwiedzić to miejsce będąc w pobliżu.

Niecałe 30 km dalej leży maoryska wioska Whakarewarewa, którą odwiedzamy popołudniem. Północno-wschodnią część wyspy zamieszkuje większość populacji Maorysów i wspomniana wioska jest jedną z kilku w których można zaczerpnąć trochę wiedzy nt. pierwotnych kolonizatorów Nowej Zelandii sprzed siedmiu wieków. To właśnie wtedy z polinezyjskiej wyspy Hawaiki przybyli pierwsi maoryscy osadnicy, którzy przez kilkaset lat niepodzielnie rządzili archipelagiem.

Jak to zwykle bywa, sprawy skomplikowały się wraz z pojawieniem się białych przybyszów z Europy. Jako pierwsi pojawili się tu Holendrzy pod dowództwem Abela Tasmana w połowie XVII w. – stąd nazwa Nowa Zelandia (na wzór holenderskiej prowincji Zelandia). Kolonizatorami okazali się jednakże Brytyjczycy, którzy masowo zaczęli najeżdżać te tereny od początku XVIII. Maorysi o dziwo akceptowali ich obecność do czasu – niezgoda w kwestii podpisanego w 1840 r. traktatu doprowadziła do kilku wojen, które wygrali Europejczycy.

Przez kolejne dekady Maorysi stopniowo osuwali się na margines. W wyniku wprowadzonych przez Brytyjczyków restrykcji, język maoryski stanął na krawędzi wyginięcia – pomimo, że 17% społeczeństwa to Maorysi, jego znajomość deklaruje dziś niespełna 4%. Dziś wszystko co maoryskie jest „w modzie”, język maoryski jest językiem urzędowym. Istnieje możliwość dobrowolnej jego nauki w szkole, są natomiast przymiarki do wprowadzenia go jako język obowiązkowy.

Wracając do naszego touru po wiosce – rozpoczyna się on od pokazu maoryskiej pieśni i tańca. Głównym jego punktem jest haka – dawny taniec wojenny. Miał on na celu zastraszenie wrogów, przeraźliwe krzyki sprawiały, że zakładali oni, że mają do czynienia z przeciwnikiem o kilka razy liczebniejszym i, o ile nie uciekali z pola bitwy, starcie rozpoczynali z podupadłym morale.

Maoryska wioska położona jest tuż przy gorących źródłach, które przez jej mieszkańców zdają się być wykorzystywane w pełni. Lokalsi we wrzącej wodzie gotują jedzenie w torebkach zawieszonych na wędkach, czy też w stworzonych do tego podziemnych „parowarach”. Woda ta w dalszej części cieku użytkowana jest do wspólnych kąpieli, z czego po zamknięciu wioski dla turystów ponoć większość miejscowych korzysta. Nie ma tu żadnych przebieralni, Maorysi podobno nie mają przed sobą tajemnic. 😉

W kulturze maoryskiej dużą rolę odgrywają tatuaże – praktycznie każdy posiada ich tutaj kilka. Tworzone są „na zamówienie” – każdy z nich ma jakąś unikalną dla posiadacza symbolikę, te zlokalizowane po lewej stronie ciała związane są z matką, po prawej – z ojcem. Tylko nieliczni mogą posiadać tatuaż na twarzy, obnosić się taką dziarą mogą tylko zasłużeni, doświadczeni członkowie ludu. Choć wizyta w maoryskiej wiosce była dość „turystyczna”, z czystym sumieniem możemy ją polecić, było to ciekawe doświadczenie.

Dzień 23

Przemieszczamy się dziś na leżący na północy wyspy malowniczy półwysep Coromandel. Przybrzeżna kręta droga tuż przy oceanie jest atrakcją samą w sobie, niemniej jednak większość turystów dąży tutaj do dwóch atrakcji.

Pierwszą z nich jest Hot Water Beach – plaża bezpośrednio pod którą znajduje się ciek, z którego wydobywa się podgrzewana przez wulkan woda o temperaturze 64°C. W czasie odpływu, tuż przy morzu wykopać można sobie swoje własne termalne SPA. Piasek jakieś 30 cm pod powierzchnią naprawdę parzy, stąd należy umiejętnie dawkować temperaturę i mieszać wodę z tą napływającą z oceanu. Bez wątpienia jednak w okresie letnim zadania tego podejmuje się niejeden nowozelandzki Janusz, a plaża pełna jest rozkopanych piaskowych czeluści.

Kilkanaście kilometrów dalej znajduje się chyba najbardziej znany punkt półwyspu – Cathedral Cove. Jest to piękna zatoczka, którą zdobi wyrzeźbiony przez wodę tunel. Świetne miejsce dla fotografów, gdyby co rusz nie wchodzili sobie w kadr w poszukiwaniu idealnego ujęcia. 😉

Dzień 24

Żegnamy półwysep Coromandel i ponownie wjeżdżamy w kierunku centralnej części wyspy. Po długich rozważaniach decydujemy się odwiedzić Hobbiton, plan filmowy na którym przez 8 miesięcy kręcono zdjęcia do Władcy Pierścieni oraz przez 12 dni do Hobbita. Jako że nie byliśmy wielkimi fanami powyższych produkcji, wejściówka za 84 dolary wydawała się lekką przesadą. Miejsce to jest jednak obok Tongariro i Rotoruy wymieniane jednym tchem wśród największych atrakcji Wyspy Północnej, stąd naprawdę mocno zacisnęliśmy zęby i zdecydowaliśmy się na jego odwiedzenie.

Po parku nie można poruszać się samodzielnie, co 15 minut startuje tour z przewodnikiem, który oprowadza po planie, sprzedając przy tym ciekawostki z powstawania jednych z najbardziej kasowych hollywoodzkich hitów.

Na planie znajdują się 43 hobbickie domki, szczegółowość wykonania każdego z nich jest naprawdę porażająca. Najpewniej wszystko to dzięki perfekcjonizmowi reżysera Petera Jacksona, który ponoć nakazał swoim ludziom tworzenie sztucznej śliwy listek po listku, czy też pojedyncze kolorowanie 200 tysięcy liści na drzewie stojącym nad domem głównego bohatera Hobbita ze względu na źle odbijające się światło.

Do dziś na planie pracuje armia ludzi utrzymujących go w stanie takim, jakby następnego dnia miały rozpocząć się zdjęcia do kolejnej serii. Tour kończy się piwkiem w filmowej karczmie Zielony Smok, co lekko osładza gorycz wejściówki.

Trzeba przyznać, że Hobbiton jest naprawdę zjawiskowo sielankowy, niemniej jednak cenę ustalilibyśmy na niższym poziomie. Tłumaczymy sobie to, że wysokość wejściówki jest podyktowana opłatą licencyjną, która w dalszym ciągu musi być odprowadzana do Hollywoodu, stąd może w jakiś sposób odbijemy sobie ten koszt. 😉

Było nie było, cieszymy się z odwiedzenia tego miejsca, może więc damy sobie jeszcze jedną szansę z nerdowską trylogią. 😉

Kolejnym punktem, z którym trochę zwlekaliśmy jest zobaczenie symbolu narodowego Nowozelandczyków – kiwi. Cztery spośród pięciu gatunków tego ptaka zagrożone są wyginięciem, stąd spotkanie go na łonie natury jest praktycznie niemożliwe. Udajemy się więc dziś do Otorohangi, by obejrzeć go w rezerwacie Kiwi house.

Głównie z powodu drapieżnych ssaków zaintrodukowanych przez człowieka pierwsze urodziny w stanie jest osiągnąć zaledwie 5% młodych kiwi. Rezerwaty takie jak ten odchowują młode właśnie do tego wieku, co pozwala im zwiększyć szanse na przeżycie do 80%, a tym samym zatrzymać spadek populacji.

Sam kiwi jest dość intrygującym zwierzakiem – jako jedyny ptak posiada nozdrza na końcu swojego dzioba. Choć zabawne, jest to rozwiązanie problematyczne dla ptaka – po każdym zanurkowaniu dziobem w ziemi w poszukiwaniu robaka musi on „odkichnąć” zebraną ziemię z nosa. Kiwi przybrany jest w charakterystyczne rozczapierzone, gęste pióra – to właśnie one były powodem dla którego owoc nazwano jego „imieniem”. Niecodzienny wygląd kiwi uzupełniają wąsy niczym jak u kota.

Ciekawostką jest, że spośród wszystkich ptaków kiwi składa największe jajko w stosunku do swojego rozmiaru. Stanowi ono aż 25% zwykłej wagi ptaka – to tak jakby kobieta rodziła 5-letnie dziecko. Choć wydaje się to nierealne, wielkościowo jajko kiwi przewyższa to składane przez emu. (!)

Mimo, że odwiedzamy rezerwat zobaczenie kiwi wcale nie przychodzi nam z łatwością. Ptak ten jest zwierzem nocnym, dni przesypia w swojej podziemnej norze. W rezerwacie operuje trochę w innej strefie czasowej – w czasie odwiedzin turystów na jego wybiegu panuje ciemnia, w której ciężko go dostrzec, w nocy zaś rozświetlane są lampy co jest dla ptaka sygnałem, że pora iść spać. W rezerwacie podziwiać można jeszcze inne rodzime nowozelandzkie ptaki, show mimo wszystko kradnie kiwi, którego zdjęcia ze względu na warunki oświetleniowe niestety nie posiadamy. 🙁

Dzień 25

… czyli koniec naszego road tripa. Dojeżdżamy do Auckland z intencją zwiedzania największego miasta Nowej Zelandii (1,5 mln mieszkańców, 30% populacji kraju), ale… nic ciekawego tutaj dla siebie nie znajdujemy. Nie jesteśmy fanami dużych miast, tym bardziej w tej części świata. Miasto jest co prawda pełne różnych rozmiarów wulkanów, ale wejście na jeden (One Tree Hill) pozwala nam sobie wyobrazić jak jest na pozostałych polecanych przez przewodnik. 😉

Tym samym decydujemy się na oficjalne zakończenie zwiedzania Nowej Zelandii i rozpoczynamy mentalne przygotowywanie do kolejnych wypraw. 😉

Póki co pora na drobną zmianę otoczenia, następne posty już z Ameryki Północnej! 🙂

Drobnym druczkiem – czyli najważniejsze wydatki / 1 os.

110 NZD – prom Interislander Picton – Wellington (220 NZD – 2 os. + samochód)

84 NZD – Hobbiton

24 NZD – Kiwi House

29 NZD – Rotorua Thermal Wonderland

8 NZD – Tokaanu Pools

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)