Swoją przygodę z USA zaczęliśmy dość nieoczekiwanie od 50-go stanu – Hawajów. Archipelag „rajskich” wysp zupełnie nie był w naszych początkowych planach. Jednakże warunki pogodowe na Tasmanii i w Nowej Zelandii, gdzie powoli nadchodzi zima, utwierdziły nas w przekonaniu, że najwyższa pora zmieniać półkulę na północną gdzie lato tuż tuż. Na naszym „bucket list” natomiast od zawsze znajdowała się Alaska, a tam właśnie z początkiem czerwca zaczyna się krótki sezon. Czerwiec na Alasce to miesiąc w którym istotnie minusowa temperatura to (miejmy nadzieję) przeszłość, nie jest to jeszcze pora, w której ceny wynajmu samochodów sięgają astronomicznych poziomów.

Co z tym wszystkim wspólnego mają Hawaje? Otóż w czasie poszukiwania biletów okazało się, że najtańsze loty z Nowej Zelandii na Alaskę mają przesiadkę w Honolulu – stolicy stanu. Po konsultacjach z naszymi amerykańskimi znajomymi i krótkiej chwili namysłu zapada decyzja – nasze hawajskie międzylądowanie potrwa kilka dni. Już po kupnie biletu do Honolulu okazało się jednak, że droga z Hawajów na Alaskę najtaniej wiedzie z najbardziej malowniczej wyspy Kauai przez… Kanadę. Jaka mogła być nasza decyzja? 🙂

Łącznie cały pakiet biletów (2 wyspy Hawajów + Kanada + Alaska) kosztował nas o 400 PLN więcej, niż w przypadku lotu bezpośredniego z Nowej Zelandii na Alaskę. Taki składak miał jednak ukryte dno – oznaczał, że na Hawajach „musimy” spędzić tydzień, a w Kanadzie dwa. Czasu u nas jest jeszcze akurat pod dostatkiem, więc jakoś postanowiliśmy przeżyć tę konieczność. Niniejszy post z naszej wizyty na Hawajach będzie chyba jednym z najkrótszych – nieoczekiwany pobyt w tropikach potraktowaliśmy jako „wakacje od wakacji”. Mimo że nie forsowaliśmy zanadto tempa, przy tym sporo czasu wylegując się w słońcu, możemy jednak powiedzieć, że w ciągu tygodnia odwiedziliśmy większość tego co wyspy Oahu i Kauai mają turystycznie do zaoferowania.

Aloha Oahu!

Na głównej wyspie archipelagu – Oahu spędziliśmy 2 dni. Większość przewodników odradza tu dłuższy pobyt – jest to najbardziej zaludniona wyspa, zaś stolica Honolulu i jej okolice do złudzenia przypominają większe metropolie. To właśnie tu, na samym środku Pacyfiku, zdarzyło nam się stanąć w dłuuugim korku na czteropasmowej autostradzie (!).

Z racji powyższego z Honolulu chcieliśmy uciec najszybciej jak się da, zatrzymując się jedynie w najbardziej znanym miejscu Hawajów – Pearl Harbor. To właśnie tu, 7 grudnia 1941 Japończycy zrobili Amerykanom z czterech liter jesień średniowiecza bombardując najważniejsze instalacje wojskowe i niszcząc większość z amerykańskiej floty Pacyfiku. W czasie nalotu zatopione zostały dziesiątki statków, z czego 8 największych. Do dziś na dnie zatoki znajdują się 3 z nich: USS Arizona, Utah oraz Oklahoma na pokładzie których wciąż są szczątki kilkuset poległych żołnierzy. Dodatkowo rodziny kilkudziesięciu kombatantów, którzy przetrwali nalot tego dnia zdecydowały się na złożenie ich prochów pośród reszty kompanów bitwy w Pearl Harbor.

Wycieczka po Pearl Harbor trwa łącznie ok. 2 godziny. Na darmową wejściówkę składa się: 25-minutowy filmik tłumaczący dlaczego atak Japończyków właściwie miał miejsce, krótki rejs do wraku USS Arizona oraz wizyta w muzeum.

Całą wycieczkę oceniamy naprawdę bardzo dobrze, wbrew oczekiwaniom obyło się bez właściwego Amerykanom wojennego patosu. Jankesi przyznają, że spodziewali się nalotu Japończyków, jednakże w wyniku „niesprzyjających” wydarzeń: błędów dowództwa, które nie zdecydowało się na patrole samolotami dalekiego zasięgu, błędu nawigatora, który odwołał alarm pomimo zbliżającej się wielkiej japońskiej eskadry którą widział na radarach, czy też zwykłego rozluźnienia po sobotniej hawajskiej nocy, dali się zaskoczyć. No, może dostrzegliśmy jedno „wbicie szpili” – w muzeum podkreślono kilkukrotnie, iż jeden z zatopionych okrętów, który wyłowiono i naprawiono, był w zatoce Tokijskiej w chwili gdy Cesarstwo Japońskie poddało II wojnę światową.

Godzinę drogi od Honolulu znajduje się drugi z najważniejszych turystycznych punktów wyspy – Pacific Cultural Center. Debatowaliśmy trochę nad sensownością wizyty w tym miejscu – wejściówka na poziomie 65 USD trochę odstrasza. W zamian organizatorzy obiecują jednak poznanie tajników kultury polinezyjskiej, do której należą m.in. Hawajczycy. Na miejsce dotarliśmy na czas ckliwego „show”, w którym aktorzy pływali na kanu na sztucznym kanale śpiewając przy tym polinezyjskie piosenki, grając na bębnach, ukulele i nie wiadomo na czym tam jeszcze. Byliśmy przekonani, że nadzialiśmy się na największą tandetę, potem już było jednak tylko lepiej.

Całe centrum podzielone jest na kilka polinezyjskich wiosek: Fidżi, Tonga, Tahiti, Samoa, Aoteroa (Maorysi z Nowej Zelandii) oraz Hawaje. W każdej z nich regularnie odbywają się przedstawienia związane z kulturą poszczególnych ludów, w przerwie których uczestniczyć można w interaktywnych warsztatach. I tak nauczyliśmy się m.in. jak rozpalać ogień pocierając drewnem hibiskusa o drewno, zarzucić sieć na ryby, przygotować olej kokosowy, czy też jak tańczyć hawajski taniec hula. Wejściówka do centrum obowiązuje trzy dni – my spędziliśmy dwa popołudnia intensywnie je eksplorując, a i tak przydałoby nam się odrobinę więcej czasu. W tym kontekście astronomiczna cena staje się jeszcze do przełknięcia.

Do miejsc godnych wymienienia na Oahu zaliczyć można również buddyjską świątynię Byodo-in. Jest to obszar kultu dla diaspory japońskiej, która jest tu szczególnie liczna. W chwili ataku na Pearl Harbor Japończycy stanowili blisko 1/4 populacji wyspy – krótko mówiąc w czasie wojny i w latach kolejnych nacja miała tu trochę pod górkę. Topór wojenny zdaje się być jednak zakopany, na Hawajach sporo dziś Azjatów i azjatyckich knajp czy salonów masażu. 😉

Reszta atrakcji Oahu to przede wszystkim mniej lub bardziej malownicze plaże, na których z racji ograniczonego czasu (dodatkowo niespodziewanie okrojonego przez świetne centrum kultury polinezyjskiej) długo nie przebywaliśmy.

W poszukiwaniu „prawdziwych” Hawajów – Kauai

Z Oahu przenieśliśmy się na Zachód, na rzekomo najciekawszą przyrodniczo wyspę archipelagu – Kauai. Już po wylądowaniu na lotnisku w Lihue wiedzieliśmy, że będzie inaczej. Niskie zabudowania stolicy oraz luźne, jednopasmowe jezdnie zdawały się zapewniać, że tłumy Oahu pozostawiliśmy daleko w tyle. Majaczące w oddali bujnie zielone wzgórza zwiastowały natomiast, że jest tu odrobinę bardziej rajsko.

Nim jednak rzuciliśmy się w wir eksploracji, stoczyliśmy małą biurokratyczną bitwę. Noclegi na części kempingów wyspy załatwia się osobiście. W „biurze ds. kempingów oraz tras trekkingowych” na odwiedzających czekają historie w stylu „ja się tym kempingiem nie zajmuję, zapraszam do pokoju obok” po czym po przejściu za ściankę działową okazuje się, że osoba zajmująca się interesującym nas kempingiem jest właśnie, o dziwo, na dwugodzinnej przerwie. Wszystko to odbywa się w charakterystycznym zaduchu zatęchłych, zakurzonych, odręcznie wypełnionych teczuszek mozolnie spiętych czerwoną wstążeczką. Finalnie, nie bez przeszkód (konieczna była kilkuminutowa korekta wydrukowanego pozwolenia po tym jak urzędniczka pomyliła daty naszych noclegów) dostaliśmy niezbędne kwity (których i tak nikt nigdzie nie sprawdza) i ruszyliśmy w trasę. Na wyspie spędziliśmy łącznie 5 dni, czas więcej niż odpowiedni jeśli nie gustujemy w wylegiwaniu się na plaży więcej niż 2-3 dni.

Na szczególną uwagę zasługuje północno – zachodnia część wyspy, gdzie znajduje się kilka malowniczych szlaków. Z powodu zniszczeń spowodowanych wichurą trasa dojazdowa do popularnego, dwudniowego treku wybrzeżem Na Pali jest zamknięta – w miejsce to udaliśmy się na dwa krótsze treki, które zapewniają porównywalną widoczność – Awa’awapuhi oraz na punkt widokowy Kalalau. To właśnie w tych rejonach kręcone były sceny do Jurassic Park Stevena Spielberga. Dinozaurów nie było, ale widoki też niczego sobie:

Chyba jednak najbardziej rozpoznawalnym punktem Kauai jest największy kanion Pacyfiku – Waimea. Jest to naprawdę malownicze miejsce świadczące o wulkanicznym pochodzeniu całego archipelagu.

Wzdłuż kanionu można przejść się kilku-, kilkunastokilometrową traską o ile nie ma się nic przeciwko przelatującym nad głową średnio co 3 minuty helikopterom. Tak się bawi amerykańska „warszawka” na wakacjach – pomimo, że kilkunastominutowe loty do najtańszych nie należą, w godzinach szczytu ruch na niebie porównywalny jest z tym na Marszałkowskiej. Przepych widać również na ulicach – na trasach na których nie można przekroczyć 48 km/h (30 mil/h) jeżdżą hordy wypożyczonych Mustangów.

Reszta naszego czasu który spędziliśmy na wyspie to, poza objazdówką po nadmorskich punktach widokowych, stary dobry plażing. Do morza nie mieliśmy szczególnie daleko – nawet nasze kempingi (Salt Pond oraz Anini) znajdowały się właśnie na plaży. Charakterystyczną cechą tych miejsc był fakt, że pewna grupa lokalsów nazywała to miejsce swoim domem. 🙂 Trzeba przyznać, że warunki do bycia bezdomnym są tu, jeśli można tak powiedzieć, nad wyraz sprzyjające – ciepło przez cały rok i nocleg pod namiotem tuż nad brzegiem morza. Na pierwszy rzut oka „bezdomni” mieli i co do garnka włożyć i czym gardło przepłukać – w czasie jednego z wieczorów przy toaletach został rozstawiony profesjonalny sprzęt na którym do późnej nocy przygrywano hity reggae i nie tylko. 😉

Podsumowując – tydzień na Hawajach spędziliśmy dość przyjemnie. Cieszymy się, że dane było nam tu przyjechać – dzięki temu nie musimy tu zaglądać w przyszłości. Hawaje nie będą należeć do naszej czołówki nadmorskich lokalizacji – wydaje nam się, że cała otoczka hawajskiej rajskości to tylko kwestia dobrego marketingu skierowanego przede wszystkim do zamożnych Amerykanów, którzy było nie było nie muszą nawet wyjeżdżać ze swojego kraju. Na świecie znajdzie się trochę miejsc z mniej zatłoczonymi plażami i lepszymi możliwościami snorkelingu, a przy okazji o niebo tańszymi.

Nie chcemy wracać już pamięcią do hawajskich cen – by zobrazować jedynie skalę tematu wyobraźcie sobie jedynie naszą zgaszoną radość, gdy znaleźliśmy jabłka na promocji – cena 0,99 dolara była naprawdę kusząca, do momentu gdy okazało się, że jest ona za sztukę, a nie za kilogram. 😉

To czym jednak zapamiętamy Hawaje to naprawdę spektakularne zachody Słońca, chyba jedne z najlepszych jakie mieliśmy okazję oglądać do tej pory. Obok zachodów w pamięci w naszej pamięci pozostanie też… pianie koguta (lub też dziesiątek tych skurczybyków). Z nieznanych nam powodów na Hawajach występuje OGROMNA populacja dzikich kur. Pianie koguta jest nieodłącznym elementem tutejszej podróży – słychać je od świtu aż do zmierzchu, niezależnie czy jesteśmy w mieście czy na łonie przyrody. Istnienie tego ptactwa w takiej liczbie to chyba kolejny przykład, że bezdomnym żyje się tu wcale nienajgorzej. 😉

Póki co koniec „wakacji” – czas na kolejną zmianę klimatu, lecimy do Kanady. Aloha!

Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki na 1 os.

10 USD / 3 USD – kempingi na Oahu/ Kauai

65 USD – wejściówka do Pacific Cultural Center

25 USD – cena 1 dnia wynajmu samochodu z ubezpieczeniem

3,8 USD – cena galonu benzyny (3,78 l)

Artykuły spożywcze są naprawdę drogie – najtańszy chleb tostowy – 3 USD, mały słoiczek pseudonutelli – 5 USD, galon mleka – 6-7 USD itd.

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)