Dwa miesiące w Australii minęły jak z bicza strzelił, w końcu przyszedł czas na zmianę klimatu. Jako że byliśmy w „okolicy”, postanowiliśmy sprawdzić czy nowozelandzkie krajobrazy uwiecznione w ekranizacji trylogii „Władcy Pierścieni” są prawdziwe, czy jedynie wynikiem komputerowego podrasowania rzeczywistości.
Położona blisko 2000 km od wschodnich wybrzeży Australii Nowa Zelandia składa się z kilkunastu wysp, z czego zasadniczo życie toczy się wokół dwóch wymyślnie nazwanych: Północnej oraz Południowej. Pomimo, że Wyspa Południowa jest większa o 40% od Północnej, mieszka na niej jedynie 1/3 Nowozelandczyków. Życie toczy się na północy, południe z szeregiem masywów górskich ciągnących się przez całą długość wyspy uważane jest jednak za piękniejsze.
Mimo łącznej powierzchni o kilkanaście procent niższej niż Polska, kraj ten nie jest logistycznie łatwy do przemierzenia – wyspy są długie oraz wąskie. Najdalej wysunięte na północ i południe punkty dzieli odległość aż 2100 km w linii prostej. Z racji łańcuchów górskich (zwłaszcza na Wyspie Południowej) ciągnących się przez środek, dojazd w część atrakcji nie jest możliwy bez nadrobienia sporego kawałka drogi. W ciągu niespełna 4 tygodni przemierzyliśmy ponad 4600 km, całkiem sporo jak na państwo mniejsze niż nasze.
Nowa Zelandia jest kolejnym krajem na naszej trasie, którego zwiedzanie nie jest możliwe bez wynajęcia samochodu. Jazda camperem czy campervanem zdaje się być tu nawet popularniejsza niż w Australii. Wszechobecny jest tu tzw. freedom camping – miejsce, gdzie można bezpłatnie zatrzymać się swoim samochodem na noc. W ciągu naszej podróży za nocleg płaciliśmy (od 8 do 13 dolarów) łącznie 5 razy, 4 przy parku narodowym Milford Sound i jeden raz w Auckland, gdzie innej możliwości po prostu nie było.
Koszt wynajmu przestronnego campervana, w którym można wygodnie spać za 75 PLN dziennie nie wydaje się wartością wygórowaną, co zapewne sprzyja takiemu, a nie innemu sposobowi zwiedzania Nowej Zelandii. Inną kwestią jest cena benzyny oscylująca od 4,8 PLN do nawet 6 PLN (można powiedzieć, że pod tym kątem jest tu drogo jak w Polsce).
Podobnie jak w przypadku australijskich postów relację przedstawimy w formie dziennika podróży. Część z poniższego tripa pewnie dałoby radę przyspieszyć w sezonie, niestety z racji zbliżającej się zimy dni są tutaj krótkie i trwają niecałe 11 godzin – nasze przemieszczanie sprowadzało się zwykle do podróży między 9 a 18.
Dzień 0
Lądujemy w największym mieście wyspy południowej, a jednocześnie trzecim największym w całej Nowej Zelandii – Christchurch. Nie ma w tym miejscu nic nadzwyczajnego, trafiło jednak miesiąc wcześniej na pierwsze strony gazet po strzelaninie w lokalnych meczetach. O Christchurch było głośno również kilka lat temu przy okazji trzęsienia Ziemi. W jednym z centralnych punktów wystawionych jest 185 pustych krzeseł, ku pamięci ofiar tego kataklizmu, którzy jak każdego normalnego dnia wyszli z domu do pracy i z niej nie wrócili.
Standardowo pierwsze kroki w nowopoznanym kraju kierujemy do lokalnych supermarketów. Przed przyjazdem wyczytaliśmy, że ok. 20% Nowozelandczyków wyemigrowało zarobkowo, m.in. właśnie do Australii, toteż liczymy po cichu na ceny niższe niż australijskie. Nie jesteśmy jednak gotowi na to co widzimy – te same produkty, w tej samej sieci supermarketów są o kilkadziesiąt procent droższe niż za morzem Tasmana. Nie pozostaje nam nic innego niż zmienić dotychczasowe nawyki żywieniowe na kolejne tygodnie. 😉
Dzień 1
Z samego rana wynajmujemy samochód w wypożyczalni Wicked Campers, z którą mieliśmy już dwukrotnie styczność w Australii. Jak się okazuje tym razem otrzymujemy naprawdę wypasionego vana „self-contained”, czyli o „samowystarczalnym” standardzie. Sprowadza się on do tego, że na pokładzie obok materaca do spania mamy rozkładany stolik, kuchenkę, zlew i przenośną toaletę (z której raczej się nie korzysta). Ma to istotne znaczenie – na Nowej Zelandii darmowe campingi są zwykle tylko dla samochodów „self-contained”, nawet jeśli jest na nich ogólnodostępna toaleta. W przypadku noclegu w takim miejscu i braku certyfikatu „self-contained” strażnicy wlepiają mandat w wysokości 200 dolarów.
Po megazakupach wartych fortunę, a które zajmują nam teraz pół samochodu ruszamy wreszcie w drogę. Nowozelandzką przygodę rozpoczynamy od jeziora Tekapo, położonym tuż przy parku narodowym Aoraki/ Mt Cook. Zaraz po dojeździe wchodzimy na okoliczny punkt widokowy na wzgórzu Mount John. Naszym oczom ukazują się ośnieżone szczyty ciągnące się aż po sam horyzont – naprawdę spektakularne widoki, od których zdążyliśmy się odzwyczaić w Australii. Odzwyczailiśmy się również od górskiego mikroklimatu – wieczór jest naprawdę orzeźwiający, dogrzewamy się więc w gorących źródłach tuż przy brzegu jeziora Tekapo.
Dzień 2
Noc w samochodzie mija nad wyraz dobrze, na pewno na brak wygody i miejsca przez najbliższy miesiąc nie będziemy narzekać. Idziemy za ciosem i po wczorajszym rozgrzewkowym podejściu na Mt John dziś wędrujemy trasą do Mueler Hut w parku narodowym Mt Cook. Jest naprawdę stromo, pokonujemy ponad 1200 metrów przewyższenia, ale widoki stąd to prawdziwa petarda, powoli wychodzimy z lekkiej nostalgii po opuszczeniu Australii.
Po skończonym treku podjeżdżamy jeszcze na okoliczne jezioro Tasmana – pełne brył lodu z pobliskiego lodowca. Wycieczka młodych Niemców obrzydza nam jednak widoki i szybko udajemy się na nasz kemping, drogę umila nam za to naprawdę spektakularny zachód słońca.
Dzień 3
Jak wspominaliśmy wcześniej – objazdówka po Wyspie Południowej jest trochę skomplikowana – wracamy dziś na wschodnie wybrzeże wyspy. Po drodze zahaczamy o XIX-wieczne malowidła Maorysów – Takiroa. Całe szczęście, że znajdują się po drodze, inaczej każdy kilometr przejechany w ich kierunku byłby kilometrem straconym.
Przed południem docieramy do Oamaru, jednej z najbardziej brytyjskich miejscowości w całym kraju – już na samym początku spaceru widzimy Szkotów przechadzających się w kiltach. Początki miasta związane były z rozwojem rybołówstwa właśnie przez przybyszy ze Szkocji. Przechadzamy się po topornych, wiktoriańskich uliczkach miasta, naszym głównym punktem zainteresowania jest jednak przyrodnicza część. Na wybrzeżu znajduje się kolonia fok oraz pingwinów małych. O ile te pierwsze rzeczywiście wylegają się na skałach, na te drugie trzeba czekać do wieczora. By móc je jednak podziwiać ze specjalnie do tego stworzonych trybun w czasie ich powrotu z morza należy wykupić wejściówkę za 60 dolarów.
W nosie mamy takie atrakcje i jedziemy dalej wybrzeżem do Bushy Beach, punktu w którym można rzekomo zobaczyć najrzadsze na świecie pingwiny żółtookie – na wolności żyje ich jedynie 3 tys. osobników. Szczęście nam jednak tu nie sprzyja.
Na chwilę wychodzimy przy Moeraki Boulders, naszą cierpliwość na próbę wystawia tu dość duża grupa turystów z Chin, więc szybko wracamy do samochodu.
Nie udało się z pingwinami wcześniej, ale co się odwlecze, to nie uciecze. 🙂 Zaraz po zejściu na wybrzeże przy Katiki Point widzimy pingwina żółtookiego w pełnej okazałości, wygląda jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Trochę nam ulżyło, jest dość chłodno, a planowaliśmy pingwinom dać szanse jeszcze przez 2 godziny aż do zachodu słońca, kiedy to dopiero mają w zwyczaju wracać do swoich nor.
Po szybkiej sesji fotograficznej okolicznej latarni morskiej udajemy się już na kemping. W drodze powrotnej do samochodu widzimy jeszcze jednego pingwina wychodzącego z wody. Całkiem udane zwieńczenie nienajlepiej zapowiadającego się dnia.
Dzień 4
Główną atrakcją dnia dzisiejszego jest Dunedin – kolejne wiktoriańskie miasto na wschodnim wybrzeżu. Jego architektura jest intrygująca, jednakże zgodnie stwierdzamy, że nie chcielibyśmy w takim mieście mieszkać.
W Dunedin odwiedzamy dość interesujące muzeum, reszta to przyziemne atrakcje – supermarket i miejscowy basen, który poza chwilą relaksu oferuje, ekhem, możliwość uprzedniej kąpieli. 😉 Dzień kończymy przy latarni morskiej w Nugget point, przejmujący do szpiku kości wiatr sprawia jednak, że nie spędzamy tu dużo czasu.
Dzień 5
Dziś mamy bardzo „road tripowy” dzień – zwiedzamy region Catlins, który usiany jest szeregiem miejscówek rozmieszczonych co kilkanaście – kilkadziesiąt kilometrów, zwiedzenie każdej z atrakcji to kwestia jednak kilkunastu-kilkudziesięciu minut. Atrakcje takie jak wodospady Purakanui, czy Jacks blowhole (morze wcinające się pod ziemią 150 metrów w głąb lądu) to jedynie miejsca na rozprostowanie kości. Prawdziwym znaleziskiem dnia dzisiejszego są tzw. Cathedral caves – jaskinie morskie, tj. takie, które powstały w wyniku uderzania fal o skały, a nie jak to ma miejsce w przypadku większości jaskiń – erozji wapienia.
Cathedral Caves można zwiedzać jedynie w czasie odpływu – co sprowadza się do 3 godzin w ciągu dnia. Mamy duże szczęście, bo trafiamy akurat w sam środek odpływu. Kilkadziesiąt fotek później woda zaczyna przybierać i bezpiecznie ewakuujemy się z miejsca zdarzenia.
Kolejnymi punktami na naszej dzisiejszej trasie są Curio Bay z tzw. Petrified forest – pozostałościami z lasu, który został pokryty lawą kilkadziesiąt milionów lat temu.
Dzień kończymy przy latarni morskiej Waipapa – chyba najsłynniejszej w całej Nowej Zelandii, porywisty wiatr jednak nie pozwala nam podziwiać jej piękna, o którym pieją wszystkie przewodniki.
Dzień 6
Z południowego krańca wyspy ruszamy trasą Southern Scenic Route w kierunku nowozelandzkich fiordów. Po drodze zatrzymujemy się w mieście Invercargill, z którego pochodził Burt Munro – człowiek, który w wieku 68 lat pobił rekord świata w prędkości na swoim ukochanym, 45-letnim motocyklu Indian Scout. Jego historię opowiada film „World’s fastest Indian” z Anthonym Hopkinsem w roli głównej, który gorąco polecamy. Jeden z rekordów w kategorii do 1000 cm3 ustanowionych przez tego pasjonata nie został pobity do dnia dzisiejszego. (!)
W chwili, w której dojeżdżamy do Te Anau, miasta „wjazdowego” do fiordów niestety zaczyna lać deszcz, który wyklucza jakiekolwiek popołudniowe aktywności.
Dzień 7
… to dzień spędzony w ramach akcji „Ja i mój wóz”. LEJE jak z cebra przez CAŁY dzień, nie wychylamy dziś nawet nosa z naszego vana. Mamy czas, tutejsza okolica to podobno jedna z perełek Nowej Zelandii, warto byłoby ją mimo wszystko jakkolwiek zobaczyć.
Dzień 8
Nasze oczekiwanie opłaciło się, budzimy się, a na niebie nie ma nawet pojedynczej chmurki. W nocy nastąpiła jednak nieoczekiwana zmiana, temperatura musiała spaść sporo poniżej zera – na tyle by zamrozić zamki w samochodzie i potworzyć nam sople na szybach.
Poranek nie należy do najłatwiejszych, ale po dniu, w którym tylko leżeliśmy i „pachnieliśmy” na trasę zbieramy się w ekspresowym tempie. Trasa wiodąca do Milford Sound tuż za wykutym w skale tunelem Homera często wskazywana jest jako najbardziej malownicza w całym kraju, nie pozostaje nam nic innego niż potwierdzić.
Nim zaczniemy eksplorować niezliczone przystanki i punkty widokowe po drodze, odbywamy dwugodzinny rejs po Milford Sound. Widoki niczego sobie, show kradną jednak delfiny butlonose, które nieoczekiwanie płyną przez dłuższą chwilę wzdłuż naszej łodzi. 🙂
Jak się okazuje, to nie koniec fauny na dziś, na jednym z parkingów dostrzegamy keę – jedyną na świecie górską papugę. Jest dość ciekawska, by nie powiedzieć zadziorna – rzuca się nam na obiektyw kamerki oraz usilnie stara się odgryźć jakąkolwiek część z naszego samochodu.
Poza krótkimi punktami widokowymi udajemy się na dłuższą przechadzkę na Key summit, stanowiącą część szlaku Routeburn track. Nie dziwimy się, że szczyt ten nazwano kluczowym, z wierzchołka rozpościera się widok na panoramę najważniejszych okolicznych szczytów.
Dzień 9.
Wizytę na Milford Sound kończymy 3-godzinnym, dość wymagającym podejściem na lodowcowe jezioro Lake Marian. Wysiłek zostaje jednak w pełni wynagrodzony pięknym pejzażem, po długim drugim śniadaniu ciężko jest nam wybrać się w drogę powrotną do samochodu.
W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o Bird sanctuary w Te Anau, gdzie można oglądać takie niecodzienne ptaki jak takahē, kākā, tūī, ruru oraz kereru. Nowa Zelandia była kiedyś rajem dla ptaków, które w obliczu absencji drapieżnych ssaków, miały idealne warunki do rozwoju. Przywiezione przez ludzi szczury i inne szkodniki (ciężko za takie nam uznać słodkie possumy) sprawiły, że spora część gatunków ptactwa stanęła na skraju zagłady, w tym ikona kraju – kiwi. Zobaczenie bardziej niecodziennych ptaków możliwe jest dziś niestety jedynie w rezerwatach czy zoo.
Dzień 10.
Na tapecie mamy dzisiaj Queenstown – malutkie, górskie miasteczko, zwane rzekomo „adrelinową stolicą świata”. Mówimy pas w kwestii skoków ze spadochronu, czy na bungee, udając się na punkt widokowy Queenstown Hill. Powoli chyba zaczynamy się przyzwyczajać do epickich, górskich krajobrazów.
Duże wrażenie nieoczekiwanie robi na nas park miejski z rozłożystymi, wielkimi niczym konary gałęziami. Złotą, nowozelandzką jesień w tym miejscu czuć wyjątkowo. Humory dodatkowo umila nam horda pałętających się tutaj kaczek.
Dzień 11
Kolejny przystanek, kolejne jezioro, kolejny szczyt. Dziś jesteśmy nad jeziorem Wanaka, gdzie wchodzimy na Roys Peak. Prawdopodobnie wspinamy się byłoby tu lepszym słowem, na szczyt konieczne jest pokonanie 1400 m przewyższenia. Widoki jednak ponownie nie zawodzą. Kto by pomyślał, że przed przyjazdem na Nową Zelandię drżęliśmy o pogodę i jakiekolwiek możliwości pieszych wędrówek.
Udany dzień kończymy wizytą w Jacuzzi na miejscowym basenie ;-).
Dzień 12
Po epickiej pogodzie dnia poprzedniego nie ma śladu, niezrażeni jedziemy dalej na zachodnie wybrzeże wyspy. Szanse na dobrą pogodę po tej stronie były i tak ograniczone – większość wilgoci płynącej z zachodnimi wiatrami skrapla się po tej stronie gór, wschodnie wybrzeże pozostawiając relatywnie suche. Po drodze zahaczamy o Blue Pools, ujście krystalicznie czystej wody.
To jednak nie woda przyciąga naszą uwagę, ale zjawiskowo porośnięte mchami drzewa. Nie jest to charakterystyczne cecha jedynie dzisiejszego szlaku, na południowej wyspie takich zamszonych, klimatycznych lasów jest mnóstwo. Jest to ponoć świadectwo czystości lokalnego klimatu, w przypadku zanieczyszczeń mchy nie pojawiłyby się w takim natężeniu.
Już na wybrzeżu na krótko wychodzimy na krótką traskę przy Ship Creek Beach. Do deszczu dochodzi porywisty wiatr, stąd bez żalu ruszamy w dalszą drogę. Zatrzymujemy się jednak zaledwie kilkanaście kilometrów dalej na parkingu przy Monro beach, plaży na której można spotkać pingwiny fiordowe.
Umieszczona tu tablica informacyjna nie pozostawia nam złudzeń – szanse na jakiekolwiek spotkanie z pingwinem istnieją jedynie między lipcem a październikiem oraz styczniem i marcem. Długo debatujemy czy wyjść z samochodu w deszcz i zawalczyć, mimo marginalnych szans, o widok choć jednego pingwina… by w końcu ruszyć w 2,5km marszu w jedną stronę.
Okazuje się to błędną decyzją, tablica informacyjna jednak się nie myliła. O ile w tamtą stronę szliśmy wartko, droga powrotna w doszczętnie mokrych ciuchach nieco obniżyła nasze morale.
Mimo wszystko możemy sobie powiedzieć, że do tematu podeszliśmy z należytą starannością. 😉 Deszcz nie ustaje, toteż postanawiamy „wykorzystać” warunki i przejechać jeszcze dziś 300 km. Największe okoliczne atrakcje – tj. trasy trekkingowe pod lodowce Fox i Franz Josef po powodziach sprzed dwóch miesięcy są i tak nadal zamknięte.
Dzień 13
Jak zdążyła nas przyzwyczaić w ostatnich dniach Nowa Zelandia, ulewne deszcze jednego dnia to zwiastun epickiej pogody dnia kolejnego. Rano na niebie znów nie ma ani jednej chmurki, czas więc na kolejne spotkanie z górami. Docieramy do Arthur’s Pass, gdzie udajemy się w trasę na niezbyt przyjaźnie brzmiący szczyt – Avalanche peak (szczyt lawinowy). Nie jest lekko – do pokonania 1400 m przewyższenia miejscami stromą traską. Widoki jednak znów wynagradzają nam wysiłek z nawiązką.
Przy wyjeździe z Artur’s Pass na krótko zahaczamy o Castle Hill – ciekawą formację skalną przypominającą… zamek (?).
Dzień 14
… to już powrót na wschodnie wybrzeże. Odwiedzamy miejscowość Akaroa położoną na półwyspie Banks. Niepozorna mieścina jest portem, z którego wypływają rejsy celem zobaczenia najmniejszych delfinów świata – delfinów Hektora. Liczące maksymalnie 1,3 m ssaki są dość terytorialne i żerują względnie na stałym obszarze, stąd relatywnie często można spotkać na okolicznych wodach.
Nasze dzisiejsze spotkanie jest tym z gatunku pierwszego stopnia – schodzimy do wody w piankach, w nadziei, że delfiny będą zainteresowane nami w równym stopniu, co my nimi. Pomimo, że pianki są dość grube, kąpiel w oceanicznej wodzie w przededniu zimy do najprzyjemniejszych zdecydowanie nie należy. Na całe szczęście delfiny dowożą temat i chętnie pływają wokół nas w czasie 45-minutowego wejścia do wody. Już po powrocie na pokład, na pożegnanie odprowadzają nas w kierunku portu, płynąc jeszcze przez kilka minut wzdłuż dziobu naszego statku. PE-TAR-DA.
Po południu dojeżdżamy do punktu startowego naszej wyprawy – Christchurch. Okazję wykorzystujemy do przyziemnych czynności takich jak pranie czy zakupy, dalej rozpamiętując jednak przygody sprzed kilku godzin.
Dzień 15
Dzień rozpoczynamy dość późno – zarywając wcześniejszą noc na odcinku Gry o Tron. 😉 Zmierzamy na północny kraniec wyspy, po drodze zatrzymując się w Kaikourze. Miejsce to jest znane przede wszystkim z wielorybów, które rzekomo żerują na przybrzeżnych wodach, jednakże po zważeniu ceny, szansy zobaczenia wieloryba i naszych doświadczeń z grudniowego rejsu, mówimy pas.
Zamiast tego odwiedzamy Kean Point, miejsce gdzie na klifach wylegują się nowozelandzkie foki. Zwierzaków tych mnóstwo jest również w Oahu Point, miejscu naszego następnego krótkiego postoju.
Kolejny przystanek jest już zupełnie niespodziewany – w czasie jazdy Monikę na sygnale zatrzymuje patrol policji. Jak się okazuje, jadący z naprzeciwka policyjny wóz zmierzył nam prędkość – 112 km/h, czyli 12 powyżej obowiązującego limitu. Ryzykujemy mandatem rzędu 80 dolarów, ale kończy się na upomnieniu i pogadance, że na nowozelandzkich drogach nie przekracza się prędkości. 😉 Od tego momentu jeździmy jeszcze uważniej, nie spodziewaliśmy się, że przeciwnik posiada tutaj moc pomiaru prędkości w czasie jazdy przeciwnym pasem.
Zarobione 80 dolarów należy uczcić – zatrzymujemy się w renomowanej winnicy Villa Maria, która rzekomo należy do trzech najlepszych winnic świata. Po darmowym wine tastingu zaopatrujemy się w jej wyroby w okolicznym bottleshopie i kontynuujemy tasting już na kempingu. W obliczu słabej prognozy pogody w parku Abel Tasman na najbliższe dni decydujemy się znikać następnego dnia na Wyspę Północną. Przygody z tej opiszemy już w kolejnym poście. 🙂
Drobnym druczkiem – czyli najważniejsze wydatki / 1 os.
84 NZD – rejs po Milford Sound
149 NZD – pływanie z delfinami (firma Black Cat, kupione przez bookme)
16 NZD – termy Tekapo (kupione przez bookme)
30 NZD – nocleg w pokoju dwuosobowym w hostelu w Christchurch
28 NZD – dzienny koszt wynajmu campervana (self-contained) z pełnym ubezpieczeniem
1,8-2,5 NZD – litr benzyny 91. Ceny benzyny potrafią się wahać o 30 centów pomiędzy miastami oddalonymi o 10 km (!). Tankowanie do pełna nie zawsze popłaca 😉
3 NZD – 6 bułek
1,8 NZD – litr mleka
5 NZD – płatki śniadaniowe
3 NZD – sos do makaronu’
4 NZD – hummus 0.5 kg
2,5 NZD – 1 kg cebuli 😉