Nasza podróż po Ameryce Południowej wraz z wizytą na Antarktydzie trwała łącznie 5,5 miesiąca. Był to świetnie spędzony czas, niemniej jednak przez ostatnie 2 tygodnie pobytu czuliśmy, że potrzebna jest nam zmiana. Gwarancją takiej na pewno była Australia! Najtańsze loty na ten kontynent wyłapać można ze stolicy Chile, które było jednocześnie ostatnim przystankiem naszej latynoamerykańskiej podróży.
Swój lot z Santiago do Sydney wykupujemy w STAtravel, australijskim biurze podróży. Tzw. Blue Ticket, skierowany do osób poniżej 31 roku życia jest o blisko tysiąc złotych tańszy niż najtańsza alternatywa, wskazywana przez internetowe wyszukiwarki skyscanner czy momondo. Różnica znaczna, mieliśmy pewne opory przed kupnem, ale zniżka rzeczywiście działa!
No to w drogę!
W samolocie do Sydney łącznie spędzamy 19 h, „nasz” europejski układ mapy zdaje się nie oddawać tej odległości, stąd czas przelotu nad Pacyfikiem był dla nas odrobinę zaskakujący.
Przed wylotem do Australii wpadliśmy w lekką psychozę – relacje książkowe oraz internetowe wspominają o dużym „trzepaniu” na granicy, nie tylko pod kątem narkotyków, ale również „ciał obcych” takich jak nasiona, pyłki czy też piasek. Czytaliśmy historie o osobach, którym na lotnisku kazano odkurzać swoje rzeczy z powodu zagrożenia skażenia australijskiej flory. I tak, tuż przed wyjazdem, więcej niż wzorowo wyczyściliśmy swoje plecaki, odkurzyliśmy swoje namioty i resztę rzeczy. Jak nietrudno się domyślić, na lotnisku nikogo nie interesowały nasze wysokie standardy czystości.
Po wylądowaniu kierujemy się do kontroli na obwąchanie bagaży przez psa. Ichni burek uwziął się na nas, bo siada zarówno przy moim, jak i przy plecaku Moniki, co oznacza, że coś jest z nimi nie tak. Nic do ukrycia co prawda nie mamy, lecimy z cywilizowanego kraju Ameryki Południowej… ale ciśnienie jednak na chwilę skacze do góry. Jak się okazuje, pieseł wyczuł przy nas banany, które chytrze zjedliśmy dwie godziny wcześniej.Wychodzimy z kontroli i w pośpiechu biegniemy na drugi terminal na naszą krajową przesiadkę, by dowiedzieć się, że lot do Cairns jest opóźniony o dwie godziny…
Na miejsce docieramy tuż przed zachodem słońca. Zrzucamy bagaże w hostelu i od razu wychodzimy na miasto. To czym Cairns rozkłada nas na łopatki to szerokie, czyste, nowoczesne ulice oraz panujący tutaj luz – ludzie z wolna przemierzający promenadę tuż przy oceanie, czy też urządzający barbecue na publicznych grillach. Totalny przeskok względem hałaśliwych, zatłoczonych uliczek Ameryki Płd. Do tego dziesiątki tysięcy gigantycznych nietoperzy (znanych tutaj jako latające lisy) lecących tuż nad naszymi głowami. Pierwszy, choć krótki kontakt z Australią sprawia, że już wiemy, że najbliższe 2 miesiące spędzone tutaj będą wyjątkowe.
Krótka wizyta w supermarkecie zapewnia nam spokojny sen – ceny podstawowych artykułów spożywczych (za wyjątkiem warzyw) nie zwalają z nóg, jakoś tutaj przeżyjemy.
(Naprawdę) Wielka Rafa Koralowa
Już kolejnego poranka wybieramy się na nurkowanie na słynną Wielką Rafę Koralową. W rzeczywistości jest to zbiór blisko 3900 raf koralowych ciągnący się na dystansie blisko 2900 km, od północy Cairns aż po Brisbane. Nim docieramy statkiem na miejsce to, co nas od razu uderza (lub to, od czego się odzwyczailiśmy) to australijskie standardy bezpieczeństwa. Przez dobre kilka minut briefingu komunikowanie są informacje gdzie znajdują się kapoki, jak należy je założyć i w ogóle co robić w przypadku różnych rodzajów zagrożenia. Dodatkowo każdy pytany jest o przyjmowane leki i oznaczany kolorem w zależności od udzielonej odpowiedzi. Co więcej, po każdym nurkowaniu przed ruszeniem statku w dalszą trasę 4 osoby niezależnie od siebie przeliczają liczbę pasażerów na pokładzie. Dość powiedzieć, że w Ameryce o swoje przetrwanie każdy walczy sam i nikt takimi szczegółami jak liczba pasażerów na pokładzie się nie przejmuje. 😉
Pod wodę schodzimy dwukrotnie – na Saxon Reef oraz rafie 1770. To czego nie można odmówić rafie to na pewno tego, że jest WIELKA. Ściany koralowca, które mijamy liczą nieraz dobre dwadzieścia kilka metrów, czegoś takiego nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Jeśli chodzi zaś o kolorystykę oraz bogactwo fauny – bliższa nam egipska rafa na Morzu Czerwonym niczemu australijskiej zdaje się nie ustępować (a jest jakieś siedmiokrotnie tańsza. ;-)) Oczywiście opieramy tę opinię na jednym dniu nurkowym, ale nie odważylibyśmy się zapłacić po raz kolejny tej samej ceny (275 AUD ), by utwierdzić się w tym przekonaniu. Po skończonym nurkowaniu udajemy się jeszcze na spacer po Cairns, jak się później okaże naszym ulubionym mieście w całej Australii.
Azymut Brisbane
Cairns jest dobrym punktem wypadowym na rafę koralową, niemniej jednak z racji ogromnych odległości dzielących resztę atrakcji Australii bez wypożyczenia samochodu ani rusz. Komunikacja autobusowa jest tu znikoma, dojechanie do części atrakcji jest w praktyce niemożliwe, a ceny kilkugodzinnych, czy też całodniowych zorganizowanych wycieczek wykraczają czasami poza granice absurdu. Nasz wóz wypożyczamy w Wicked Campers, gdzie za dwuosobowy minicampervan z pełnym ubezpieczeniem płacimy 80 AUD dziennie (ok. 220 zł). „Camper” jest przeróbką Toyoty Corolli – wymontowane są tylnie siedzenia, a w miejsce to umieszczona została drewniana konstrukcja podtrzymująca rozkładany materac. Na pierwszy rzut oka duża prowizorka, jednakże finalnie możemy powiedzieć, że zdaje egzamin wzorowo – osoby o wzroście do 185 cm spokojnie są w stanie rozprostować nogi w nocy. W pakiecie znajduje się lodówka, naczynia oraz kuchenka gazowa. Samochody Wicked Campers można łatwo rozpoznać na australijskich drogach. Każdy z nich jest pomalowany w jaskrawych kolorach, dominują tematy hipisowskie z rysunkami znaku pokoju (pacyfki), marihuany czy grzybków. Popularne są również zabawne, dwuznaczne hasła kojarzące się z seksem. Niektóre są na tyle obraźliwe, że samochodom odmawia się nawet wstępu do części parków czy campingów. Jako że jesteśmy kulturalnymi ludźmi nie przywołamy w tym miejscu tych haseł. 😉
Relację z road tripa przedstawiamy w formie dziennika podróży – trochę nam zajęło logistyczne zgranie wizyt we wszystkich atrakcjach, stąd a nuż ułatwi to komuś w przyszłości to zadanie.
Dzień 1
Samochód wypożyczamy o 10 rano – z naszym pełnym ekwipunkiem i częścią zakupów, które zrobiliśmy dzień wcześniej wyglądamy niczym cyganie poszukujący swojego taboru na lokalnym jarmarku. 😉 Samochód, który otrzymujemy wpisuje się w ten wizerunek. Trochę papierologii, w końcu siadamy za kółkiem i ruszamy! Mieliśmy pewne wątpliwości co do lewostronnego ruchu i kierownicy po prawej, jednakże prawie wszystko wydaje się logicznym odbiciem ruchu prawostronnego. Jedynym wyjątkiem, którego w dalszym ciągu nie jesteśmy w stanie zrozumieć są kierunkowskazy umieszczone po prawej stronie. Jeszcze kilka tygodni później zdarza nam się dojeżdżać do skrzyżowania i sygnalizować innym kierowcom swoje zamiary wycieraczkami.
Ciekawostką jest jednak fakt, że to ruch lewostronny był pierwszy – dawniej rycerze nosili swoje szable na lewym boku, stąd by uniknąć przypadkowych ukłuć, poruszano się właśnie po tej stronie. Dziś ruch lewostronny również uważany jest za bezpieczniejszy – na tutejszych skrzyżowaniach także obowiązuje zasada prawej ręki, stąd wjeżdżający na nie kierowca widzi wyraźniej zbliżające się samochody. Dodatkowo ponoć w przypadku ryzyka czołowej kolizji nasze mózgi mimowolnie szukają ucieczki w lewo.
Pierwszym przystankiem naszej podróży jest 4 mile beach w miejscowości Port Douglas. Tuż przy wejściu na plażę znajdują się ostrzeżenia przed krokodylami słonowodnymi. Zestawione z tablicami szkoły kitesurfingu, przeprowadzającej tu zajęcia, tracą jednak trochę na powadze. Dopiero później dowiadujemy się, że we wrześniu ubiegłego roku krokodyl pożarł kobietę, która ostrzeżenia te zignorowała. Zagrożenie, choć minimalne (rocznie w paszczy krokodyli żywotu dokonuje średnio jedna osoba) jest mimo wszystko realne.
To właśnie z krokodylami związany jest nasz kolejny przystanek. Wybieramy się na godzinny rejs po rzece Daintree w poszukiwaniu tych gadów. Krokodyle muszą utrzymywać temperaturę swojego ciała na poziomie 30-32 stopni, stąd o tej porze roku można je dostrzec wygrzewające się na brzegu rzeki. W przypadku braku szczęścia firma Solar Whisper, z którą płynęliśmy, umożliwia darmowo kolejny rejs, by zwiększyć szanse powodzenia. Finalnie nie ma jednak takiej potrzeby – krokodyle wypatrujemy w miarę szybko. Udaje się dostrzec również małego, 3-letniego osobnika. Zwierzęta te są bardzo terytorialne, miejscowi rozpoznają po imieniu każdego gada.
Po rejsie przeprawiamy się na stronę parku narodowego Daintree. Jest to rzekomo najstarszy, bo liczący 150 mln lat, las deszczowy świata. Po przeprawieniu się szosa momentalnie się zwęża, z góry zaczynają zwisać rozłożyste gałęzie i wjeżdżamy w malowniczy busz. Po drodze na krótko zatrzymujemy się na Alexandra lookout, punkcie z widokiem na Wielką Rafę Koralową. Nieopodal znajduje się szlak Jindalba, którym podążamy. Poszukujemy kazuara, co rusz zatrzymujemy się w reakcji na jakikolwiek szelest, jednakże nie mamy dziś szczęścia. Na nocleg w Cape Tribulation dojeżdżamy już po zmroku.
Dzień 2
Poszukiwania kontynuujemy rankiem dnia kolejnego, jednakże na szlakach Dubuji i Kulki natykamy się jedynie na wielkiego jak dłoń pająka i kilka dzikich indyków. Pomimo braku oczekiwanej fauny, las deszczowy wywiera na nas spore wrażenie. Przypomina nam on trochę peruwiańską dżunglę, z tym że nie potrzebny jest tutaj przewodnik. Po wizycie w Daintree zaczynamy wreszcie kierować się na południe – przed nami do pokonania 2500 km w niespełna 9 dni.
Pierwszym przystankiem jest wąwóz Mossman, gdzie odbywamy godzinną przechadzkę. Przy wąwozie znajduje się niewielkie siedlisko mniejszości aborygeńskiej. Nasza pierwsza z nią styczność nie należy jednak do najprzyjemniejszych – aborygeni nie życzą sobie by przechadzać się przez ich wioskę, stąd konieczny jest transport autobusem, który za przejechanie 3 km życzy sobie 9 AUD. Wygląda na to że po dekadach uciśnień, Aborygeni ochoczo wzięli się za kasowanie białych przybyszy.
Po południu kierujemy się na płaskowyż Atherton Tablelands. Dzisiejszy kemping (Bonadio RV) przynosi nam pierwszą, niezapomnianą styczność z fauną australijską. W czasie kolacji naszą stołówkę nawiedza kilka kitanek lisich (ang. possum), jamraj (ang. bandicoot) i wallabia – gatunek kangura, które zdają się nic nie robić sobie z naszej obecności. Dla pewności przechadzamy się po kuchni z kijem – zwłaszcza kitankom nie bije z oczu mądrością, boimy się że któraś z nich zechce na nas wskoczyć w ramach nieprzewidzianej zachcianki. Tak czy siak, kolację tego dnia jemy uśmiechnięci od ucha do ucha.
Dzień 3
Dzień po raz kolejny rozpoczynamy o wschodzie słońca, od razu udając się na pobliskie jezioro w poszukiwaniu dziobaka, jednakże bez skutku. Nie poddajemy się, po śniadaniu zmierzamy do okolicznego punktu obserwacyjnego w miejscowości Yungaburra. Patrzymy w bezruchu na taflę wody dobry kwadrans, jednakże ta ani drgnie. Tablica informacyjna z ciekawostkami z życia dziobaków dodatkowo nas deprymuje – zwierzęta te rzekomo najłatwiej spotkać tuż po świcie i o zmierzchu. Dziobaki z racji wyczerpujących polowań (w ciągu doby muszą dostarczyć sobie pożywienia o równowartości połowy masy ciała) za dnia mają regenerować swoje siły w żeremiach. Jest już po 9, toteż miny nam trochę rzedną.
Decydujemy się jednak kontynuować nasze poszukiwania w położonym nieopodal Petherson Creek Reserve. Idziemy wzdłuż rzeki blisko pół godziny i kiedy mamy już zawracać, Monika dostrzega ruch przy samym brzegu. DZIOBAK! Nie możemy uwierzyć własnym oczom, oczekiwaliśmy zwierzaka wielkości kaczki, jak się okazuje dziobak nie przekracza 30 cm długości, toteż nawet z drugiego brzegu ciężko podziwiać go w pełni. Mamy jednak szczęście, bo decyduje się podpłynąć w naszym kierunku. Zważając na niewielkie rozmiary i tryb życia tego ssaka, dziobak uchodzi za jedno z trudniej spotykanych zwierzaków Australii. Wyjątkowość tego znaleziska sprawia, że do samochodu wracamy cali w skowronkach. 🙂
10 min jazdy dalej zatrzymujemy się na chwilę przy ogromnym Curtain Fig Tree. Jest to de facto kombinacja 2 drzew, ściśle połączonych popularnym w tych rejonach drzewem figowym. Po cichu czaimy się na kangura szczurzego (ang. musky rat kangaroo), jednakże tablica informacyjna rozwiewa nasze wątpliwości – jest to podobno gatunek wymarły na tych rejonach.
Naszym kolejnym przystankiem ma być plantacja herbaty Nerada, na której znajduje się ponoć kangur drzewny. Po drodze okazuje się, że plantacja w lutym jest niestety zamknięta. Mimo, że oznacza to zboczenie z trasy na 20 km, decydujemy się zaryzykować. Już przy zjeździe na plantację wiemy, że się opłaciło – na gałęzi kilka metrów powyżej nieruchomo siedzi właśnie kangur! Wyglądem mu chyba jednak bliżej do małpy, niż do swojego naziemnego kuzyna. Zmierzamy dalej, na drzewach okalających plantację do której początkowo się kierowaliśmy kangurów brak. Szczęście nam chyba dziś wyjątkowo sprzyja, w drodze powrotnej zaczyna padać i zwierzak którego widzieliśmy chwilę wcześniej najwyraźniej schował się przed deszczem. Jak widać i na kangury trzeba mieć okno pogodowe. 😉
Póki co chwilowy koniec spotkań z fauną, ruszamy w „Waterfalls Circuit”, czyli traskę po okolicznych wodospadach: Milaa Milaa, Elinjaa oraz Zellie Falls. Wszystkie są dość przyjemne i warte chwilowego postoju, w tym pierwszym kąpią się nawet ludzie. Po południu odwiedzamy Paronella Park, park turystyczny zbudowany przez katalończyka Jose Paronellę w latach dwudziestych ubiegłego stulecia. W tym czasie był to na pewno jeden z najnowocześniejszych parków w Australii, a może i na całym świecie. Wejściówka w wys. 46 AUD niestety do najtańszych nie należy, widząc nasze kręcenie nosem na cenę pracownica parku udzieliła nam zniżki do 30 dolarów. Przy takiej cenie uważamy, że park odwiedzić warto.
Po parku kierujemy się już na kemping do Etty Bay, miejsca w którym podobno można zobaczyć kazuara. Nie zdążamy właściwie wjechać na miejsca, kiedy „wita” nas kazuar ze swoim młodym. Nie jest to niestety powitanie chlebem i solą, ptak ten od razu wybija nam z głowy pomysł wyjścia z samochodu, gotowy zaraz rzucić się do ataku. Pozostaje nam jedynie cyknięcie fotek z siedzenia kierowcy. W czasie krótkiego postoju jesteśmy jeszcze świadkami jak kazuar próbuje atakować przejeżdżający z drugiej strony samochód. Wszędzie obecne tablice informacyjne ostrzegają przed zbliżaniem się do tych ptaków. Dość przypomnieć historię sprzed kilku lat, gdy agresywny kazuar wziął parę turystów „jako zakładników” na blisko godzinę. By odeprzeć ataki ptaka turyści musieli leżeć w błocie przez 40 minut i udawać martwych. Na „ratunek” przyszli im inni turyści, którzy zostali sami pogonieni przez agresywnego ptaka.
Dzień 4
Standardowo budzimy się kilka minut po szóstej. Wychodzimy z samochodu, a naszym oczom ukazuje się kazuar chodzący między samochodami na parkingu. Niechronieni już blachami samochodu nieśmiale podchodzimy do tego imponującego ptaka, jednakże najwyraźniej nie ma nic przeciwko fotograficznej sesji. Jak się później dowiadujemy jest to samica, to samce są zwykle tymi agresywnymi, jako że mają młode pod swoją opieką. W końcu zasiadamy do śniadania, okoliczności przyrody są dziś wyjątkowo sprzyjające, o tej porze rozświetloną plażę mamy w całości dla siebie.
Nie mamy jednak dużo czasu by rozkoszować się widokami, do przejechania do kolejnego celu – Townsville mamy dziś 260 km. Przy wyjeździe z Etty Bay żegna nas samiec kazuara z młodym – ten sam orszak, który przywitał nas nieopodal jeszcze kilkanaście godzin temu. Jak poinformował nas jeden z gości kempingu, napotkana przez nas para miała w sumie 3 młode. Niestety ostał się tylko jeden – możliwe, że reszta zginęła pod kołami samochodów. Droga do Townsville przebiega bez przeszkód, jedziemy naprzemian w siarczystym deszczu i palącym słońcu. Szczęśliwie tuż u celu chmury przejaśniają się, my zaś zmieniamy środek lokomocji na statek płynący na Magnetic Island. Jest to jedna z malowniczych wysp położona tuż przy rafie koralowej.
Nocujemy dziś „pod namiotem” – niespotykanym przez nas do tej pory rozwiązaniu – łóżku wstawionym pod płachtę. Zrzucamy plecaki i jako że właśnie odjechał nasz autobus, ruszamy na pieszo w kierunku położonego 3 km dalej szlaku fortów. Wybudowane tu w czasie II wojny światowej fortyfikacje miały za zadanie chronić Australię na wypadek ataku Japończyków. Nie są one oczywiście powodem, dla którego przyjechaliśmy na wyspę. Od początku zadzieramy głowy do góry w poszukiwaniu słynnego australijskiego torbacza – koali. Los nam dziś sprzyja, tuż po wejściu na szlak widzimy dwa misie oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów. Zwierzaki te przesypiają blisko 20 h – ich organizmy zajmują się głównie przetwarzaniem ciężkostrawnego eukaliptusa. Z tego powodu nie są to raczej najbardziej interaktywne stworzenia – przez dłuższy czas stania u stóp drzew na których się znajdują, koale zaszczycają nas kilkoma ziewnięciami i drapaniem po plecach.
Po zwiedzeniu fortu wracamy szlakiem do zatoki Arkadii. Gdy docieramy na miejsce, swoje kroki kierujemy do Geoffrey Bay, gdzie o zachodzie słońca można spotkać kolejne intrygujące zwierzaki – kangury skalne, będące mikroskopijną, liczącą pół metra wersją kangura. Będąc na miejscu, wcale nie trzeba wytężać wzroku, kangury co rusz wychodzą ze swojej skalnej kryjówki w poszukiwaniu jedzenia przytarganego przez turystów. Pomimo, że nie mamy nic ze sobą do jedzenia nasze randez – vous jest nadal wyjątkowe, wychodzi do nas matka z małym kangurem w torbie. 🙂
To był kolejny udany dzień, pełen endemicznych zwierzaków.
Dzień 5
Magnetic Island żegnamy liczącym ok. 8 km minitrekiem z Arkadii do Nelly Bay. Nieśmiało liczymy na znajdujące się ponoć w tych rejonach kolczatki, jednakże poza kangurem skalnym, jaszczurkami i papugami, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić, nie znajdujemy na trasie nic ciekawego. Krótko po dwunastej wsiadamy na prom powrotny do Townsville. Przez miasto to jeszcze trzy tygodnie temu przeszła powódź w następstwie cyklonu znad Pacyfiku. Trzeba się naprawdę postarać, by znaleźć na ulicach jakiekolwiek świadectwo tego kataklizmu, najwidoczniej Australijczycy mają zarządzanie kryzysowe opanowane do perfekcji. Po szybkich zakupach gnamy w kierunku kolejnego przystanku – Cape Hillsborough. Do naszego campingu docieramy kwadrans przed zachodem słońca. Jak się jednak okazuje, hasło na naszym samochodzie jest zbyt obraźliwe i nie zostajemy wpuszczeni na teren ośrodka. Nie pozostaje nam nic innego jak skryć się za drzewami na najbliższym parkingu i spędzić tam noc.
Dzień 6
Tym razem wstajemy jeszcze przed wschodem słońca, by o 5.30 zameldować się na plaży w Cape Hillsborough, na której o tej porze pojawiają się kangury. Historia głosi, że pierwotnie pojawiały się tu same, ale gdy poszła o tym fama w sieci na plażę zaczęli najeżdżać turyści pragnący nakarmić zwierzaki. Nie zawsze była to karma, która służyłaby kangurom, stąd szefostwo parku zdecydowało je dokarmiać samodzielnie własną, suchą mieszanką. Można powiedzieć, że mamy prawie sytuację win-win. Na pewno jest korzystna dla nas, bo rzeczywiście na plaży znajduje się ok. 20 kangurów gotowych wziąć udział w sesji w dość spektakularnej scenerii.
Po spotkaniu z kangurami czym prędzej ruszamy w trasę, do przejechania do kolejnego punktu naszej wizyty – Agnes Water mamy ponad 600 km. Jedziemy raczej nudną, prostą drogą, gdzie największym zagrożeniem jest znużenie kierowców. Przypominają o tym regularnie pojawiające się przy drodze znaki typu „Rest or rest in peace”, „Survive this ride”, czy też pytania z wiedzy ogólnej np. o najwyższą górę regionu Queensland. Przy trasie funkcjonuje kilka punktów „driver reviver”, gdzie wolontariusze rzekomo serwują darmową kawę. Rzekomo ponieważ w żadnym z odwiedzonych przez nas punktów żadnego wolontariusza akurat nie spotkaliśmy. 😉
Dzień 7
Dzień rozpoczynamy od lekcji surfingu na jednej z plaż w Agnes Water. Jest to jedno z lepszych miejsc do nauki tego sportu na wschodnim wybrzeżu, a na pewno jedno z najtańszych. Trzygodzinna lekcja z wynajmem sprzętu kosztuje tu jedynie 17 AUD (45 PLN). Po zastrzyku endorfin przemieszczamy się 250 km do Hervey Bay, bazy wypadowej do naszej jutrzejszej atrakcji.
Dzień 8
Atrakcją tą jest Fraser Island, rzekomo największa piaszczysta wyspa na świecie, licząca 120 km długości oraz 25 km w najszerszym punkcie. Wybieramy się na całodzienny rejs z Tasman Venture. Jest to alternatywny tour – w odróżnieniu do większości jednodniowych wycieczek operujących na wschodnim wybrzeżu wyspy, zwiedzamy jej zachodnio – północną część. Pierwszym punktem jest snorkeling w Wathumba Creek, w czasie którego widzimy 2 żółwie, niestety nie mamy przy sobie kamerki by tu uwiecznić. W ciągu dnia schodzimy jeszcze dwukrotnie na kajaki oraz przejazd na poduszce wodnej w okolice Awinya i Bowarrady Creek.
Dzisiejszą największą atrakcją jest jednak pies Dingo, którego widzimy z łodzi, w czasie zejścia na ląd. Na Fraser Island jest około 200 osobników tego piesełopodobnego gatunku. Niestety, bądź stety widzimy go z względnej oddali – dzień wcześniej odstrzelono 2 dingo po ataku na trójkę turystów we wschodniej części wyspy. Psy te na codzień raczej stronią od ludzi, ale odwiedzający wyspę mają zwyczaj je dokarmiać, stąd dingo niestety zaczęły wiązać ludzi z jedzeniem.
Jesteśmy jak najbardziej zadowoleni z dzisiejszego rejsu, mniej jednak z jego ceny. Niestety w Australii praktycznie wszystkie jednodniowe aktywności mają zwyczaj kosztować co najmniej 150 AUD, za dzisiejszą płacimy 175 dolarów.
Dzień 9
Poranek wita nas deszczem, po raz kolejny jesteśmy wdzięczni, że nie musimy spać w namiocie, mając przytulny simpsonowóz. Zmierzamy dziś do Parku Narodowego Springbrook, do przejechania znów kawał, bo ponad 400 km. Do ostatnich chwil walczymy z pomysłem przystanku w Lone Pine Sanctuary – miejsca, w którym za „jedyne” 25 dolarów można cyknąć sobie fotkę z koalą na rękach. Jest to dość duży dylemat moralny – z jednej strony sanktuarium zapewnia, że dobro koali jest najważniejsze – w ciągu dnia pojedyncza koala nie może być trzymana dłużej niż pół godziny oraz nie więcej niż 3 dni pod rząd. Z drugiej wydaje się, że skoro takie ograniczenia funkcjonują, dla koali to żadna przyjemność. Szalę przeważają jednak zdjęcia reszty parku, w tym kazuara na betonowym wybiegu, udomowionych kangurów czy psa dingo w kagańcu i na smyczy. Chcemy by nasze spotkania tych zwierząt „w dziczy” były jedynymi, które mamy.
Wizytę w Springbrook rozpoczynamy od punktów widokowych Best of all lookout i Goomolahra Falls. Widok stąd jest naprawdę spektakularny, za gęstym buszem w oddali tuż przy wybrzeżu Pacyfiku majączą wieżowce Brisbane. To połączenie natury ze znamionami cywilizacji w tle przypada nam do gustu.
Wieczorem udajemy się do jaskini „Natural Bridge”, w której po zmroku widać mnóstwo świecących na niebiesko larw świetlików. W obliczu turystów co chwila wchodzących i wychodzących z latarką w ręku nasz aparat średnio sobie radzi ze zrobieniem satysfakcjonującej fotki (pierwsze zdjęcie po lewej), dlatego wklejamy fotkę znalezioną w necie (zdjęcie nr 2). Tuż przed snem na kempingu czeka na nas jeszcze jedno, tym razem nieoczekiwane spotkanie z lokalsami. 5 metrów od naszego samochodu widzimy jadowitego węża małookiego (small eye snake). Dobry przykład, że w Australii po nocy warto poruszać się z latarką, także przy najbardziej podstawowych czynnościach. 😉
Dzień 10
Jest to na oko 40-letni, dość roztrzepany facet, który na wejściu pyta czy może pójść dalej z nami. Sam boi się iść, bo miał właśnie wyraźne przeczucie, że coś mu się wkrótce stanie. Przeczucie, jak twierdzi, graniczące z pewnością bo często widzi rzeczy, nim w rzeczywistości się zadzieją… Choć jest to trochę dziwne, nie pozostaje nam nic innego jak zgodzić się, by kontynuował swoją wycieczkę z nami. Jak się okazuje, nasz towarzysz jest wyjątkowo rozmowny. Naszą podejrzliwość dodatkowo podsycają stwierdzenia, że chcemy czy nie chcemy, jesteśmy teraz częścią jego przeznaczenia i pytania, czy wierzymy w magię rodem z Władcy Pierścieni, bądź czy gdy cyganka rzuci pod nogi udko kurczaka ma to jakiś głębszy sens… Przez sporą część trasy oglądam się na prawo i lewo, by dla pewności kątem oka uchwycić zachowanie kroczącego za nami kosmity. Dzięki tej dodatkowej „motywacji” szlak kończymy najprawdopodobniej z rekordowym czasem. Rozchodzimy się w pokoju, na koniec cykając sobie selfie. Zaraz po rozstaniu, nasz nowy kolega wyjmuje szybko dyktafon, chyba by zarejestrować swoje obserwacje po kolejnym kontakcie z gatunkiem ludzkim.
My natomiast po południu docieramy do ostatniego przystanku tej podróży, czyli Brisbane. Australijskie miasta nas niezbyt interesują, udajemy się jedynie na przechadzkę promenadą po centrum. Kolejnego dnia oddajemy nasz samochód i lecimy do Sydney, gdzie rozpocznie się nasza następna australijska przygoda!