Road trip z Cairns do Brisbane ledwo się skończył, a nadszedł już czas na kolejną objazdówkę, tym razem po południowym wybrzeżu. Nim jednak udamy się w drogę, pora na przegrupowanie sił w Sydney – w trasę ruszymy wspólnie z czwórką naszych przyjaciół z Polski.
Wycieczkę z Polski zgarniamy ranki, następnie dzień upływa nam głównie pod kątem zwiedzania Sydney. Największe miasto Australii jest relatywnie młodym tworem – powstało zaledwie w 1788 roku. Przykładowo najstarsza katedra miasta (a zarazem całego kraju) pochodzi z połowy XIX w. toteż nie jest to z pewnością raj dla fanów turystyki miejskiej. Dość powiedzieć, że trasa free walking touru, który odbyliśmy, wiedzie przez 2 centra handlowe, z czym nie mieliśmy styczności nigdy wcześniej.
Inaczej sprawa tutaj ma się z jakością życia – Sydney obok Melbourne niezmiennie jest w czołówce najlepszych miejsc do życia na całym świecie, niezależnie od tego kto przygotowuje ranking. Swoją drogą te dwa australijskie miasta zdają się być naszym odpowiednikiem rywalizujących Warszawy i Krakowa – w wyniku sporu o tytuł najważniejszego miasta kraju, stolicę zdecydowano się założyć pomiędzy obydwiema metropoliami – w Canberze.
Przechadzka po Sydney z pewnością nie rzuca nas na kolana, sytuację na pewno ratuje wybrzeże z otwartą w 1973r. Opera House. Nieopodal znajduje się imponujący most City Harbor Bridge, na który można wejść za drobną opłatą 230 AUD (!).
Pierwszy wspólny wieczór zaczynamy od zachodu słońca w parku, później jest już tylko lepiej – w zaciszu domowym na stół wjeżdżają polskie specjały takie jak żurek czy żubrówka. Dawno nie mieliśmy styczności z Polakami, toteż najbliższe 2 tygodnie na pewno będą intensywne. 😉 Na całe szczęście lot z Sydney do Adelajdy, skąd ruszamy z road tripem, mamy popołudniem dnia następnego, dysponujemy więc odpowiednim czasem na regenerację przed zbliżającą się podróżą. Podobnie jak miało to miejsce w poprzednim poście, relację z wyprawy po południowym wybrzeżu zdajemy dzień po dniu.
Dzień 1
… czyli w drogę! Okolice Adelajdy to przede wszystkim region winiarski, z jego stosunkowo chłodnych wzgórz pochodzą wina takie jak Sauvignon Blanc czy Chardonnay, zaś z położonej kilkadziesiąt kilometrów dalej cieplejszej Doliny Barossy wina takie jak Shiraz, czy Cabernet Sauvignon. To właśnie tam kierujemy się pierwszego dnia. Kieruje nas właściwie Monika, bo resztę z nas czeka degustacja w lokalnych winnicach.
W czasie objazdówki odwiedzamy winnice Yalumba (najstarsza w regionie), Seppeltsfield (zdecydowanie jedna z największych i najbardziej komercyjnych winnic Barossy) oraz mniejsze: Two Hands i Langmeil. Wystrój każdej z winnic jest naprawdę imponujący, miejsca degustacyjne są prawdziwą wizytówką każdego z miejsc. Jeśli chodzi zaś o wino – najciekawszym doznaniem była degustacja w winnicy Two Hands. Na stół podawane są tutaj trzy rodzaje Shiraza, których proces produkcji jest identyczny. Jedyną różnicą jest wysokość na której rosną winogrona, z których wina te powstają – to naprawdę zadziwiające jak jeden „drobny” czynnik istotnie potrafi zmienić bukiet tego alkoholui.
Ciężko jest wypowiedzieć się w kwestii najlepszych trunków – ile podniebień, tyle opinii, stąd polecam wypróbować jak najwięcej win, by znaleźć swoje ulubione. 😉 Po kilkugodzinnej degustacji kierujemy się na przylądek Jervis. W miarę zbliżania się do punktu docelowego widzimy coraz więcej kicających w oddali kangurów. Jest to dobry prognostyk, kolejnego dnia mamy udać się promem na położoną nieopodal Wyspę Kangura.
Dzień 2
Po trudach dnia poprzedniego pobudka przebiega bez zarzutów. W rozbudzeniu się dodatkowo pomaga para emu, stojąca tuż za płotem i wydająca z siebie donośne, charczące pohukiwania. Tuż po przeprawie na Wyspę Kangura istotnie zmienia się krajobraz – trup ściele się gęsto, co rusz na przydrożu pojawiają się potrącone kangury, pademelony i nie tylko. Smutny, choć w kontekście naszego poszukiwania okolicznej fauny jakkolwiek obiecujący widok. Pierwszym przystankiem jest Seal Bay, czyli zatoka (australijskich) fok, gdzie, ku naszemu rozczarowaniu, żadnych fok niestety nie znajdujemy. Gatunek ten można oglądać w położonym kilka kilometrów dalej rezerwacie, jednakże w obliczu wejściówki wartej 16 AUD (za spacer po kładce bez zejścia na plażę) możliwość tę bez żalu odrzucamy, kontynuując naszą podróż wzdłuż południowego wybrzeża wyspy.
Dość spontanicznie lądujemy na nieoczekiwanej atrakcji – „małej Saharze”. Na sięgających tutaj kilkunastu metrów wydmach można wypróbować sandboardingu, z czego część z nas skrzętnie korzysta. To malownicze miejsce gwarantujące skok endorfin umyka części przewodników po wyspie, z czystym sumieniem polecamy jednak wizytę tutaj.
W przypadku Vivonne Bay, gdzie znajduje się plaża którą okrzyknięto kilka lat wcześniej najładniejszą w Australii, mamy odrobinę odmienne odczucia – do miana spektakularnej jest jej naprawdę daleko. Mimo wszystko wskakujemy do wody, niestety jej wzburzenie i temperatura nie sprzyjają dłuższej kąpieli. Docieramy do kempingu Western KI Caravan Park, gdzie już przy samej rejestracji z góry spoglądają na nas dwie koale. Na niedalekim Koala walk dochodzą do tego jeszcze 3 miśki, stado wallabi oraz kilka kangurów typowych tylko dla tej wyspy. Naszej kolacji towarzyszą dodatkowo dwa possumy, liczące na łatwy posiłek. Okoliczności przyrody są naprawdę sprzyjające – zostajemy tu na dwie noce.
Dzień 3
Tuż przed wschodem słońca ruszamy na poszukiwania dziobaka na Platypus Walk w Parku Narodowym Flinders Chase. Dostajemy niemal wytrzeszczu gapiąc się w taflę wody kilku mijanych zbiorników, jednakże dziobaków brak. Z pocieszeniem pędzi nam koala z młodym na plecach, którą zauważamy już w drodze powrotnej na parkingu. Jest tak nisko, że gdyby się uprzeć, można by ją ściągnąć z drzewa. Widok ten rzutem na taśmę ratuje nasz dzisiejszy poranek.
Po śniadaniu kierujemy się chyba na najbardziej rozpoznawalny punkt całej wyspy – Admirals Arch. Nim docieramy na miejsce przy drodze dostrzegamy kolczatkę! To kolejne z wyjątkowych australijskich znalezisk – jest to drugi obok dziobaka istniejący jajorodny ssak. Kolczatka zdaje się nic nie robić z naszej obecności, punkt po punkcie przeszukując przydrożną glebę w poszukiwaniu przysmaków. Dzięki temu jesteśmy w stanie nietypowemu zwierzowi przyjrzeć się naprawdę z bliska. Niesamowity jest zwłaszcza układ nóg tego ssaka – z tylnymi stopami wygiętymi do tyłu.
Po długiej sesji fotograficznej z każdego profilu docieramy wreszcie do Łuku Admirała. Jest to malownicze miejsce, które upodobały sobie wszechobecne tutaj foki nowozelandzkie. W ich gąszczu dostrzegamy również dwie jaśniejsze foki australijskie, których wczoraj nie mieliśmy szczęścia oglądać. Moglibyśmy siedzieć w tym miejscu godzinami, ale wzywają nas pozostałe atrakcje zaplanowane na ten dzień.
Kolejnym przystankiem są położone nieopodal Remarkable Rocks, czyli dosłownie skały godne uwagi. Ich nazwa zdaje się jak najbardziej odpowiednia, skały poukładane niczym klocki tuż przy stromym klifie to dość nietypowy widok. Po południu, idąc za wskazówką strażniczki parku udajemy się na poszukiwania dziobaka wzdłuż Rocky River, niestety znów bezskutecznie. 9-kilometrowy szlak nie jest jednak pozbawiony niespodzianek – na trasie widzimy wygrzewającego się na piasku kangura oraz tutejszą jaszczurkę – goannę. Spotykamy również kolczatkę, jednakże ta w odróżnieniu do napotkanej rano nie jest zbytnio skora do zdjęć.
Dzień 4
Żegnamy się niestety z Wyspą Kangura, przed powrotnym promem zaglądamy jeszcze na plażę w Emu Bay. Popołudnie upływa nam pod znakiem jazdy na kemping w Wellington, gdzie wieczorem grillujemy oraz wspólnie podziwiamy gwiazdy. 😉
Dzień 5
Kontynuujemy naszą podróż na wschód, z rana przejeżdżając przez Park Narodowy Coorong. Krótko rozprostowujemy nogi tuż przy znajdującej się tu wielkiej słonowodnej lagunie, w oddali miga nam stado emu. Trudy wczorajszego wieczora dają nam się jednak we znaki – blisko godzinę plażujemy na Granites Beach, położonej przy Kingston SE. W miasteczku znajduje się jeszcze jedna „atrakcja” – gigantyczny homar. Dzisiejszym postojem jest Mount Gambier, w którym odwiedzamy jezioro Blue Lake oraz ogrody Umpherston Sinkhole. Pomimo wysokich internetowych ocen miejsce to nie przypada nam szczególnie do gustu, jest jednak dobrym przystankiem w trakcie długiej podróży.
Dzień 6
Z Mount Gambier udajemy się prosto na jedną z australijskich ikon – Great Ocean Road, czyli malowniczą trasę tuż przy oceanie, znajdującą się między miastami Allansford a Torquay. Szczerze powiedziawszy przed rozpoczęciem nie mieliśmy zbyt wysokich oczekiwań co do tej atrakcji – ot, wyobrażaliśmy sobie drogę przy oceanie jakich wiele. Stąd może tym większe nasze zaskoczenie, gdy dojeżdżamy do Grotto Scenic Lookout – pięknych, pomarańczowych klifów tuż nad błękitną wodą. Nasze odczucia dodatkowo potęguje perfekcyjna, słoneczna pogoda.
Z samochodu wychodzimy dosłownie co chwilę, każda z kolejnych miejscówek: London Bridge, The Arch Lookout, Loch Ard Lookout czy Razorback trzyma wysoki poziom. Najsłynniejszy punkt Great Ocean Road, czyli Dwunastu Apostołów to tylko wisienka na torcie – po pełnym dniu z różnymi formacjami skalnymi i Apostołowie potrafią nas zaskoczyć.
Dzień 7
Żegnamy się z Great Ocean Road, na krótko zatrzymując się na przylądku Otway. Mamy zamiar wejść na latarnię morską, jednak cena rzędu 20 AUD skutecznie odstrasza, decydujemy się na podziwianie jej konstrukcji z oddali. Po porcji ryby z frytkami w Apollo Bay, kierujemy się już do Melbourne, drugiego największego miasta Australii. Pomimo, że znajdujemy się w prawdziwej metropolii, australijska fauna nie przestaje nas zadziwiać.
Na molo w St Kilda codziennie wychodzi grupka pingwinów małych – połowa marca to jeden z ostatnich momentów przed wyruszeniem tych ptaków na żer na szerokich wodach oceanu. Jesteśmy zachwyceni, że załapaliśmy się na ten ostatni dzwonek – w innej kolonii pingwinów na naszej drodze (Victor Harbor), gdzie zatrzymaliśmy się przelotem, zorganizowane toury szczyciły się zobaczeniem jednego ptaka poprzedzającego wieczoru. My widzimy ich kilkanaście, część z naprawdę niewielkiej odległości.
Dzień 8
Po tygodniu spędzonym pod namiotem delektujemy się śniadaniem w ekskluzywnych warunkach w naszym Airbnb. Ok. południa udajemy się do centrum miasta, gdzie powoli zaczyna już być czuć atmosferę sportowego święta – Grand Prix Australii. Nim jednak udamy się na tor, odbywamy szybką wycieczkę po najważniejszych atrakcjach. Pod kątem turystycznym Melbourne zdaje się być jak Sydney – to do bólu zwykłe w swojej nowoczesności miasto. Inna sprawa, że zmierzający w coraz większej liczbie na tor fani skutecznie odwracają uwagę od jakiegokolwiek zwiedzania.
Rozdzielamy siły – część żeńska wędruje do dzielnicy portowej i na plażę, męska – wspierać Kubicę w powrocie na tor Formuły 1 po 8 latach. Dla każdego z nas jest to pierwszy wyścig oglądany na żywo, nikt z nas nie spodziewał się jak może to wyglądać w rzeczywistości. Już po pierwszym okrążeniu, jesteśmy bliscy zebrania swoich szczęk z ziemi. Prędkość z jaką kierowcy poruszają się po torze jest wręcz niewyobrażalna – w przypadku stanięcia przy barierce na najszybszej prostej przejeżdżający bolid to jedynie smuga, z której ciężko nawet odgadnąć kolor samochodu, ryk silnika dochodzi zaś do uszu w momencie, gdy znajduje się on dobre kilkadziesiąt metrów dalej. Dość powiedzieć, że w takich warunkach nie ma mowy na śledzenie wyścigu na bieżąco, nie wiadomo kto jest kim i przed kim jedzie. Jedynym pewnikiem tego dnia był niestety Kubica w swoim miernym bolidzie.
Po skończonym wyścigu wbiegamy na tor, przechadzając się pod stajnią Roberta w nadziei, że zobaczymy go choć przez sekundę, jednak niestety nie ma to miejsca. W przypadku takiego wyścigu, też chyba nie byłbym skory do pokazywania się całemu światu. 😉
Zobaczenie kosmitów F1 w akcji było na pewno czymś niezapomnianym, ale z racji dynamiki/ chaosu wyścigu jest to zdecydowanie przeżycie z gatunku tych jednorazowych.
Po wyścigu rozdzielamy siły – na drugi tydzień road tripa z Melbourne do Sydney zmierzamy w czwórkę. Późnym wieczorem dojeżdżamy na nocleg w Bunyip, gdzie tuż przy kempingu znajduje się sztab kryzysowy w związku z pożarami okolicznych terenów. Na całe szczęście pomimo zgłaszanych chęci przez część wycieczki, oferta naszej pomocy nie zostaje przyjęta. 😉
Dzień 9
Około południa dojeżdżamy do Parku Wilsons Promontory, gdzie naszemu rozstawianiu namiotów akompaniują wszędobylskie tutaj czerwone papugi. Po szybkim lunchu udajemy się czym prędzej na łono przyrody. Podążamy szlakiem 3 zatok/ plaż: Squeaking Beach (z bardzo skwierczącym piaskiem), Picnic Bay oraz Whisky Bay. Mimo, że z założenia ma to być wypad na plażę, łącznie i tak przemierzamy 12 km.
Po powrocie na kemping nie ma czasu na odpoczynek, bo czeka nas spacer po szlaku „Prom wildlife walk”. Jest to dość epickie miejsce, gdzie obok stada kangurów, po raz pierwszy widzimy innego torbacza – wombata! Na gorąco patrząc jest to duża świnka morska ;-). Ciekawostką jest, iż jako że wombaty za dnia kryją się w swoich podziemnych norach – ich torby (by uniknąć nabierania piasku) w odróżnieniu do większości członków rodziny, skierowane są do tyłu. Na szlaku widzimy kilka sztuk, tego wieczoru nasz kemping w poszukiwaniu jedzenia nawiedza jeszcze kilka kolejnych.
Dzień 10
W ostatnich dniach regułą stały się pochmurne poranki oraz słoneczne popołudnia. Dziś w tej kwestii nie ma wyjątku, rano kroczymy szlakiem Lili Pili Gully w dość gęstej mgle. Zdobywamy jeden z okolicznych szczytów – Mt Bishop, lecz równie dobrze mógłby to być Everest, bo na wierzchołku mamy może z 5 metrów widoczności.
Na oddalony o 400 km bezpłatny kemping w Cann River dojeżdżamy tuż przed zachodem słońca. Jak to zwykle bywa najtańsze noclegi mają to do siebie, że należą do najciekawszych. Tak jest i tym razem – w nocy dosiadamy się do trójki Francuzów. Jeden z nich jest naprawdę dobrym magikiem, jego karcianych sztuczek nie powstydziłby się chyba i sam David Copperfield. Pomimo, że obserwujemy jego ręce naprawdę uważnie, nie jesteśmy w stanie dostrzec jak u licha wyczynia swoją magię. Albo jest naprawdę mega dobry, albo to wino… i spożywczy gaz rozweselający, który Francuzi przynieśli ze sobą. 😉
Dzień 11
Kolejne długie 400 km do przejechania do naszego przedostatniego przystanku – Jervis Bay. Po drodze zahaczamy o ujście rzeki Pambula do oceanu, gdzie odbywamy małą przechadzkę, plażujemy, suszymy namiot, by wrócić do samochodu na pół minuty przed kolejną ulewą. Wieczorny grill i tym razem przynosi kolejne znajomości – dziś zaznajamiamy się z okolicznymi possumami. Lody przełamywane są z każdą godziną – na początku zwierzaki przeganiamy z dala od stołówki, by na koniec zacząć je głaskać… Rozchodzimy się w samą porę, jeszcze trochę i te małe słodziaki zabralibyśmy na noc do naszych namiotów. 😉
Dzień 12
Jeśli odwiedzona przez nas kilka dni wcześniej na Kangaroo Island plaża była okrzyknięta najlepszą w całej Australii, to osoby głosujące nie były chyba nigdy w Jervis Bay. Tu praktycznie każdy skrawek piasku plażę z Wyspy Kangura bije ją na głowę.
By przegonić chmury rano ruszamy szlakiem na Steamer’s Beach, dzięki czemu w nogach mamy już kilkanaście kilometrów przed popołudniowym rozpogodzeniem. Dalsze plany zakładają surfing, jednakże o tej porze roku brak przybytków, które w ciągu tygodnia oferują lekcje, czy choćby wynajem desek, toteż kontynuujemy zwiedzanie plaż i zatoczek regionu.
Hitem staje się Cave Beach, przy którym pasące się kangury nic sobie nie robią z naszej obecności, jeden z nich wręcz głodny jest pieszczot – jesteśmy za słabi, by mu odmówić. Hyams beach, czyli chyba najsłynniejsza plaża całego regionu również daje radę. To pierwsze miejsce na południowym wybrzeżu, gdzie woda jest zarówno ciepła, jak i nie jest strach do niej wejść. Zachód spędzamy przy formacji Hole in the wall na północnej części cypla, po czym wracamy na kemping do naszych ulubionych possumów. 😉
Dzień 13
… czyli niestety zakończenie naszego road tripa. Podobnie jak w przypadku zdania auta w Melbourne, samochód w Sydney oddajemy rzutem na taśmę, kilka minut przed wyznaczoną godziną zwrotu. Ponownie widzimy się w szóstkę, co należy odpowiednio uczcić. Dziś szef kuchni serwuje steki z kangura, które na pewno nie będą moim faworytem. Nie wiem czy bardziej ze względów „moralnych”, czy z tego, że mięso to jest okrutnie słodkie.
Kangurze steki wydają się tutaj raczej kulinarną ciekawostką – w dobrze wyposażonym supermarkecie zajmują max 2 niewielkie półeczki, tak, że ciężko je odnaleźć w bezmiarze (o dziwo droższej od nich) wołowiny. Wieczorne wyjście na kluby zamienia się w przechadzkę nocą po centrum – ceny wejściówek skutecznie odstraszają każdego z nas. 😉
Dzień 14
Poranek rozpoczynamy szybkimi zakupami souvenirów na tutejszym Chinatown. Jest tu naprawdę tanio, a jakość niektórych pamiątek jest więcej niż zaskakująca. Obkupieni jedziemy do pobliskiego Royal National Parku. To czego akurat zazdrościmy Sydneyczykom (i Australijczykom w ogóle) to właśnie bliskość przyrody, także tuż przy dużych metropoliach. Wystarczy godzina drogi podmiejskim pociągiem, by mieć dostęp do szeregu mniej lub bardziej długich tras na łonie dość spektakularnej przyrody. Pomijam już tu fantastyczną faunę, którą można spotkać na każdym kroku.
W parku podążamy barwną trasą przy wybrzeżu – Royal Coastal Track, zwieńczoną klifami ze słynnym Figure 8 pools. Jest dość chłodno, odwagę do wejścia do wody demonstrują jedynie 2 śmiałkinie. Po ukończonym szlaku, powrót do domu jest wyjątkowo ciężki – czeka nas pakowanie oraz pożegnanie się na jakiś czas…
2 tygodnie tego epickiego tripa upłynęły nam wyjątkowo szybko, dla nas były niczym wakacje na wakacjach. 😉 Przychodzi pora na delikatną zmianę, udajemy się teraz na Tasmanię w nadziei, że po miesiącu w ciepłym klimacie kontynentalnej części Australii, nie zamarzniemy na tej wysuniętej na południe wyspie.