Po przejechaniu ponad 5 tysięcy kilometrów wschodnim oraz południowym wybrzeżem, kolejny azymut obraliśmy na największą wyspę Australii – Tasmanię. Jest ona nazywana małą Australią z racji bogactwa swojej fauny zgromadzonej na relatywnie niewielkim terenie – aż 41% stanowią parki narodowe. Na wyspie żyje niewiele ponad 500 tys. mieszkańców, którzy trudnią się głównie hodowlą owiec i sadownictwem. Klimat wyspy jest nieco mniej sprzyjający w odniesieniu do części kontynentalnej. Średnie temperatury w marcu oscylują w okolicach kilkunastu stopni w ciągu dnia, a w nocy spadają poniżej 10 stopni (a czasami poniżej zera 😉 ).
Podobnie jak w przypadku poprzednich australijskich postów, z racji charakteru naszej road tripowej podróży zdecydowaliśmy się na relację w formie dziennika podróżnego. Uboższa oprawa graficzna wynika z faktu, że nie potrafimy namierzyć jednej karty SD na której zapisane są zdjęcia z aparatu :(.
Dzień 0
Przed południem żegnamy się z naszymi polskimi przyjaciółmi i kierujemy się na terminal krajowy w Sydney, skąd startuje nasz lot do Hobart – stolicy Tasmanii. Zaraz po dolocie czeka nas niemiła niespodzianka – przy próbie wynajęcia zarezerwowanego samochodu wypożyczalnia (Avis) odrzuca nasze dwie karty Revolut oraz polską kartę naszego banku. Na całe szczęście przechodzi ostatnia posiadana przez nas karta dolarowa (na którą cudem doprowadzamy wymagane środki), resztę kart zostawiliśmy w Sydney. Godzinę później niż zakładaliśmy, dostajemy upragnione kluczyki do samochodu i ruszamy w trasę. Po zatankowaniu butli i ekspresowych zakupach już po zmroku dojeżdżamy na kemping Fortescue Bay w Tasmańskim Parku Narodowym, gdzie wita nas grupa naszych ulubionych possumów i, dość nieoczekiwanie, 2 skorpiony.
Dzień 1
Pomimo najszczerszych chęci szybkiego wyruszenia na szlak skoro świt, na trasę wychodzimy dopiero kwadrans po ósmej. Do przejścia trasą Old Cape Pillar mamy dziś blisko 29 km – dystans z którym nie mierzyliśmy się od dawna. Warunki pogodowe są nad wyraz sprzyjające. Jak dowiadujemy się później z tablicy informacyjnej w schronisku Monaro, na dziś przewidziana była burza wraz z porywistym wiatrem, a w wyższych partiach Tasmanii miał spaść śnieg. Jeśli chodzi o wiatr wszystko się zgadza, miejscami duje naprawdę zdrowo, jeśli chodzi zaś o pozostałą prognozę – świeci słońce i mamy kilkanaście stopni. Napotkana przez nas strażniczka parku nie może się nadziwić rozbieżności pomiędzy prognozą a rzeczywistością.
Początek szlaku nas nie zachwyca, podążamy na przemian przerzedzonym lasem eukaliptusowym i wysuszonym buszem, powoli nabierając obaw czy dzisiejszy trekking będzie warty wysiłku. Morale podnosi się nam przy wspomnianym schronisku Monaro, gdzie po raz pierwszy naszym oczom ukazują się osłonecznione klify Tasmanii.
Kontynuujemy naszą wędrówkę szlakiem podążając w dużej mierze wytyczonym i umiłowanym przez Australijczyków „boardwalkiem”, czyli drewnianym podestem. Nie jest on używany wyłącznie na podmokłych terenach, jak to jest w zwyczaju w znanych nam parkach, tutaj niekiedy zastępuje wręcz część szlaku. Tak jest w przypadku naszego dzisiejszego trekkingu, w pewnym momencie boardwalk ciągnie się niczym Wielki Mur Chiński aż po sam horyzont. Tłumaczymy to sobie faktem, iż jedną z grup docelowych tej trasy są australijscy emeryci, którzy wydają 400 dolarów za 3-dniowy trekking (Three Capes Track) w komfortowych warunkach. Jest to z pewnością duże udogodnienie, niemniej jednak odbiera to uroku spacerowi po buszu.
Około 13 dochodzimy na Cape Pillar, stanowiący południowo-wschodni kraniec wyspy. Z tego miejsca oraz znajdującego się nieopodal punktu The Blade widoki tasmańskich klifów są naprawdę więcej niż spektakularne. Delektujemy się krajobrazem tak długo jak to możliwe, na horyzoncie pojawiają się jednak chmury deszczu – toteż nasze kroki kierujemy do położonego 9 km dalej darmowego campingu Wughalee Falls.
Szlak Three Capes Track został oddany do użytku 4 lata temu i pierwotnie nie zakładał żadnego darmowego noclegu. By uciszyć falę krytyki ze strony Tasmańczyków, w środku buszu skonstruowano 6 drewnianych podestów, jeden z których dziś okupujemy. Nie narzekamy, poza nami jest jeszcze jeden namiot, liczymy jedynie na to, że żaden z biegających co chwilę po podeście possumów nie zaatakuje w nocy naszego schronienia.
Dzień 2
Przed nami kolejny intensywny dzień, na szlak ruszamy już przed 8 rano. Pobudka przed wschodem oraz w przejmującym chłodzie do najprzyjemniejszych nie należy. Na dzień dobry czeka nas strome podejście przez gęsty busz, na tyle długie, że zaczynamy tęsknić za wczorajszym boardwalkiem. W końcu jednak dochodzimy do głównego szlaku prowadzącego na Cape Hauy. Prognozy pogody na Tasmanii zdają się nijak mieć do rzeczywistości – pomimo zapowiadanego okna pogodowego do godziny czternastej, tuż przed jedenastą na samym wierzchołku zaskakuje nas ulewa. Do samochodu wracamy przemoczeni od stóp do głów.
Wskakujemy w suche ciuchy i po przejechaniu zaledwie 20 km znajdujemy się na miejscu drugiej naszej dzisiejszej atrakcji – pozostałości po założonym w 1830r. więzieniu zaostrzonego rygoru w Port Arthur. U zarania kolonizacji kontynentu przez Brytyjczyków, do Australii zsyłano przestępców różnego pokroju, dając im często szansę na „nawrócenie się”. W momencie jednak popełnienia kolejnego przestępstwa, kryminalistów zsyłano prosto do tasmańskiego więzienia, które miało być symbolem piekła na ziemi. Wielu z więźniów zmarło tutaj od katorżniczej pracy oraz chorób łatwo rozprzestrzeniających się w skrajnych warunkach – srogich zimach oraz upalnych latach.
W ślad za nową ideą „separate prison” (tj. osobnego więzienia) wdrożoną w więzieniu w Pensylwanii w USA wszystkich nowoprzybyłych więźniów w ramach resocjalizacji zaczęto zamykać na 23h dziennie w całkowitym odosobnieniu, w dźwiękoszczelnych pomieszczeniach. Nawet w czasie regularnych mszy więźniowie nie mogli porozumiewać się ze sobą – uniemożliwiały im to umieszczone w ławach kościelnych ścianki działowe. Dodatkowo, w trakcie przysługującego godzinnego spaceru celem uniemożliwienia jakiegokolwiek kontaktu, na głowy więźniów zakładano maski.
Eksperyment zakończył się fiaskiem, u wielu więźniów zdiagnozowano na tyle ciężkie urazy psychiczne, że konieczne było otworzenie przywięziennego szpitala psychiatrycznego. W dzisiejszych czasach izolatki są oczywiście w dalszym ciągu stosowane, lecz stanowią formę kary, nie zaś nieodłączny element resocjalizacji.
Kompleks więzienny w Port Arthur jest objęty patronatem światowego dziedzictwa kulturowego także z innego powodu – w miejscu tym powstało pierwsze w całej wspólnocie narodów więzienie dla młodocianych przestępców. Średnia wieku w tym ośrodku sięgała 13 lat – w czasie kilkuletniej odsiadki młodych przyuczano fachu, dzięki czemu nie tylko schodzili oni z przestępczej ścieżki (jeśli za taką można było uznać np. kradzież kilku owoców), ale również przyczyniali się w przyszłości do rozwoju ważnych gałęzi przemysłu takich jak budowa łodzi, czy metalurgia. Więzienie to było polem doświadczalnym dla Zjednoczonego Królestwa, na podstawie wyników którego powstały ośrodki dla młodocianych przestępców w całym imperium.
Z wizyty w Port Arthur jesteśmy zadowoleni – jakby nie było z systemem więziennictwa związane są początki całej Australii. Dość powiedzieć, że najstarsza katedra kraju jest kilkadziesiąt lat młodsza od pierwszego więzienia ;-). Noc spędzamy na niedalekim kempingu, na którym roi się od kangurów. W promieniu 10 metrów od naszego namiotu znajduje się ich w porywach do 10 sztuk – powoli zaczynamy traktować je jako szkodniki – ciężko jest zasnąć z powodu ich głośnego żucia trawy, a wokół namiotu roi się od kup. 😉
Dzień 3
Rano zmierzamy do miejscowości Triabunna, skąd w południe ruszamy promem na Maria Island. Na wyspie tej w XIX w. funkcjonowało więzienie, którego szczątki można dziś oglądać, naszym celem jest jednak park narodowy, którego najsłynniejszym mieszkańcem jest diabeł tasmański. Ssak ten jest niestety zagrożony wyginięciem z powodu nowotworu pyska, który rozprzestrzenia się poprzez ślinę – na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat populacja diabła zmniejszyła się o 70%. W obliczu ryzyka całkowitego wyginięcia tego gatunku, w 2012 r. na wyspę przeniesiono 28 wyselekcjonowanych (bardziej odpornych na chorobę) osobników, których populacja w chwili obecnej przekracza już dobrze ponad setkę. By uniknąć „zatłoczenia” na wyspie część z osobników zaczęto przenosić na Tasmanię w mniej zainfekowane miejsca.
Po cichu liczymy na zobaczenie tego niecodziennego torbacza, toteż tuż po rozstawieniu namiotu na kempingu ruszamy w przechadzkę wokół wyspy. Poszukiwania umilają nam dziesiątki napotkanych wombatów oraz dość piękne okoliczności przyrody z Painted Cliffs, tj. malowanymi klifami na czele. Przemierzamy ponad 20 km szlaku, ale niestety diabłów tasmańskich brak. Tuż po zachodzie słońca bierzemy latarki w rękę i podejmujemy drugą próbę. Co rusz słyszymy w oddali charakterystyczne wycie diabłów, jednakże znów nie mamy szczęścia. Do już przebytych kilometrów doliczamy kolejne 7, toteż po wejściu do śpiworów momentalnie zasypiamy.
Dzień 4
Po trudach dnia poprzedniego postanawiamy wrzucić trochę na luz. Przed rejsem powrotnym robimy kilkukilometrową traskę na Fossil Clifs, przy okazji zaliczając kilka pozostałości po budynkach więziennych sprzed półtora wieku. Nadzieja umiera ostatnia, stąd dalej rozglądamy się na prawo i lewo licząc, że diabeł tasmański przebiegnie nam leśną drogę, jednak nic takiego nie ma miejsca. Pomimo że Maria Island była jak najbardziej warta wizyty, oczekiwaliśmy bardziej ciepłego przyjęcia przez jej futrzanych mieszkańców ;-). Humory poprawiają nam niezawodne, wygrzewające się w słońcu kangury.
Po południu kierujemy się już do Parku Narodowego Freycinet. Stoimy krucho z czasem (w końcu to intensive road trip 😉 ), bo za niewiele ponad dwie godziny zachodzi słońce, a w planach mamy jeszcze zaatakowanie szczytu Mount Amos. Mamy pewne wątpliwości, broszury informacyjne mówią o od trzech do pięciu godzin na powrót, strażnik mierzy nas jednak wzrokiem i mówi, że uwiniemy się w dwie ;-). Nie chcemy zawieść jego oczekiwań, toteż prawie wbiegamy po skałkach na sam szczyt. To najlepsze cardio jakie mamy od dawna, na dystansie 1,5 km pokonujemy 400 m przewyższenia. Bunkrów nie ma, ale z góry widoki też całkiem przyjemne:
Jak to zwykle bywa – nie sztuka wejść, ale zejść. Finalnie jednak meldujemy się u podnóża kilka minut przed dwugodzinnym limitem czasowym. Będąc już na kempingu w dalszym ciągu widzimy osoby schodzące z góry z czołówkami na głowach, nie wiemy czy to szczyt odwagi czy głupoty.
Dzień 5
Dzień rozpoczynamy dość leniwie, sącząc kawkę do godziny 10, napawając się widokiem i ciesząc promieniami słonecznymi. Trzeba przyznać, że australijskie kempingi, zwłaszcza te w parkach narodowych dają radę. Dziś nasz namiot od brzegu oceanu dzieli 10 m plaży, w oddali widzimy pokryte zielenią góry. Po ostatnich dniach nogi mamy trochę ciężkie, ale zmuszamy się do przejścia 12-kilometrowego szlaku po zatokach Hazards oraz Wineglass.
Miesiąc w Australii zdążył nas trochę przyzwyczaić do malowniczych plaż, stąd w miarę szybko wracamy do samochodu. Przy szlaku natykamy się na węża tygrysiego, na szczęście przestraszył się nas bardziej niż my jego, stąd nie udało się zbytnio go uchwycić na zdjęciu. O ile spośród 25 najgroźniejszych węży świata, 21 występuje w Australii, o tyle zagrożenie z ich strony jest dość niskie – same z siebie nie atakują ludzi, o ile nie czują się zagrożone / nie są deptane. Mimo wszystko takie spotkanie jeszcze bardziej wyczula nas, by dokładnie patrzeć pod nogi :-).
Przemieszczamy się do kolejnej miejscówki na wybrzeżu – Bicheno, gdzie wieczorem wreszcie oglądamy obiekt naszego zainteresowania w ostatnich dniach – diabła tasmańskiego. Udajemy się na show (?) „Devils in the dark” w okolicznym sanktuarium diabła. Dziś pora na odrobinę luksusu – przy kieliszku wina i sera, z narracją przewodnika, oglądamy te ssaki w czasie pory karmienia. Na scenę (arenę?) wrzucany jest martwy kangur, potem zaczynają się igrzyska.
Jak się okazuje – kreacja diabła tasmańskiego z kreskówki Looney Tunes nie jest do końca prawdziwa, diabeł rzeczywiście wydaje z siebie piekielny ryk, wcale jednak nie kręci się wokół własnej osi tworząc przy tym tornado. Obracanie się kreskówkowej postaci nie wzięło się jednak zupełnie znikąd – diabły są bardzo zwrotne, w chwili gdy widzą, że przegrają pojedynek z silniejszym przeciwnikiem są w stanie momentalnie obrócić się, by ugryzienie przyjąć na zatłuszczony zadek, a nie, co mogłoby mieć fatalne skutki, okolice krtani/ szyi.
Niestety nie wynaleziono jeszcze lekarstwa na raka pyska, który dotyka większość populacji tych ssaków. Na ten moment prowizorycznym półśrodkiem jest szczepionka przedłużająca życie chorych diabłów z 3 do 10 miesięcy, pozwalająca na jeden rozród więcej w ciągu ich życia, co spowalnia nieco tykający zegar. W czasie godzinnego, krwawego pokazu dowiadujemy się jeszcze mnóstwa ciekawostek na temat diabłów. Na pewno było warto, część z nienajtańszej wejściówki (65 AUD) wędruje na prace związane z podtrzymywaniem tego gatunku, co jeszcze bardziej utwierdza nas w tym przekonaniu.
Dzień 6
… czyli dzień bez większych historii. W południe dojeżdżamy do Launceston, gdzie oddajemy nasz samochód. W czasie wypożyczenia przejeżdżamy łącznie 597 km. Przy koszcie wynajmu na poziomie 480 AUD i łącznych wydatkach na paliwo na poziomie 60 AUD stawka za przejechany kilometr wychodzi na poziomie warszawskiej taksówki… Inaczej jednak Tasmanii po prostu się zwiedzać nie da. Robimy zakupy przed jutrzejszym trekkingiem i krótko przechadzamy się po Launceston, które do najpiękniejszych nie należy. Wolny czas postanawiamy spędzić na łóżku, atrakcji, która w ciągu ostatniego miesiąca była dla nas rzadkością.
Dzień 7
Dzisiaj rozpoczynamy kolejny już trekking w czasie naszej podróży – Overland trek. Na szlak dowozi nas autobus z Launceston. Miny nam trochę rzedną, gdy w czasie jazdy kierowca ogłasza komunikat – w miejscu docelowym – Cradle Mountain Visitor Centre jest 3°C, temperatura odczuwalna to -8°C.
Jest rzeczywiście orzeźwiająco, toteż szybkim krokiem ruszamy na szlak. Do przejścia z Ronny Creek mamy jedynie 12 km, lecz warunki pogodowe sprawiają, że dzisiejsza przechadzka ciągnie się niemal w nieskończoność. Na płaskowyżu za Marions Lookout zaczyna siąpić deszcz, maszerujemy w gęstej mgle. Wiatr wieje z prędkością dobrych kilkudziesięciu kilometrów na godzinę i, nie wiemy jak to możliwe, niezależnie od obranego przez nas kierunku zawsze znajduje sposób by powiać nam prosto w twarz.
Naszym najlepszym widokiem w dniu dzisiejszym jest Cradle Mountain, które wyłoniło się z mgły dosłownie na pół minuty. Z ulgą dochodzimy do miejsca dzisiejszego noclegu. Na całe szczęście w dalszym ciągu dostępna jest przestrzeń w chatce z piecem. Panuje tu pełna komuna, śpimy na drewnianych płytach ramię w ramię z innymi piechurami. Alternatywą byłby namiot z minusową temperaturą przy gruncie, toteż rozwiązanie to jak najbardziej nam opowiada.
Dzień 8
Większość osób wyszła na szlak jeszcze przed świtem, my na spokojnie wstajemy o 8 i pałaszujemy nasze śniadanie. W międzyczasie do chatki wpada uradowany strażnik i oznajmia, że przez najbliższe 2 dni zapowiada się dobra pogoda. Po raz pierwszy od początku naszego pobytu na Tasmanii prognoza się rzeczywiście sprawdza, przez moment żałujemy, że krem z filtrem 50 zostawiliśmy w Sydney. Łącznie przechodzimy dziś 23 km. Nie jest jednak lekko – ostatnie 5 km ślizgamy się i brodzimy w błocie, Australijczycy zdają się stawiać swoje podesty jedynie w bezużytecznych, suchych miejscach.
Dzień 9
Najcięższy dzień trekkingu przed nami, do przejścia z Pelion do Narcissus Hut mamy blisko 30 km. Przez większość czasu maszerujemy lasem, chwilami wychodząc na nieosłonięty płaskowyż. Pogoda nam znów dziś dopisuje, po drodze widzimy najwyższy szczyt Tasmanii – Mt Ossa. Po dwóch stromych podejściach trasa zaczyna się wypłaszczać, a krajobraz zmieniać na znany nam już skądinąd las eukaliptusowy. Do chatki dochodzimy godzinę przed zachodem, szczęśliwie zajmując ostatnie dwa miejsca.
Dzień 10
Z powodu porannego, rzęzistego deszczu na trasę ruszamy dopiero po 11. Zdecydowana większość osób przeprawia się na drugą stronę jeziora za „jedyne” 50 dolarów. Nie korzystamy z tej niesamowitej oferty i drałujemy po zabłoconej, pełnej wystających korzeni drodze. Dzisiejsza część szlaku zdaje się nie być w ogóle konserwowana – z dużym trudem mijamy kilka zwalonych drzew. To kolejny, po braku darmowej mapki duży minus dla organizatorów.
Na dodatek poprzednie dni dają się naszym nogom we znaki – ostatnie, rzekomo „luźne” 18 km Overlandu dłużą się nam niemiłosiernie. Na końcu czeka nas kolejna magiczna promocja, której musimy się oprzeć – nocleg w prywatnej chatce o standardzie odpowiadającym temu z poprzednich dni, kosztuje 50 AUD od łebka.
Kto nie ma miedzi, ten w namiocie siedzi – śpimy na darmowym kempingu Fergy’s Paddock z widokiem na jezioro St Clair. W końcu dopadają nas mrozy, w szczytowym momencie nocy mamy -5°C. To, że jest orzeźwiająco to nie powiedzieć nic ;-). Doświadczenie to pozwala nam jednak trochę zweryfikować nasze noclegowe plany na Nową Zelandię.
Dzień 11
… czyli długo wyczekiwany (zwłaszcza dzisiejszej nocy) powrót do cywilizacji! Próbujemy sił z autostopem – stawka 85 AUD za 160 km drogi busem do Hobart to kolejny przykład, że ceny komunikacji ustalają tutaj kosmici. Na szczęśliwy strzał nie trzeba czekać długo, po 20 minutach podjeżdża wyluzowana farmerka, która wyrzuca nas 700 m od naszego dzisiejszego hostelu. Ucinamy sobie miłą pogawędkę, jak się okazuje jej ojciec urodził się w Łodzi, a ona sama na dniach ma wystąpić o polski paszport dla siebie i swoich dzieci.
Wieczór upływa nam na delektowaniu się miękkością materaca w naszym pokoju. 🙂
Dzień 12
Po półtora tygodnia spędzonym na łonie przyrody przyszła pora na odrobinę kultury – dziś odwiedzamy światowej sławy muzeum sztuki współczesnej MONA (Museum of Old and New Art). O jego rzekomej niesamowitości dużo się nasłuchaliśmy i naczytaliśmy w kilku źródłach, toteż postanowiliśmy wykosztować się na wejściówkę.
Trzeba przyznać, że muzeum jest naprawdę nowoczesne – na wejściu dostajemy iPhona, który „namierza” w rejonie jakich „dzieł” się obecnie znajdujemy, niekiedy przedstawiając historię i interpretację dzieła, filmy z jego wykonania, czy też wywiady z autorem. Każdy eksponat możemy ocenić za pomocą dwóch przycisków: love i hate (kocham/ nienawidzę).
Jeśli chodzi o samą jakość dzieł, hmm, wydaje się, że podobnie jak system cenowy komunikacji, wystawiane prace są tworzone przez ludzi z planety oddalonej miliardy lat świetlnych od naszej. Nietrudno się więc domyślić, że spod moich palców wylewał się hejt z ponad 80% udziałem negatywnych ocen. Mógłbym godzinami rozprawiać o moich „ulubionych” dziełach, dla oszczędności czasu musi wystarczyć jedynie kilka zdjęć. 🙂
Pomimo Himalajów abstrakcji dalej utrzymujemy, że muzeum mimo wszystko warto odwiedzić, przynajmniej by docenić stan swojego zdrowia psychicznego. 😉 Po MONA pędzimy jeszcze na ostatnią godzinę otwarcia do Tasmanian Museum, poświęconego „Black War”, czyli w skrócie ludobójstwa Aborygenów przez przybyszów z Europy. To, co przyciąga jednak naszą uwagę to wypchany wilkowór tasmański, który wyginął na Tasmanii w latach trzydziestych ubiegłego wieku.
Dzień 13
…to już lot powrotny do Sydney. To były dwa intensywne tygodnie. Blogowe relacje, które czytaliśmy przed przyjazdem mówiły, że 10 dni na Tasmanii to więcej niż odpowiedni czas na zobaczenie wyspy. Jeśli chodzi o nas, nasze 13 dni to wręcz absolutne minimum, jeśli dodatkowo chce się odbyć treki Three Capes oraz Overland. Ten pierwszy, mniej popularny, zdecydowanie nas zachwycił. Co do Overlandu… po raz kolejny okazuje się, że reklama jest dźwignią handlu – promowany jako jeden z najlepszych kilkudniowych trekkingów świata, trochę nas jednak rozczarował.
Było nie było, Tasmania to już przeszłość, teraz przed nami wizyta w samym centrum Australii – Uluru!