Po półtora miesiąca spędzonym na wschodnim oraz południowym wybrzeżu Australii i na Tasmanii dotarliśmy wreszcie do serca tego kontynentu – Uluru. Ta charakterystyczna pomarańczowa skała znajduje się na tzw. outbacku, pośrodku niczego, z dala od jakichkolwiek większych ośrodków miejskich. Jest to Australia „nieznana” – blisko 90% jej mieszkańców skoncentrowane jest na zaledwie 10% powierzchni, zdaje się więc, że na outback nikt o zdrowych zmysłach się nie zapędza.
Dzieje się tak głównie ze względu na nieprzyjazny, pustynny klimat. Panujące tu warunki są dość ekstremalne – temperatury w lecie przekraczają 50 stopni. Większość koryt rzek jest wyschnięta przez znakomitą część roku, jednak w czasie zimowych deszczy mogą one łatwo wylać, prowadząc do miejscowych, gwałtownych powodzi. Co rusz ustawione tu tabliczki z pomiarem poziomu wody wydają się wręcz surrealistycznym widokiem, gdy z nieba leje się żar, a cień nie przynosi większego ukojenia.
Głównym miastem outbacku i jednocześnie bazą wypadową do zwiedzania tej części Australii jest oddalone 400 km od Uluru miasteczko Alice Springs. Od najbliższych większych miast na południowym i północnym wybrzeżu – Adelajdy oraz Darwin dzieli je bagatela odpowiednio 1200 km oraz 1400 km.
Pierwsze kroki na outbacku, czyli gdzie do cholery podziały się jaskółki?
To właśnie w Alice Springs rozpoczynamy naszą przygodę z centralną częścią kontynentu. Już po wyjściu z samolotu w drodze do terminala uderza nas jednak nieodłączny element krajobrazu kolejnych dni – muchy. I to nie byle jakie muchy – te z gatunku mających sobie za nic odganianie ręką. Nie nadążamy wejść do busa jadącego do centrum miasta, a już mamy ochotę wracać do miejsca, z którego przylecieliśmy. Sytuacji nie poprawia fakt, że lokalsi chyba zaprzestali jakąkolwiek walkę z owadami. Na twarzy jednego z pracowników lotniska widzimy kilka much jednocześnie od których, o zgrozo, nawet nie próbuje się opędzić.
Kolejne dni mają się okazać dużym testem dla naszej psychiki, muchy korzystają z każdej możliwej okazji by wejść do oczu czy do kącików ust. Szczęśliwie nie gryzą, jak się okazuje potrzebują „jedynie” białka i wilgoci z ludzkich twarzy, by przygotować się do procesu składania jaj. Aha, a czy wspominaliśmy już, że muchy te makabrycznie śmierdzą…?
Jak się ma okazać później, w Alice Springs jednak w jakiś sposób starają się walczyć z ich plagą. W pewnych miejscach outbacku było ich już na tyle dużo, że byliśmy bliscy załamania nerwowego – to czego doświadczyliśmy pierwszego dnia to była ledwie igraszka.
Tjuku.. co?
Nim ruszamy jednak z kolejnym road tripem, wieczorem odwiedzamy festiwal kultury aborygeńskiej. Aborygeni są prawowitym właścicielem tych ziem, ich dążenia do odzyskania kontroli nad tym świętym dla nich miejscem zakończyły się sukcesem w 1985 r. Na mocy podpisanego wtedy traktatu Australia zrzekła się tych obszarów na rzecz Aborygenów, którzy jednocześnie oddali je Australijczykom w użytkowanie wieczyste na 99 lat. Zaiste sprytny ruch ze strony Australijczyków, zagrabić większość terenów, by wspaniałomyślnie oddać największe siedlisko much na świecie.
Na festiwalu uczęszczamy w wykładzie nt. relacji pomiędzy poszczególnymi anangu (tak nazywają siebie Aborygeni) wedle tjukurpy, czyli starodawnego, rdzennego „przepisu”, określającego zasady postępowania praktycznie w każdym aspekcie życia. Szczerze powiedziawszy, jest to dość zawiła sprawa, po miniwykładzie i zgłębieniu wiedzy w kilku internetowych artykułach, ciężko się nam odnaleźć w tych aborygeńskich prawiłach. Przykładowo nadana w momencie urodzenia „ranga”, może zakazywać jakikolwiek kontakt z innym Aborygenem z odrębnego plemienia o danej (niekoniecznie najniższej) randze. Zawiłości dot. dozwolonych relacji są szczególnie istotne dla białych osób pracujących na codzień z tym ludem, nie od każdego Aborygen może wg tjukurpy w ogóle przyjąć jakiekolwiek polecenie.
No to w drogę!
W 5-dniową wycieczkę udajemy się razem z poznaną na jednym z forów internetowych Francuzką. Najtańsza lotnicza kombinacja, którą wykupiliśmy zakładała przelot do Alice Springs i powrót z lotniska Ayers Rock (Uluru). To, czego jednak nie uwzględniliśmy to koszt wynajmu samochodu w jedną stronę. Na samym końcu rezerwacji, wszystkie wypożyczalnie doliczają 300-400 dolarów one way fee (opłaty za odstawienie samochodu w innym miejscu), co jest istotną kwotą, zwłaszcza gdy mówimy o 6-dniowym wynajmie. Najtańsza oferta, którą znaleźliśmy na ten okres opiewała łącznie na bagatela tysiąc dolarów. Dzięki Francuzce, która zobowiązała się odstawić samochód z powrotem do Alice Springs, łączny koszt wynajmu wyniósł 520 dolarów na 3 osoby.
Alice Springs i Uluru dzieli co prawda 400 km, jednakże na outbacku decydujemy się odwiedzić jeszcze kilka miejsc, który kilometraż ten więcej niż potrajają. Pierwszy dzień road tripa upływa nam na zwiedzaniu położonego na zachód od Alice, Parku Narodowego West MacDonnell. Zatrzymujemy się przy „Standley Chasm”, jednym ze świętych wąwozów Aborygenów, za który, a jakże, kasują 12 dolarów. Średni to biznes, widoki może byłyby i przyzwoite, o ile możnaby było się nimi nacieszyć gdyby nie hordy much.
Chwilowego ukojenia zaznajemy w Ellery Creek Big Hole, malowniczym zbiorniku na środku pustyni. Pomimo temperatur powietrza na poziomie 36 stopni woda tutaj jest prawie lodowata, najpewniej płynie prosto z jakichś głębinowych pokładów. Bijący z wody chłód zdaje się odstraszać owady, stąd pomimo widma hipotermii nie chce się wychodzić z wody.
Ostatnim przystankiem w parku jest Ochre Pit, czyli miejsce z którego Aborygeni czerpali ochrę oraz inne barwniki konieczne do zdobienia ciał, ceramiki czy jaskiń.
Muchy, muchy, jeszcze więcej much
Następnego dnia kierujemy się do oddalonego 400 km drogi Kings Canyon. Jest to kolejny święty przyczółek dla Aborygenów, biorąc pod uwagę skalę tego zjawiska ciężko się im dziwić. Ściany liczą ponad 100 metrów wysokości, sam kanion jest głęboki na ponad kilometr. Masyw, zbudowany głównie z piaskowca liczy sobie blisko 400 mln lat. Swój rdzawoczerwony kolor zawdzięcza „wyciąganiu” przez wodę tlenku żelaza ze skał. Dla kontrastu partie ścian kanionu, które oderwały się od klifu na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat mają w dalszym ciągu biały, piaskowy kolor.
Przy kanionie wyznaczonych jest kilka tras – my ucięliśmy sobie najdłuższą, blisko trzygodzinną wędrówkę wokół masywu w towarzystwie, a jakże, nieodłącznych much.
Uluru (dzięki Bogu) welcome to!
Przed południem dnia trzeciego docieramy wreszcie do Parku Uluru – Kata Tjuta. O poranku spotkała nas miła niespodzianka, dzięki przywdzianej bluzie reprezentacji Polski dwójka rodaków sprezentowała nam ważne jeszcze przez dwa dni wejściówki.
Pomimo pokusy skierowania się prosto do Uluru, na początku udajemy się do położonego 50 km dalej masywu Kata Tjuta (w języku aborygeńskim „wiele głów”). Jest to kolejny kompleks o szczególnym znaczeniu dla Aborygenów, z czego mogą go odwiedzać jedynie mężczyźni tego ludu.
Kata Tjuta jest konglomeratem złożonym z mieszanki skał. Na kompleks składa się 36 okrągłych kopuł – na przestrzeni milionów lat wypiętrzona skała popękała, a woda i wiatr dokonały reszty zniszczenia. Najwyższa kopuła liczy sobie aż 546 m i jest o blisko 200 m wyższa od samego Uluru. Pomimo imponujących rozmiarów szlaki dookoła masywu (Valley of the Winds i Walpa Gorge) zdają się nie przyciągać tak dużej uwagi jak sąsiednie Uluru.
Podobnie jak dla miliona turystów odwiedzających park rocznie, to właśnie Uluru jest głównym obiektem naszego zainteresowania. Nie jest dla nas żadną niespodzianką, że Aborygeni „wybrali” sobie właśnie Uluru za najświętszą górę. Jej hipnotyzujące oblicze budzi podziw, zaś położenie takiego kolosa dosłownie pośrodku niczego może przywodzić na myśl pytania o siły niebieskie.
W rzeczywistości Uluru jest wypiętrzonym piaskowcem, charakterystyczne żłobienia w jego powierzchni (przez Aborygenów tłumaczone jako świadectwo epickich walk przodków) wynikają z różnej grubości skalenia w strukturze skały.
Jeszcze do września tego roku możliwe jest wejście na samą górę. Pomimo próśb Aborygenów oraz rozmieszczonych na każdym kroku tablic upraszających gości o wstrzymanie się ze wspinaczką, pod górą ustawia się kolejka chętnych na jej zdobycie. Nie wiemy, co kieruje tymi ludźmi, chyba jedynie chęć pokazania, że takie prośby mają gdzieś. W stosunku do sporej części wchodzących mamy obawy, czy mieli okazję zdobyć wcześniej jakikolwiek szczyt.
My naturalnie z wejścia rezygnujemy, udajemy się na tzw. Mala walk organizowany przez strażników parku, dający ogląd na to dlaczego skała jest tak wyjątkowa, następnie kontynuując 10-kilometrową wędrówkę dookoła masywu.
W czasie dwudniowego pobytu w parku Uluru odwiedzamy również w czasie dwóch zachodów oraz jednego wschodu słońca. Dopiero w momencie zmieniającego się dynamicznie oświetlenia można docenić piękno tego kolosa w pełni. Mieliśmy lekkie obawy, czy kawał kamienia na pustyni nas urzeknie, lecz były one nieuzasadnione – skała naprawdę daje radę.
Time to say goodbye… Żegnajcie muchy!!!
Ostatni dzień w Ayers Rock spędzamy na bezpłatnych warsztatach z kultury aborygeńskiej: gry na didgeridoo, malarstwa, czy też szeroko rozumianej sztuki przetrwania na outbacku. Szczególnie ta ostatnia przypada nam do gustu – w razie zgubienia na outbacku nasze męki przedłużylibyśmy pewnie o jeden dzień dłużej. 😉
Mimo wszystko ciekawostką dla nas był fakt, że popularne w Australii planowane wypalania lasów zostały zapoczątkowane przez Aborygenów już setki lat temu. Taki system ma wiele zalet – przeciwdziała niekontrolowanym pożarom na szeroką skalę, kumuluje zwierzynę na mniejszym, łatwiejszym do polowań obszarze, czy też pozwala rozwijać się części roślin mogącej rozpylać się tylko dzięki ogniu. Gdyby jeszcze mogły przeciwdziałać populacji much… 🙂
Nie było do tej pory (i chyba nie będzie) na naszej drodze miejsca, z wyjazdu z którego cieszylibyśmy się tak bardzo jak w przypadku Uluru. Krajobrazy pośród których podróżowaliśmy przez ten tydzień były na pewno niecodzienne, niemniej jednak w zderzeniu z miliardami much nawet raj obróciłby się w piekło.
Przygodą z outbackiem powoli kończymy naszą podróż po Australii… Po krótkiej wizycie w parkach narodowych Blue Mountains (który gorąco polecamy) oraz Snowy Mountains zmieniamy diametralnie otoczenie – kierujemy się już na Nową Zelandię!