Dzień 7 – 14.12.2018

Śniadanie jemy jeszcze płynąc, jednak już z widokiem na Georgię Południową za oknem. Pierwszym, obowiązkowym przystankiem każdej łodzi w tym rejonie jest Grytviken. To tutaj ponad 100 lat temu została otwarta największa stacja wielorybnicza, która w czasie swojego funkcjonowania „przetworzyła” 45 tys. wielorybów (łącznie na całej wyspie było to aż 175 tys. osobników) przyczyniając się do doprowadzenia praktycznie wszystkich gatunków do stanu wyginięcia. Obecnie sprawy traktowane są bardzo poważnie, po okolicznych wodach regularnie pływa patrol – ostatnia łódź, nielegalnie dokonująca połowów została zatrzymana w 2005 r.

Po zadokowaniu na pokład weszło kilku oficjeli celem przeprowadzenia kontroli zgodności statku oraz pasażerów z wymogami IAATO. Odbył się godzinny wykład nt. celów organizacji, który bez żalu przespaliśmy. Ok. 9.30 dostaliśmy zielone światło na zejście na ląd. Przed wejściem na pokład zodiaka jeden z oficjeli dokładnie sprawdzał podeszwy każdego z pasażerów pod kątem błota i innych ciał obcych. Żadne ze słów nie opiszą radości, które czułem płynąc łódką w stronę brzegów wymarzonej Georgii. Całe szczęście, że fale raz po raz rozpryskiwały się po naszych twarzach, bo ktoś mogły dostrzec drobną łezkę wzruszenia.

Zaraz po dotarciu na ląd widzimy już kilkadziesiąt fok oraz kilka pingwinów, mimo, że znajdujemy się daleko od ich właściwych siedlisk. Z ich obfotografowaniem czekamy na popołudnie, na razie udajemy się na trekking z przewodnikiem do zatoki Maiviken. Po dwóch dniach na łodzi, cieszymy się z możliwości pokonania piechotą łącznie 9 km w obie strony. Widoki po drodze są naprawdę zacne – piękne, ośnieżone szczyty, u ich podnóża przejrzysta, lazurowa woda.

Po szybkim lunchu wracamy na ląd. Uczestniczymy w tourze szlakiem Ernesta Shackletona, dla którego, jak dla większości ekspedycji, Georgia Południowa była ostatnim przystankiem przed skierowaniem się na Antarktydę w 1916r. Shackleton powróci jeszcze na wyspę z piątką swoich ludzi po osiemnastu miesiącach uwięzienia na Antarktydzie, zapisując na kartach historii jedną z najbardziej heroicznych walk o przetrwanie. Po kilkunastu miesiącach spędzonych na śnieżnym kontynencie, 6 śmiałków przemierzyło 1300 km najbardziej wzburzonych wód świata w maleńkiej 7-metrowej łodzi opierając swoją nawigację jedynie na sekstansie. Już samo dopłynięcie do  Georgii Południowej graniczyło z cudem. Po dotarciu na ląd okazało się jednak, że do przejścia pozostaje jeszcze 50 km przez nierozpoznane, ośnieżone oraz pełne urwisk i szczelin góry. Finalnie akcja ratunkowa zakończyła się sukcesem, przeżył każdy z członków załogi „Endurance” Shackletona.

Kuriozalnie Shackleton dokonał żywota na Georgii Południowej kilka lat później, umierając na atak serca w czasie swojej trzeciej antarktycznej ekspedycji. Jego grób znajduje się na okolicznym cmentarzu, po jego prawicy pochowano później jego najbardziej zaufanego człowieka – Roberta Wilda.

Po wizycie na grobach udajemy się na spacer po pozostałościach stacji wielorybniczej i odwiedzamy muzeum poświęcone tej tematyce. Obok w jednej z sal znajduje się replika J Cairn – wspomnianej wcześniej łodzi, którą Shackleton z kompanami przemierzyli dystans z Antarktydy.

W czasie spaceru całkiem na poważnie atakuje mnie rybitwa, chroniąca swoje gniazdo. Na jednym z wykładów usłyszeliśmy, że ataki nadopiekuńczych ptaków zdarzają się często, nie sądziliśmy jednak, że przyjdzie się o tym nam przekonać na własnej skórze.

Kilka (dziesiąt) fotek później trafiliśmy do kościoła, gdzie operator statku przygotował dla nas koncert kolęd świątecznych. Był to naprawdę miły akcent – święta docierają również na tak odległy kraniec Ziemi.

Jest naprawdę chłodno i wietrznie, po kolacji i briefingu dnia następnego udajemy się prosto do sauny.

Dzień 8 – 15.12.2018

Budzimy się, za oknem gęsta mgła. Po śniadaniu dowiadujemy się, że z wyjścia na ląd niestety lipa – do mgły dochodzi porywisty wiatr i deszcz. Przemieszczamy się do Right Whale Bay, gdzie po obiedzie mamy dokonać kolejnego zejścia. Jak się okazuje bezskutecznie – w okresie rui samce fok są niezwykle terytorialne oraz agresywne, uniemożliwiając wejście na ląd. Kolonię pingwinów królewskich oraz fok i słoni morskich oglądamy więc z zodiaków.

Na kilku plażach i okolicznych zboczach zwierzaków tych są TYSIĄCE. Na łodzi panuje poruszenie, każdy przeżywa audiowizualny orgazm, nie wiedząc na czym skupić obiektyw aparatu. Tuż przy łodzi, raz po raz wyskakują pływające foki, kilka metrów dalej toczy się kilka regularnych walk pomiędzy samcami. Na wodzie zakrwawione albatrosy toczące bój o resztki foczego łożyska. Wszystko to przy akompaniamencie skrzeczących i śpiewających pingwinów.

Wszechobecny chaos jest poza drzemiącymi na plaży samcami słoni morskich, ogromnymi, pięciotonowymi górami tłuszczu. Widok jaki przychodzi nam oglądać jest niemożliwy do opisania. Pomimo, że po niecałej godzinie wracamy na statek, uśmiechamy się od ucha do ucha.

Dzień 9 – 16.12.2018

Budzimy się w Fortuna Bay, miejsca naszego kolejnego wyjścia na ląd. Nie spieszymy się jednak zanadto. Poza Grytviken, na Georgii obowiązuje limit 100 osób na lądzie. Łącznie z nami jest 192 pasażerów, co w praktyce oznacza konieczność zorganizowania 2 zejść. Grupy naprzemiennie rotują, tym razem przychodzi nam poczekać. Jak się okazuje jest na co. Lądujemy pośród ogromnego stada fok i słoni morskich, wokół PEŁNO jest maluchów, które mogą mieć maksymalnie tydzień lub dwa. Chodzimy wokół z kijkami w rękach, by w razie potrzeby móc odgonić atakującą fokę. Nie jest to wcale ekwipunek „na wszelki wypadek”, bez tego odstraszacza bez wątpienia skończyłoby się na ugryzieniu części turystów. Dziwnym jest dla nas, że potężna foka boi się zwykłego kija, jednakże wydłużenie profilu ciała o półtorej metra budzi ponoć szacunek u zwierzęcia i pokazuje kto tu rządzi.

Pośród zgiełku i walk fok przechadza się kilkanaście pingwinów. Do ich kolonii maszerujemy jeszcze blisko kilometr, a naszym oczom ukazuje się ogromna przestrzeń pełna tysięcy pingwinów królewskich i ich młodych. To, że jest głośno to za mało powiedziane. Kilka gigabajtów zdjęć i nagrań później wracamy w stronę łódek.

Mamy jeszcze 20 minut, czas ten wykorzystujemy na podglądanie młodych słoni morskich. Dorosłe osobniki, które ważą niekiedy ponad 5 ton, są brzydkie jak noc. Jeśli chodzi zaś o małe to prawdziwe słodziaki, są naszymi faworytami w każdym miejscu, w które się tutaj udajemy.

Co ciekawe, matka karmi młode jedynie przez 4 tygodnie, po czym odpływa w siną dal. Młode pozostawione są same sobie. Przed udaniem się na pierwsze łowy muszą zmienić futro, co może potrwać kolejne kilka tygodni. Po tym czasie zaczynają rozrastać się do niebotycznych rozmiarów. Jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że mamy okazję oglądać je na tym etapie rozwoju. Z powodu złych warunków pogodowych odwołany zostaje „Shackleton hike”, czyli 4-godzinna przechadzka z Fortuna Bay do byłej stacji wielorybniczej Stromness, ostatnim kawałkiem z blisko 50km dystansu, którą grupka śmiałków musiała pokonać po cudownym dopłynięciu z Elephant Island. Trochę szkoda, ale marsz w deszczu i mgle, nie byłby dobrym pomysłem.

Popołudniowe zejście do wspomnianego Stromness już nas tak nie porywa po poranku. Na plaży znajduje się kilka setek fok, a jedną z większych atrakcji jest wodospad, po którym Shackleton z ekipą zeszli tuż przed wkroczeniem do Stromness. Pod koniec spaceru niebo zaczyna się przejaśniać, mamy nadzieję, że tak pozostanie do końca naszej wizyty na Georgii Południowej.

Dzień 10 – 17.12.2018

Dzień zaczynamy porannym lądowaniem w zatoczce Godthul. Znajduje się tu niewielka kolonia pingwinów białobrewych. Podglądamy z bliska jak budują swoje gniazda – w odróżnieniu od pingwinów królewskich, które jajka trzymają na nogach pod fałdem tłuszczu, pingwiny te wysiadują jajka leżąc na kupce traw. Korzystając z nieuwagi sąsiadów, podkradają sobie najlepsze źdźbła. Jesteśmy świadkami jak jeden ze złodziei został przyłapany na gorącym uczynku – kończy się to śmieszną, niezdarną pogonią za pingwinim zbirem. Pomimo tego, lądowanie w Godthul okazuje się najgorsze ze wszystkich, które odbyliśmy na Georgii. Na zwiedzanie kolonii mamy tylko godzinę, z czego jednak blisko kwadrans przeczekaliśmy przy plaży. By dojść do pingwiniej kolonii należało podejść przez gęstą trawę pod górę z czym większość miała niemałe problemy, przez co powstała kolejka jak za wigilijnym karpiem.

Popołudniowe lądowanie w St. Andrews Bay jest niestety naszym ostatnim na Georgii. Żegnamy się jednak z przytupem, zatoka ta jest jednym z punktów rozpoznawczych wyspy. W sezonie mieszka tutaj pół miliona pingwinów królewskich. Niewielka część plaży zagarnięta jest przez foki i słonie morskie. Jest to jedno z piękniejszych miejsc, które zobaczyliśmy. Na plaży w jednym momencie dzieje się tyle, że nie wiemy na czym skupić obiektywy aparatu i kamery. Foki i pingwiny grupami wbiegające do i wybiegające z wody, małe słonie morskie toczące ze sobą jedną z pierwszych, próbnych batalii, ryczący przeraźliwie nieopodal SŁOŃ morski, bo ktoś przeszkadza mu w spaniu, zakrwawione petrele walczące o to co pozostało z małej foczki, ciekawskie pingwiny maszerujące w odległości kilkudziesięciu centymetrów.

Ogrom wrażeń, które doświadczamy sprawia, że przynależna nam godzinę na lądzie mija w mgnieniu oka. Ustawiamy się w kolejce do powrotnej łódki na statek. By zostać jeszcze tu na chwilę, kilkukrotnie przesuwamy się na koniec kolejki. W oczekiwaniu na łódkę dołącza do nas ciekawski mały słoń morski. Jest niegroźny, nie ma jeszcze wykształconych ostrych zębów, najwyraźniej chce się z nami bawić. Obwąchuje część z czekających, po czym (po kwadransie?) znika do wody. Patrzymy na zegarki – jesteśmy na lądzie 2h 20 minut. Z bólem serca i uśmiechem od ucha do ucha wchodzimy na łódki. Na koniec pożegnalna rundka wzdłuż rozśpiewanej, pingwiniej plaży i jesteśmy z powrotem na statku.

Dzień 11 – 18.12.2018

Rano oficjalnie kończymy przygodę z wyspą – przed wypłynięciem na otwarte morze odbywamy jeszcze 3-godzinny rejs po Fiordzie Drygalskiego, pełnym lodowców i ośnieżonych gór. Jest to z pewnością malownicze miejsce, jednak wyspa żegna się z nami mgłą oraz deszczem, ujmując trochę temu co przychodzi nam oglądać.

Ok. godziny 10 wypływamy na otwarty ocean, kierujemy się na południowy zachód, do pokonania mamy ponad 1300 km. Razem z kierunkiem zmienia się nasza sytuacja, jak do tej pory płynęliśmy z wiatrem, teraz to się odmieni. Wzburzone fale sięgają 6 metrów, co rusz wpadamy w kilkuminutowe pasy dobrej i złej pogody. Nie mija godzina i dopadają nas pierwsze mdłości. Na ratunek przychodzi obiad, gdzie wypełniamy żołądek po brzegi, oraz poobiednia, trzygodzinna drzemka. Tak właśnie mają upłynąć nam kolejne dwie doby, po tym czasie na horyzoncie powinny zacząć się pojawiać pierwsze antarktyczne wyspy. W nocy trzęsie na tyle mocno, że nawet ja wybudzam się ze snu 2 razy.

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)