Nawet się nie obejrzeliśmy, a za nami już 3-tygodniowa przygoda po morzach Oceanów Atlantyckiego oraz Południowego. W czasie naszego rejsu odwiedziliśmy Falklandy, Georgię Południową, Szetlandy oraz Antarktydę. Każde z tych miejsc było naprawdę wyjątkowe. Nie chcieliśmy, by umknął nam żaden szczegół, stąd relację zamieszczamy w formie dziennika podróży, dzień po dniu. Wspomnień mamy na tyle dużo, że opowieść zdecydowaliśmy się rozdzielić na 3 posty, zaczynamy od wizyty na Faklandach!
Dzień 0 – 7.12.2018
Po noclegu i śniadaniu w hotelu Emperador udajemy się na lotnisko Newberry w Buenos Aires, gdzie o 10.50 czeka na nas lot do Ushuai – miasta uważanego za najbardziej wysunięte na południe na kuli ziemskiej. Po krótkiej nocy (do późna załatwialiśmy szereg pierdół – rozstajemy się z netem na 3 tygodnie) oboje przesypiamy większą część lotu. W końcu dolatujemy – jesteśmy już naprawdę blisko wymarzonego rejsu. Najpierw jednak krótki tour zapoznawczy po miasteczku.
Pomimo niewielkich rozmiarów Ushuaia robi na nas spore wrażenie. Morze u stóp miasta i ośnieżone szczyty majaczące w tle – krajobraz jest przepiękny. W czasie wycieczki rozdzielamy się – Monika jedzie bezpośrednio na statek, mnie czeka jeszcze szybka wizyta w biurze agencji turystycznej w której wykupiliśmy rejs. Brakuje nam kilku ciepłych rzeczy na Antarktydę, które naprędce wypożyczam i biegnę do portu. Razem z nami najbliższe 3 tygodnie na statku MS Fram spędzi jeszcze 190 turystów, stąd check in trwa dobre kilkadziesiąt minut.
Jak się później dowiadujemy wśród pasażerów dominują Chińczycy (47 osób) oraz Brytyjczycy (41), Niemcy, Francuzi i Amerykanie (po 30+ osób). Innych Polaków brak. Jesteśmy najmłodsi na pokładzie, znacząco zaniżając średnią wieku, która najpewniej plasuje się około sześćdziesiątki. Z ulgą odkrywamy, że jest jeszcze 5 osób w wieku 30+, z którymi przyjdzie nam się obracać już do końca rejsu.
Jako jedni z ostatnich dokonujemy check-inu, wręczamy lekarzowi nasze zaświadczenia medyczne (dziękujemy Miśka :-* ) i odbieramy swoje jaskrawe, czerwone kurtki.
Dokonujemy krótkiego rozpoznania w kabinie – do takich komfortowych warunków nawet nie zbliżyliśmy się w czasie dotychczasowej 3-miesięcznej podróży po Ameryce Południowej. Nie możemy jeszcze się rozpakować i cieszyć luksusem, pozostaje jedna kwestia do załatwienia – kupno coca-coli do przemyconych na pokład wyskokowych trunków.
Jest 17.30, pomimo komendy all onboard (planowo wypływamy o 18.00) upraszamy strażnika o wyjście do miasta. Jestem zdecydowanie bliski pobicia życiówki na 800 metrów w drodze na najbliższy CPN. Szybkie zakupy, cola na plecy i kolejny sprint do portu. Nie mija kwadrans i jesteśmy z powrotem na łodzi, gotowi do wypłynięcia. W ostatniej chwili zostaje ono jednak przesunięte o blisko 3 godziny, jednak nie śmiemy narzekać. Czas na pierwszy toast za pomyślne wiatry.
Rozpakowujemy się i ruszamy na rekonesans łodzi. Jest to pływający, siedmiopoziomowy 5-gwiazdkowy hotel. Statek posiada dwa pokłady widokowe, ogromną restaurację i bar, siłownię, 2 jacuzzi oraz saunę. Pierwsza kolacja w formie bufetu jest naprawdę PRZE-PYSZ-NA. Delektujemy się każdą potrawą, martwiąc się już o wskazanie wagi po powrocie.
Krótko po kolacji pierwsze spotkanie z załogą, w czasie którego odbywa się prezentacja zasad bezpieczeństwa oraz dróg ewakuacyjnych. Zaprezentowany jest również przejmujący sygnał alarmowy – oboje z Moniką niezależnie od siebie stwierdzamy, że jego dźwięk mrozi krew w żyłach, a na plecach pojawiają się ciarki. Na myśl mimowolnie przychodzi historia Titanica. Mamy głęboką nadzieję tego dźwięku już nie mieć okazji usłyszeć w czasie tego rejsu.
Ok. 21 ruszamy w drogę. Po sesji fotograficznej Ushuaia znika daleko za horyzontem. Udajemy się na krótką sesję w saunie. Morze jest tej nocy niezwykle spokojne – odczuwamy jedynie delikatne kołysanie. To był wyczerpujący, pełen wrażeń dzień. Zasypiamy szybko i tej nocy śpimy jak dzieci.
Dzień 1 – 08.12.2018
Przed południem wypływamy na otwarty ocean, pozostawiając jakikolwiek ląd daleko w tyle. Wokół statku zaczynają licznie pojawiać się albatrosy. Stoimy w zachwycie przez długi czas na świeżym powietrzu, obserwując ich nienaganny lot. Zwierzęta te są rekinami przestworzy i na przestrzeni tygodnia są w stanie pokonać kilka tysięcy kilometrów w poszukiwaniu jedzenia dla swoich młodych, zaś po opuszczeniu gniazda, przed wkroczeniem w „dorosłość” nie wracają na ląd przez dobre 7 lat.
Kontynuujemy obowiązkowe szkolenia. Ku naszemu zaskoczeniu, na jednym z wykładów całkiem na serio i przez długi czas tłumaczony jest publice sposób wiosłowania na kajakach. Uczestniczymy w briefingu nt. tego co powinniśmy zobaczyć kolejnego dnia w czasie pierwszego lądowania na Falklandach.
W dalszym ciągu zachwycamy się jedzeniem, to już pewne, że po rejsie nabierzemy kilka kilo.
Dzień 2 – 09.12.2018
Budzimy się z widokiem na Falklandy. Pierwszym przystankiem jest wysepka New Island. W odróżnieniu od reszty grupy, która biegnie na jeden z klifów, gdzie mieści się siedlisko pingwinów skalnych zaraz po zejściu kierujemy się na punkt widokowy. Chcemy ich przechytrzyć i mieć pingwiny w całości dla siebie, w momencie gdy przyjdzie ich pora na wizytę na wzgórzu.
Jak się okazuje, to my zostajemy przechytrzeni. Po pierwszym spotkaniu z pingwinami nikomu w głowie jakakolwiek wędrówka w inne miejsce. W efekcie przy kolonii spędzamy niecałe pół godziny przy asyście grupy chińskich turystów. Obiecujemy sobie, że od teraz swoje kroki zawsze kierujemy na początku do okolicznej fauny.
Popołudniowe zejście na West Point rekompensuje nam poranny niedosyt. Wędrujemy bezpośrednio do siedliska pingwinów skalnych i albatrosów czarnobrewych. Stoimy w zachwycie przez blisko godzinę, podglądając ich stadne życie. Zwierzęta nic sobie nie robią z obecności człowieka, który czasami stoi niecałe 2 metry od ich gniazda. Wisienką na dzisiejszym torcie był widok pisklaka wykluwającego się właśnie z jajka. Mały pingwin miał już wysuniętą główkę i skrzydełka, jednakże nie był jeszcze w stanie wyjść ze swojej skorupy.
Pierwszy dzień spędzony z fauną Falklandów zaostrza nam apetyty na kolejne dni.
Dzień 3 – 10.12.2018
Kolejna pobudka, kolejna wyspa. Przyszła pora na Carcass Island, siedlisko pingwinów magellańskich. Zaraz po wyjściu na plażę spotykamy 2 osobniki przechadzające się po jednej z przyległych „łąk”. Pingwin magellański tworzy swoje gniazda w norach wykopanych w ziemi, stąd jesteśmy uczuleni, by chodzić wyłącznie po wytyczonym szlaku.
Od jednego z przewodników dowiadujemy się, że po drugiej stronie wyspy na Leopard Beach dostrzeżono pingwiny białobrewe (ang. gentoo penguins). Pędzimy ile sił w nogach. Po dotarciu na plażę okazuje się, że w trakcie wylęgu nie możemy się do nich zbliżyć, pozostaje nam jedynie oglądanie ich z daleka przez obiektyw naszego aparatu.
Wracając do łodzi widzimy jednak 3 gentoo niezdarnie biegnące ze zbocza do wody. Robi się naprawdę ciekawie.
Po południu lądujemy na Saunders Island, prawdziwy diament Falklandów. Zaraz po wylądowaniu na wyspie widzimy kilkadziesiąt pingwinów białobrewych, biegnących do swoich paru tysięcy kolegów z kolonii położonej dosłownie kilka metrów dalej. Na tym etapie migawka aparatu nie przestaje się zamykać.
W końcu opamiętujemy się i zmierzamy w głąb wyspy, w kierunku przeciwległego wybrzeża. Napotykamy niewielką grupkę pingwinów królewskich. Jeśli dosłownie przed chwilą staliśmy w zachwycie, nie wiem jak nazwać stan w którym teraz jesteśmy. Jest w pingwinach królewskich coś dostojnego, hipnotyzującego, że ciężko oderwać od nich wzrok. Wśród stada widzimy 3 młode pingwiny, z których jeden jest jeszcze upierzony w całości na brązowo i nie przypomina w żaden sposób swoich rodziców.
Moglibyśmy siedzieć i patrzeć na pingwiny królewskie godzinami, jednak trzeba ruszać dalej. Udajemy się do kolonii pingwinów skalnych, położonej na niedalekim klifie. Nim tam jednak docieramy napotykamy znane nam skądinąd pingwiny magellańskie tuż przed ich nietypowymi norami wykopanymi na zboczu.
Pogoda zaczyna się poprawiać w samą porę, docieramy do klifu, a naszym oczom ukazuje się piękny widok plaży po której biegają przedstawiciele wszystkich 4 gatunków pingwinów. Trzeba przyznać, że pingwiny skalne mają gust, by wybrać swoje siedlisko w takim właśnie punkcie.
To był fenomenalny dzień.
Dzień 4 – 11.12.2018
Rano dokujemy w porcie w Stanley, stolicy Falklandów.
Część statku udaje się na zorganizowaną wycieczkę, nie przekonuje nas ani jej zakres, a tym bardziej jej koszt. W 5 osób staramy się zorganizować wycieczkę do jednej z kolonii pingwinów na Volunteer Beach, jednakże cena jest zaporowa dla każdego z nas. Poprzestajemy na wizycie w ciekawym muzeum Falklandów oraz przechadzce wzdłuż i wszerz miasteczka. To co nas uderza do duży przepych miasta – przed pięknymi domkami niejednokrotnie stoją po 2-3 Land Rovery. Miasto wygląda jednak jak opuszczone, mija blisko 15 minut kiedy widzimy pierwszy jadący samochód.
Zejście na ląd po 4 dniach na statku jest dodatkowo o tyle ciekawe, że dopadają mnie objawy „seaman’s legs”, czyli nóg marynarza. W skrócie można streścić to jak chodzenie po pijaku bez wypicia odrobiny alkoholu.
Jesteśmy na terenie Zjednoczonego Królestwa, stąd jednym z głównych punktów zwiedzania jest wizyta w angielskim pubie. Początkowy plan odwiedzenia każdego z sześciu pubów upada w momencie w którym pierwsze cztery są zamknięte. Ku naszemu zaskoczeniu pinta piwa kosztuje względnie niewiele – 3 funty. Na statek, po szybkich zakupach, wracamy więc dość odprężeni.
Dzień 5 – 12.12.2018
Dzień w całości spędzamy na statku. Przygotowujemy się do wizyty na Georgii Południowej. Obowiązkowo odkurzamy wszystkie rzeczy, w których będziemy schodzić na ląd, podpisujemy też dokument, że wykonaliśmy to dokładnie. Na jednym ze spotkań przedstawione zostają zasady, które obowiązują na lądzie, dodatkowo uczestniczymy jeszcze w wykładzie z fotografii w rejonach antarktycznych.
W wolnych chwilach przeglądamy zdjęcia i filmy, po skasowaniu sporej części materiału pozostaje kilkaset zdjęć i ponad 50 GB nagrań. Wieczorem odbywa się oficjalne podsumowanie wizyty na Falklandach, gramy w karty i konsumujemy część naszych alkoholowych zapasów.
Dzień 6 – 13.12.2018
Kolejny dzień w całości spędzony na morzu. Z rana z głośnika rozbrzmiewa komunikat – wkraczamy na obszar konwergencji antarktycznej, na horyzoncie pojawiają się zaś pierwsze wieloryby. Pędzimy na pokład obserwacyjny – w oddali rzeczywiście widać tryskającą w powietrze wodę. Wieloryby!
Nie mija długo aż jeden z osobników przepływa nie więcej jak 10 metrów od naszej burty, obracając się akurat do góry brzuchem.
Choć trwający nie więcej niż kilka sekund, był to widok rodem z National Geographic, wart chyba jeszcze więcej niż kolonia pingwinów razem wzięta. W ciągu kolejnej godziny widzimy z oddali jeszcze ok. 30 osobników.
Ok. południa odbywa się kontrola czystości gumowych butów – muszą wyglądać nieskazitelnie, żaden piasek czy błoto z Falklandów nie może przedostać się na teren Georgii Południowej. Po obiedzie pierwszy z briefingów dot. atrakcji dnia kolejnego oraz wykład nt. ptaków subantarktycznych, które mieliśmy, mamy i będziemy mieć okazję oglądać. Pomiędzy spotkania wplatamy jeszcze pół godziny sauny, o której zaczęliśmy marzyć w czasie obserwacji wielorybów (jest wietrznie, mamy ok. 2°C).
Wieczorem przesuwamy wskazówki zegara godzinę do przodu, mamy już tylko 3 godziny różnicy względem Polski. Oczekujemy już pierwszego zejścia na upragnioną Georgię. 🙂
CDN.