Dolina Śmierci, nie do końca gościnne Vegas oraz monumentalne parki Arizony i Utah już za nami, kontynuujemy relację z naszej wyprawy po zachodnich stanach – tym razem przyszła pora na Wyoming.
Dzień 14
Po ostatnich, fizycznie intensywnych dniach, konieczność przejechania 800 kilometrów wzdłuż stanu Utah przyjmujemy „z ulgą”. Nie byłoby w tym dniu nic nadzwyczajnego, gdyby na naszej drodze nie pojawiła się świątynia Hare Krishna, znajdująca się tuż przy Salt Lake City. W całych stanach znajduje się ponoć kilkadziesiąt takich przybytków – nas w odwiedziny przyciągnął tu przepyszny hinduski obiadowy bufet za symboliczne, jak na pochłonięte przez nas porcje, 6 dół dolarów. Żeby dodać temu miejscu jeszcze więcej orientalnego uroku – przy świątyni znajduje się hodowla lam. Co jak co, ale nic nam do szczęścia więcej nie trzeba ( no, może jedynie umiarkowania w jedzeniu i piciu 🙂 ).
Dzień 15
Po jednodniowej przerwie znów wracamy na łono przyrody. Po południu dojeżdżamy do kolejnego parku narodowego – Grand Tetons. Jego nazwa została ponoć ukuta przez trójkę Francuzów, którzy byli pierwszymi zdobywcami tutejszych szczytów i oznacza wielkie piersi. Nie wiadomo co oni tam właściwie ćpali, ale nazwa ta to duże wyolbrzymienie. Nim jednak rzucimy się na szlak, w visitor centre nabywamy spray na niedźwiedzie. Oczywiście nie chcemy spotkać się z miśkiem oko w oko, ale sama świadomość, że takie spotkanie jest możliwe jest samo w sobie elektryzujące. Wjeżdżając na teren parku czujemy, że wracamy „do domu”. Po raczej pustynno-tropikalnych klimatach minionych dwóch tygodni wszechobecną zieleń i intensywny świerkowy zapach lasu witamy z dużą radością. Chciałoby się rzec – we wszystkich parkach dobrze, ale w tych leśnych najlepiej.
W ramach wstępnego rozpoznania parku udajemy się w kilkunastokilometrowy prosty szlak nad jeziora Taggart i Bradley. Przechadzka ta utwierdza nas, że trafiliśmy pod dobry adres.
Dzień 16
Eksploracji Grand Tetons ciąg dalszy. Nim jednak docieramy na kolejny szlak – w oddali widzimy po raz pierwszy bizony amerykańskie. Są jednak na tyle daleko, że nie podejmujemy prób fotografii, licząc że będzie nam je dane oglądać w bardziej sprzyjających okolicznościach.
Wczorajsze jeziora to nie koniec – rano wspinamy się po rumowisku nad jezioro Delta. Podejście jest na tyle wyczerpujące, że ucinamy sobie drzemkę tuż przy brzegu – naprawdę bajka. Tak po prawdzie popołudniowa kimka jest wynikiem wczesnej pobudki. W parku widać sporo innych odwiedzających, rano zaczyna się „gra o parkingowy tron”. Ciężko się nam zmusić do dalszej przechadzki – jednakże widoki przy kolejnych jeziorach Amphitheatre oraz Surprise wynagradzają nam wysiłek. „Wielkie Piersi” dają radę.
Dzień 17
Żeby jezior nie było mało – podążamy dziś brzegiem jeziora Jenny aż do końca kanionu Cascade. Choć przyjemna, trasa nie będzie należeć do naszych ulubionych. Obfituje jednak w faunę, której ostatnimi czasy nam brakowało. Na trasie widzimy 3 łosie oraz jednego świstaka, który za nic robi sobie naszą obecność, chętnie pozując do zdjęć. Gryzoń ten charakteryzuje się trochę innym ubarwieniem niż szaro-rudy alaskański-kuzyn, którego podziwialiśmy jeszcze 3 tygodnie temu. Na trasie odwiedzamy ukryte wodospady – Hidden Falls, których, a jakże, mało co nie przegapiliśmy. Są to już n-te wodospady, które przychodzi nam oglądać – w tym przypadku i tak jesteśmy pod dużym wrażeniem. Dalej nie udaje nam się zobaczyć bizonów, zaczynamy się mocno niecierpliwić.
Dzień 18
Rozpoczynamy swoją przygodę z Yellowstone – pierwszym parkiem Stanów Zjednoczonych i chyba ikoną natury, nasze pokolenie wychowywało się m.in. na bajce o misiu Yogi, który zamieszkiwał właśnie te tereny. Obok bycia pierwszym parkiem Ameryki, jest on również jednym z najczęściej odwiedzanych. Nasze kempingi bukujemy „last minute” – na przestrzeni kilku dni wielokrotnie odświeżając stronę z rezerwacjami noclegów i kilkukrotnie dzwoniąc bezpośrednio do agencji obsługującej część z kempingów. Kiedy okazuje się, że znajdzie się dla nas miejsce noclegowe niemal nie skaczemy z radości. W przeciwnym wypadku czekałaby nas pogoń za kempingami działającymi na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”. Najdogodniej położone wypełniają się nawet przed 7 rano, co w praktyce oznacza, że ludzie ustawiają się u bram już przed 5 rano, by zapewnić sobie kolejne miejsce noclegowe. Czyste szaleństwo, którego udaje nam się na szczęście uniknąć. I tak będziemy wstawać skoro świt, jednak mając na celu zwiedzanie, a nie walkę o skrawek polany.
Do Yellowstone wjeżdżamy od strony południowej. Pierwszym przystankiem na naszej drodze jest pole geotermalne West Thumb, położone tuż nad wymyślnie nazwanym jeziorem Yellowstone, znajdującym się w kalderze wulkanu, którego ostatnia erupcja przypadła „jedynie” kilka tysięcy lat temu. West Thumb to dość przyjemne miejsce, jak się ma okazać później, stanowiące dobre wprowadzenie przed bardziej spektakularnymi częściami parku. Charakterystyczny zapach siarki, tudzież zepsutego jajka ma nam towarzyszyć przez najbliższe dni, niekiedy nawet w dość nieoczekiwanych miejscach – większość parku położona jest na terenach aktywności geotermalnej.
Meldujemy się na naszym pierwszym kempingu Bridge Bay – na wejściu jesteśmy informowani, by nie dokarmiać jeleni, nawet jeśli o to proszą. W przypadku, gdy się tego wręcz „domagają” należy zgłaszać incydent strażnikom parku. Podobno w czasie obchodów 4 lipca udało się im zasmakować sporo słodkich łakoci, od tego czasu stały się ponoć hiperaktywne. Gdy udajemy się w dalszą drogę, na wyjeździe z kempingu spotykamy wspomniane wcześniej jelenie. Nie wyglądają co prawda na zbytnio pobudzone, jednak ich wielkie poroże zdaje się nie znosić sprzeciwu, podstawieni pod ścianą oddalibyśmy im na pewno nie tylko słodycze ;).
Nie mija długo, gdy przy drodze widzimy leżącego olbrzyma – bizona amerykańskiego, bliskiego kuzyna naszego żubra. Dość majestatyczny zwierzak, jak na pierwszego napotkanego osobnika cykamy mu tysiące fotek i kręcimy setki filmików. W tym czasie bizon ani drgnie, zdaje się brać życie na luźno i niczym nie przejmować. Odbywamy dość wymagający trek na Avalanche peak, który oferuje dobre widoki na jezioro Yellowstone i całość parku. Nie jest może spektakularnie, jednakże wreszcie możemy cieszyć się w pełni przyrodą, w czasie całej wędrówki mijamy jedynie kilkunastu innych piechurów.
W drodze powrotnej przechadzamy się płaskim szlakiem Storm point, gdzie ponoć można spotkać zwierzynę. Mijana przez nas osoba ostrzega nas przed czającym się dalej grizzlie, jednak zaszczytu jego spotkania nie mamy. Jedynym śladem po zwierzynie (nie licząc stada gęsi) jest poszarpana kora u drzew, zdarta przez ocierające się bizony oraz kupa niedźwiedzia (niestety niedzisiejsza 🙁 ).
Późnym popołudniem decydujemy się na przejażdżkę po dolinie Hayden. Tuż przy jednym z gorących źródeł znów widzimy bizona, by, po kolejnej długiej sesji fotograficznej, kilka kilometrów dalej zobaczyć ich setki wypełniających horyzont. Wow, co za widok.
Dzień 19
Zrywamy się o szóstej, by uniknąć tłumów, które na park w pełni zaczynają nacierać około godziny dziesiątej. W tym czasie miejsce nawet na największym parkingu jest dobrem rzadkim. Na pierwszy rzut idzie dziś Wielki (bo ciągnący się na ponad 39 km) Kanion Yellowstone. Trochę kanionów w czasie tej podróży już się naoglądaliśmy jednak ten, który widzimy dziś jest jednym z lepszych. W odróżnieniu do większości odwiedzających przemieszczających się samochodem od jednego do kolejnego punktu widokowego oddalonych od siebie kilometr, decydujemy się na dłuższą przechadzkę północną stroną kanionu aż do Inspiration Point. Jest zaskakująco malowniczo, dużą robotę robi spadający w otchłań kanionu wodospad. Zupełnie nie ta skala wielkości, jednak widok z punktu znajdującego się tuż nad wodospadem przyrównalibyśmy epickością do argentyńskich wodospadów Iguazu. Duże, niespodziewane WOW.
Żeby coś mogło być in plus, coś musi być in minus. Po wizycie w kanionie udajemy się szlakiem mną Mt Washburn. Na szczycie jest jedna z trzech znajdujących się na terenie parku wież obserwacyjnych – w okresie letnim strażnicy wypatrują na horyzoncie jakichkolwiek potencjalnych ognisk pożaru. W latach osiemdziesiątych w wyniku pożaru spłonęło ponad 60% parku – wedle świadectw ekologów jest to normalna i oczekiwana kolej rzeczy celem rewegetacji całości ekosystemu, ale krótko mówiąc w dzisiejszych eko-czasach nikt by podobnej akcji strażnikom parku nie przepuścił. W tym temacie jesteśmy również rozdarci, jednakże mamy w pamięci widoki z kanadyjskiego parku Jasper, gdzie chroniąc drzewa przed rozprzestrzenieniem pożarów doprowadzono do sytuacji w której kornik (nie wiemy czy drukarz ;)) zniszczył połowę osłabionego drzewostanu, a na horyzoncie dominują brązowe, uschnięte drzewa. To właśnie zmiana myślenia i nastawienia Kanadyjczyków do wypalania lasów doprowadziła w tym roku do „historycznych pożarów w Arktyce”. Wracając do szlaku na Mt Washburn, nie zapada on w pamięci niczym szczególnym, choć udało nam się spotkać kozice i jak zawsze niezawodnego świstaka, nie wiedząc czemu zajadającego się betonową wylewką. 😉
Drogę powrotną na ostatnią atrakcję dnia dzisiejszego – Mud Volcano przerywa nam deszcz, decydujemy się go przeczekać w samochodzie. Jak się okazuje było po stokroć warto, chociaż to nie kolejny przykład aktywności geotermalnej Yellowstone jest w centrum naszego zainteresowania. Gdy jesteśmy przy jednym z źrodeł naszą uwagę przykuwa nie bulgocząca woda, a dziwny pomruk. Po chwili z krzaków wyłania się bizon, a za nim kolejne kilka, a następnie kilkadziesiąt osobników. (!) Jak się okazuje wszystkie zmierzają w naszym kierunku, przekraczając boardwalk, którym mieliśmy zaraz przejść. To jest właśnie ta chwila, którą zapamiętamy pewnie na lata – jesteśmy w samym centrum przemarszu bizonów. Całość trwa pewne jakieś 10-15 minut, dla nas wydaje się to znacznie dłużej. Część samców zabiegających o względy samic, część samców walczących ze sobą, część po prostu z wolna przemierzających trawę i gdzieniegdzie zarywających przekraczany podest. Wszystko to w tle głośnego, charakterystycznego pomrukiwania. W pewnym momencie nasza droga także zostaje odcięta przez coraz to nowe nadchodzące osobniki. Po skończonym pochodzie jakoś tracimy zainteresowanie gorącymi źródłami, dalej przeżywając to co działo się przed chwilą. Z bananem na twarzy udajemy się już na kemping, co jakiś czas wymijając włóczące się po drodze bizony.
Na kempingu czeka nas niespodzianka – na jednym z pól namiotowych wyleguje się bizon. Wydaje się, że jednak finalnie nie opłacił miejsca noclegowego – po godzinie już go tam nie widzimy. Wygląda na to, że nasze początkowe obawy, że nie uda nam się już zobaczyć bizona były totalnie nieuzasadnione – w Yellowstone szanse na to są chyba równe tym niezobaczenia kasyna w Las Vegas. 🙂
Dzień 20
Po dwóch dniach w parku udajemy się dziś wreszcie do centrum geotermalnej akcji – do Upper Geyser Basin. W całym Yellowstone położone jest ponoć 2/3 gejzerów świata, ale w tym miejscu znajduje się kilka najbardziej znanych – w przypadku niektórych można nawet przewidzieć z mniejszą lub większą dokładnością godzinę kolejnej erupcji. Wizytę rozpoczynamy chyba od najbardziej sławnego – Old Faithful, który eksploduje z średnio półtoragodzinną częstotliwością. Na ten czas na ławeczkach zbiera się chmara turystów, a Old Faithful serwuje im małe 4-minutowe wodne przedstawienie. Nie jest źle, jednak od nas stojącej owacji gejzer ten nie otrzyma. Show kradnie jednak Grand Geyser – co prawda eksplodujący rzadziej, jednakże wyżej i dłużej ;-). 8-minutowy pokaz cieszy nawet nasze oko gejzerowego krytyka.
Upper Geyser Basin to nie tylko dwa duże gejzery, ale całe stado pomniejszych gejzerów, gorących bagien i fumaroli. Jest ich naprawdę masa, za każdym termicznym obiektem kryje się kolejny. My zatrzymujemy się dopiero na Mystique Falls co oznacza łączną przechadzkę 19 kilometrów po całym wulkanicznym „kompleksie”.
Największy zachwyt budzą w nas termalne, kolorowe źródełka. Swoją niecodzienną barwę zawdzięczają termofilom – małym organizmom, które potrafią przeżyć w wysokich, z pozoru niesprzyjających życiu temperaturach. I tak w samym błękitnym centrum, gdzie woda niekiedy przekracza temperaturę wrzenia, nie potrafią przetrwać żadne organizmy. Jednakże gdy woda zaczyna się schładzać do marnych 90 stopni pojawiają się białe termofile, z każdym kolejnym spadkiem temperatury dominują kolejno żółte, zielone i funkcjonujące w 50°C brązowe mikroorganizmy.
Kolejnym epickim miejscem na naszej dzisiejszej trasie jest Grand Prismatic, gorące źródło, które reklamuje Yellowstone pewnie w 90% broszur. Komercyjne fotki robione są najpewniej z drona, my kolorowe źródło fotografujemy z okolicznego punktu widokowego, widoki niemniej są i tak więcej niż zadowalające.
Wszyscy kończą swoje podejście właśnie na punkcie widokowym, my kontynuujemy jeszcze przez 4 km marsz do gejzeru Imperial. Nie jest może aż tak zjawiskowy jak te poranne, ale jego przedstawienie mamy tylko dla siebie – w czasie pół godziny na miejscu nie pojawia się przy nim żadna inna żywa dusza. Chyba lepiej nie mogliśmy zakończyć dzisiejszego dnia.
Łącznie przemierzamy dziś 32 km – nie tak wyobrażaliśmy sobie „turystyczną”, geotermalną część parku, jednakże wynik ten pokazuje jaki jest ogrom tego zjawiska.
Dzień 21
Wulkanicznych atrakcji ciąg dalszy – z rana odwiedzamy Norris Geyser Basin – po tym co zobaczyliśmy wczoraj, poza częścią Porcelain basin nie będzie należał jednak do naszych faworytów. Na terenie tym znajduje się Steamboat Geyser – który eksploduje średnio raz na kilka miesięcy z wysokością trzykrotności Old Faithful. Niestety ostatnia erupcja przypadła poprzedniej nocy – można powiedzieć, że rozminęliśmy się „o włos”.
Kolejnym, przereklamowanym szlakiem który dane jest nam dziś przemierzyć jest ten na Bunsen peak. Można powiedzieć, że największym plusem szczytu jest to, że oferuje zasięg Internetu, który jest szczątkowy w dolinie. 😉
Kiedy wydaje się, że Yellowstone nas już niczym nie zadziwi, dojeżdżamy do Mammot Hot Springs – tarasy powstałe w wyniku osadzania się minerałów wypływających z podziemnych, geotermalnych źródeł. Do gustu szczególnie przypadają nam Canary oraz Palette Springs.
Przy wyjeździe ze źródeł przy drodze, na jednym ze skwerków miasteczka, zaskakują nas jelenie, najpewniej chroniące się wśród ludzi przed grasującymi w dolinie drapieżnikami (a przynajmniej tak staramy sobie ten widok tłumaczyć 😉 ). Zachęceni obietnicą wymarzonej kąpieli w gorącym źródle na krótko zatrzymujemy się przy Boiling river pools. Miejsce to w praktyce okazuje się być ujściem wrzącej Boiling river do lodowatej Gardiner river, ustawienie się w wodzie tak by nie parzyła/ mroziła jest na tyle ciężkie, że szybko się z tego miejsca zmywamy.
Po kąpieli jedziemy w kierunku doliny Lamar. Przy drodze wreszcie spotykamy niedźwiedzicę z młodymi. Trochę czasu ich nie widzieliśmy, więc dobrze wreszcie zobaczyć je choć przez chwilę. Mówimy sobie, że jeśli uda nam się do tego zobaczyć jeszcze wilka, okrzykniemy Yellowstone najlepszym parkiem USA. Wspomniana wcześniej dolina Lamar jest, jak się później dowiadujemy, nazywana „Serengeti Ameryki Północnej”. Nie bez przeszkód przejeżdżamy cała trasę, co chwilę będąc blokowanym przez przechodzące przez drogę bizony. Biorąc jednak pod uwagę liczebność hordy zwierzaków, zastanawiamy się czy nie powinniśmy powiedzieć, że tutejsze korki tworzą się z powodu ludzi zajeżdżających drogę bizonom. Było nie było, są to korki w których naprawdę przyjemnie się stoi i nikt nawet nie śmie zatrąbić (by przez przypadek nie narazić się żadnemu z brązowych czołgów). ME-GA.
Późnym wieczorem meldujemy się na jednym z punktów obserwacyjnych. Na lunecie jednej z osób podglądamy… czarnego wilka pałaszującego resztki jakiejś padliny! W tych warunkach oświetleniowych nasz aparat nie daje niestety już rady, pozostaje nam jedynie to oto profesjonalne zdjęcie robione komórką przez lunetę (obrazy w wyższej rozdzielczości pozostaną w naszych głowach 😉 ):
To już oficjalne – Yellowstone to park nr 1 na naszej liście parków narodowych USA. 😉 Dzień kończymy obiadem o 23 na naszym kempingu – fasola dawno nie smakowała tak wyśmienicie. 😉
Dzień 22
Przed świtem znów ruszamy do doliny Lamar z nadziejami na spotkanie kolejnych wilków. Nadzieje okazują się płonne – pozostaje nam lepiej utrwalić w pamięci wczorajszy okaz. 😉 Udajemy się na leżącą nieopodal trasę Specimen Range – jednakże poza dwoma bizonami „nic ciekawego” nie jest dane nam zobaczyć.
Jeszcze raz przejeżdzamy doliną Lamar – żegnając się i zbijając setki piątek z tworzącymi przydrożny szpaler bizonami. Po południu, z odrobiną rozrzewnienia, opuszczamy Yellowstone. Spędziliśmy tu 5 pełnych, niespodziewanie naprawdę intensywnych dni. O ile w przypadku parku Zion stwierdzamy, że ludzie czasami funkcjonują jak muchy i masowo lecą nie tam gdzie trzeba, to w przypadku Yellowstone jednak się nie mylą. Całe to zamieszanie z kempingami, walka o miejsca parkingowe ma jednak sens – park ten jest naprawdę wyjątkowy i oferuje dużą dozę i różnorodność wrażeń. 🙂
Po przygodach w Grand Teton i Yellowstone kierujemy się już na zachodnie wybrzeże, ale o tym już w kolejnym poście. 😉
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (1 os.)
16 USD – cena kempingu w Yellowstone