Przez pierwsze 3 tygodnie naszej amerykańskiej wyprawy udało nam się zwiedzić kilka parków z naszej listy „must see”. Mieliśmy lekkie obawy czy po ich zobaczeniu Ameryka da radę nas jeszcze czymś zaskoczyć, okazało się, że miała jeszcze dla nas w zanadrzu kilka perełek. Park Yellowstone był najbardziej wysuniętym na północ miejscem naszego road tripa, poniżej prezentujemy relację z drogi powrotnej do Los Angeles.
Dzień 23
Poranek witamy w malowniczym miasteczku Idaho Falls. Po wyjeździe z Yellowstone dojechaliśmy tutaj do najczęściej używanej przez nas „sieci spożywczo-noclegowej” pt. Walmart. Jak wskazuje nazwa, w samym centrum Idaho Falls znajdują się naprawdę okazałe rozległe kaskady, w otoczeniu których pałaszujemy dzisiejsze śniadanie. Nie mamy jednak czasu na głębszą eksplorację miasteczka (jeśli jest co tutaj jeszcze eksplorować), kierujemy się na zachód – od Pacyfiku, do którego zmierzamy jesteśmy oddaleni aż o 1600 km. Po dzielących nas od Kalifornii stanach Idaho i Oregon nie spodziewamy się za wiele, co okazuje się dużym błędem.
Z błędu wyprowadza nas już pierwsza przydrożna atrakcja – pierwsza na świecie elektrownia atomowa EBR-1. To właśnie w Idaho, tuż po drugiej wojnie światowej, dosłownie pośrodku niczego Amerykanie prowadzili prace nad pozyskiwaniem energii elektrycznej z atomu. Kryterium wyboru lokalizacji było dość proste – poszukiwana była miejscówka, gdzie jeśli coś pójdzie bardzo nie tak, ewentualne skażenie terenu nie będzie zbyt „bolesne”. Obok Idaho rozważano jeszcze sąsiednią Nevadę, jednakże wygrało kryterium ekonomiczne – Idaho do dziś pozostaje jednym z najbiedniejszych stanów Ameryki i budowa elektrowni okazała się kilkadziesiąt milionów „zielonych” tańsza. EBR-1 był eksperymentem- prototypową elektrownią z reaktorem o niewielkiej mocy 250 kW „na wszelki wypadek” wyłączaną na noc. Funkcjonowanie elektrowni zamykało się w 8-miesięcznych cyklach, po których przez 5 miesięcy pojedynczo rozbrajano i wymieniano każde z ogniw. Proces ten był w tamtym czasie zupełną „ziemią nieznaną” – na początku nikomu nie przyszło do głowy, że osoby odpowiedzialne za wymianę ogniw potrzebują specjalnie do tego przeznaczonego ubioru. Efekt dziś dla nas łatwy do przewidzenia – plaga nowotworów wśród załogi.
Wyprodukowana energia elektryczna nie była głównym celem eksperymentu – EBR-1 był polem doświadczalnym pod kątem rozwoju bardziej zaawansowanych rozwiązań w dziale energii atomowej. Przy pracach czynny udział brało kilku członków projektu „Manhattan”, którzy z sukcesem stworzyli bomby atomowe użyte w czasie II wojny światowej. Energetyka atomowa to jednak inna, bardziej zaawansowana para kaloszy – reakcja rozszczepiania atomu nie może następować tak szybko, proces musi być powtarzalny i pod kontrolą. W EBR-1 uczestniczymy dziś w naprawdę megaciekawym, półtoragodzinnym tourze, w czasie którego nie mogło zabraknąć również nawiązań do katastrof z Fukushimy, czy Czarnobyla. Jak się więc okazuje, Idaho to nie tylko światowa stolica ziemniaka, na którą się kreuje.
Po skończonym tourze przemieszczamy się do głównej atrakcji dzisiejszego dnia – Craters of the Moon, czyli dosłownie księżycowych kraterów. Krajobraz wulkaniczny, ukształtowany w czasie ostatniego wybuchu sprzed 8 tysięcy lat, rzeczywiście przypomina kratery naszej satelity. Podobieństwo jest na tyle dalekie, że NASA przeprowadzała tu „próby na sucho” lądowania na księżycu, a ostatnio przeprowadzane była tu symulacja lądowania na Marsie. Na eksplorację księżycowego krajobrazu mamy kilka godzin, w czasie których i tak przechodzimy większość szlaków wytyczonych po kraterach i wydrążonych przez lawę podziemnych jaskiniach. Wszystkie są naprawdę godne polecenia za wyjątkiem Tree Mould Trail – 4-kilometrowego szlaku, którego główną atrakcją są „odlane” w magmie kształty drzew a właściwie leżących pni . 😉 Przeciwwagą dla tego niezbyt porywającego szlaku jest fenomenalna jaskinia Boy Scout Cave – ku naszemu zaskoczeniu 5 metrów pod powierzchnią na której praży słońce, panują mroźne warunki i zalega śnieg, sama zaś przechadzka po jaskini ma w sobie coś z mrożącego krew w żyłach horroru. 😉 Radzimy zabrać dobrą latarkę.
Dzień 24
… bez większych historii, spędzamy w trasie.
Dzień 25
… to już historia całkiem sporego kalibru – dzień rozpoczynamy od śniadania w przydrożnym zajeździe z gatunku „czy dolać Panu jeszcze kawy?” tak często przedstawianym w amerykańskich produkcjach. Niby nic szczególnego, jednak odhaczamy to z naszej amerykańskiej listy „to do”.
Po południu dojeżdżamy do kolejnego parku narodowego – Crater Lake (jeziora kraterowego). To kolejny już punkt na naszej „wulkanicznej” trasie. Tym razem masywna eksplozja 7,700 lat temu rozszarpała liczącą blisko 4000 m górę Mazama. W miejscu kaldery znajduje się dziś naprawdę gigantyczne, błękitne jezioro, które oglądane z krawędzi przypomina wielkie morze rozbijające się o strome klify. W swoim najgłębszym punkcie osiąga ponoć 592 m! W parku wychodzimy na krótki, 2-godzinny trek na Garfield Peak oferujący widoki na całe jezioro. Naprawdę więcej to niż zacny punkt na rozprostowanie kości w czasie długiej trasy.
Dzień 26
Dojeżdżamy w końcu do położonego nad Pacyfikiem słynącego z wysokich drzew parku narodowego Redwoods. Szczerze powiedziawszy nie mamy wysokich oczekiwań, bo i jakie można mieć wobec parku w którym wszystkie trasy trekkingowe opierają się na przechadzce po lesie. Jest tak do momentu, gdy zaraz po wjeździe na jego teren przy drodze widzimy nie wysokie, ale wręcz OLBRZYMIE drzewo – nieparlamentarne słowa wręcz cisną się tutaj na usta. 😉 Ruszamy w przechadzkę po lesie i co rusz jesteśmy w coraz to większym zachwycie. Trochę czytaliśmy o Redwoods, nie wyobrażaliśmy sobie jednak, że o takiej skali drzew mówimy. Największe przewyższają 120 m, w średnicy mierząc dobre 8 m. (!) Najstarsze okazy mają więcej niż 1000 lat – jest to możliwe dzięki ich względnej ognioodporności, gruba na kilkadziesiąt cm kora drzew ma w sobie niepalny składnik zapewniający bezpieczeństwo w przypadku częstych pożarów ściółki leśnej. Zdarza się jednak, że kora ulega uszkodzeniu ułatwiając ogniowi zadanie – co zadziwiające w takich przypadkach wewnętrzny trzon drzewa ulega zniszczeniu, kora zaś w dalszym ciągu stoi pionowo do góry. Takie drzewne „wydmuszki” to również element tutejszego krajobrazu.
Wbrew pozorom drzewa nie mają długich korzeni, sięgając zaledwie kilku metrów. Przed upadkiem chroni je podziemna sieć „powiązań” – korzenie sąsiadujących ze sobą drzew splatają się, chroniąc się wzajemnie przed wpływem porywistych wiatrów. Podążamy dziś z wolna szlakami Boys Scout i Stout grove. Przemierzamy łącznie 14 km z rozdziawionymi ustami i głowami non stop zadartymi do góry. Jeśli można użyć epitetu „niesamowity” w stosunku do lasu to chyba nie ma do tego bardziej odpowiedniego miejsca.
Dzień 27
… czyli zachwytu wysokimi drzewami ciąg dalszy. Rano czeka nas „drobne” kilkanaście kilometrów po szlaku James Irvine i Miners Ridge. Wbrew pozorom nie mamy jednak dosyć, spacer po takim lesie to jak przechadzka po jakiejś bajkowej krainie gigantów. Po południu udajemy się na trasę Tall tree trail. Ciekawostką jest, że by się na nią dostać konieczne jest uzyskanie pozwolenia oraz kodu dostępu do bramy odgradzającej szlak od reszty parku. Nie wiemy ile pozwoleń wydawanych jest dziennie, ale kilkukilometrową trasą przemierzamy sami. Jak nazwa szlaku wskazuje mamy do czynienia z wysokimi drzewami – w tym przypadku zdaje się jeszcze wyższymi niż stykaliśmy się do tej pory. Kolejne wielkie WOW.
Wcześniej w ciemno byśmy powiedzieli, że nie ma takich wysokich drzew, jak się okazuje jednak są. 😉
Dzień 28
Wyjeżdżamy z parku Redwoods drogą Avenue of the Giants, żegnając się z leśnymi kolosami.
Wjeżdżamy na drogę nr 1 – Pacific Coast Highway reklamowaną jako konkurenta dla australijskiej Great Ocean Road. Autostrada wita nas jednak niestety gęstą mgłą, zaś pierwszy punkt na którym wychodzimy – Glass Beach (plaża na którą morze wyniosło potłuczone szkło) to jakieś nieporozumienie. Wieczór przynosi poprawę pogody i widoki na które liczyliśmy, jednakże niewiele pozostaje nam czasu, by podziwiać skąpaną światłem oceaniczną panoramę.
Dzień 29
Docieramy do San Francisco, ponoć najładniejszego miasta w zachodniej części Stanów. Poranna pogoda nas znów nie rozpieszcza – chyba najbardziej rozpoznawalny punkt miasta tj. Golden Gate Bridge owiany jest gęstą mgłą, przez którą ciężko dostrzec nawet najbliższe przęsło mostu. Zwiedzanie zaczynamy od Fisherman’s Wharf – dzielnicy rybackiej dziś stanowiącej przede wszystkim turystyczny deptak pełen barów i restauracji. Od atrakcji takich zwykle stronimy, jednakże jest jeden punkt wizyty, który przykuwa tu naszą uwagę – znajdujące się na 39. pomoście foki. Podglądamy przez długi czas ich walkę o najlepsze miejsca na specjalnie zamontowanych dla nich pomostach, po czym z ociąganiem ruszamy na dalsze zwiedzanie miasta.
Z brzegu widzimy słynne więzienie Alcatraz, jednakże bilety wstępu są wyprzedane z trzytygodniowym wyprzedzeniem, stąd obchodzimy się niestety smakiem. Do ostatnich dni, nie znaliśmy dokładnej daty przyjazdu do San Francisco, kupno biletów miesiąc wcześniej było trochę jak wróżenie z fusów… Może następnym razem 😉
W ciągu 4 godzin obchodzimy najważniejsze atrakcje miasta idąc od wieży widokowej Coit Tower przez Powell Street aż po Union Square. Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się w Chinatown – nie możemy sobie odmówić chińskich bułeczek na parze bao. Jeśli chodzi o „chińskie miasteczko” jest ono zdecydowanie najbardziej chińskie, w jakim byliśmy poza Chinami. Azjaci dominują wśród klienteli tutejszych stoisk i straganów, spora część sklepów nie bawi się nawet w angielskie tłumaczenie swojej oferty. W sklepach mięsnych na wystawach dumnie eksponowane są nóżki, dzioby i Bóg wie jakie jeszcze części kurzego ciała – klimat rodem z ulic typowego chińskiego targowiska. San Francisco zaskakuje nas górzystością swojego terenu – w czasie spaceru dostać można niezłej zadyszki bez końca przemieszczając się w schemacie góra-dół-góra-dół. Dodaje to jednak miastu dużego uroku – słynne kolejki torowe co rusz znikają i pojawiają się na miejskim horyzoncie.Spacer kończymy na Lombard Street – jednej z najbardziej stromych ulic świata. Nie jesteśmy pewni skąd kojarzymy jej widok, z pewnością pojawiła się w niejednej hollywoodzkiej produkcji.
Po skończonej przechadzce przenosimy się wreszcie w kierunku Golden Gate, wygląda na to że mamy okno pogodowe na sesję zdjęciową mostu. 😉 Obfotografowujemy go na wylot z różnych perspektyw, krótko się nim również przechadzając. Co jak co, z tym, że most dodaje miastu uroku na pewno nie ma się co kłócić.
Ostatnim przystankiem naszej wizyty są tzw. „Painted Ladies”, czyli kolorowe domy znane z czołówki kultowego serialu lat dziewięćdziesiątych „Pełna Chata”. Co nas jednak zaskakuje, pięknych, „bajkowych” domów w okolicy jest znacznie więcej – ceny tutejszych nieruchomości do najniższych zapewne nie należą.
Wieczorem w korkach i w złowieszczej ciemnej mgle opuszczamy San Francisco. Nie jesteśmy fanami zwiedzania miast w rozwiniętych częściach świata, jednakże San Francisco wyjątkowo przypadło do gustu, pozostawiając po sobie diametralnie różne wrażenie od zatłoczonego, nieuporządkowanego, pełnego bezdomnych Los Angeles.
Dzień 30
Po południu wjeżdżamy do ostatniego parku na naszej trasie – Yosemite. By jednak przekroczyć bramy wjazdowe stoimy w kilkunastominutowej kolejce, strażnik uświadamia nas, że wjazd do doliny Yellowstone z racji natłoku turystów o tej porze raczej mija się z celem. Długo nas nie trzeba przekonywać i w to miejsce lądujemy na plażingu przy okolicznej rzece, regenerując siły przed najbliższymi dniami i nadrabiając blogowe zaległości. 😉
Dzień 31
Wstajemy przed siódmą, nie ma czasu na spanie, pora na poranną walkę o miejsce parkingowe. Po zakończonej sukcesem parkingowej batalii udajemy się na wędrówkę po szlakach okalających dolinę Yosemite. Wędrujemy po zatłoczonych trasach do wodospadów Nevada i Vernal. „Uciekając” przed tłumem trafiamy na szlak do Glacier Point, co okazuje się być strzałem w dziesiątkę – oferuje on całkiem przyzwoite widoki na dolinę, przy śladowym kontakcie z innymi ludźmi. 😉 Punkt widokowy Glacier Point co prawda znów jest pełen ludzi, którzy przyjechali na niego ok. 60 km (!) bo tak prowadzi droga dla samochodów, niemniej jednak szlak 4-mile trail wiodący z powrotem do doliny znów niemal świeci pustkami. Jesteśmy świadomi, że nie każdy może pozwolić sobie na kilkunastokilometrową przechadzkę, jednakże skala osób, które wybierają powrotną przejażdżkę rzędu 120 km na punkt widokowy trochę nas jednak poraża – mówimy w końcu o wizycie na łonie przyrody w parku narodowym.
Z Glacier Point widać najsłynniejszy szczyt Yosemite – Half Dome, na który w końcowej fazie wiedzie stroma ścieżka z łańcuchami. Obowiązuje dzienny limit wejść, a pozwolenie można uzyskać wyłącznie w drodze losowania. My puszczamy swój los na za dwa dni, ale… oddychamy z ulgą gdy otrzymujemy info o braku sukcesu. Kolejne wejście na tę wysokość (włączając w to zaplanowaną na dzień jutrzejszy aktywność) przyszłoby nam z niemałym trudem.
Dzień 32
Wspomnianą aktywnością jest wejście na najwyższy punkt widokowy na całą dolinę – położony na wysokości 3029 m.n.p.m Clouds rest. Pomimo dobrych ocen, szlak nie przypada nam zbytnio do gustu, dłużąc się co nie miara. Widok na Half Dome jest dość podobny do dnia wcześniejszego, na pewno nie warty sześciu godzin marszu. 😉
Dzień 33
… upływa nam pod znakiem powrotu na Pacific Coast Highway (PCH). Po raz kolejny nasze plany krzyżuje nam dość gęsta mgła – jesteśmy tu 2 dni wcześniej niż zakładały nasze plant, dlatego decydujemy się na odpoczynek na zakupach w Walmarcie i nocleg w jego bezpośrednim sąsiedztwie (po uprzednim potwierdzeniu z policją, że nie dadzą nam za to mandatu). 🙂
Dni 34-36
… to przejazd przypacyficzną autostradą w dość relaksacyjnym tempie, z mniej lub bardziej zaplanowanymi postojami. Przejeżdzamy chyba najbardziej znany odcinek trasy PCH – Big Sur. Nie da mu się odmówić malowniczych widoków, jednakże w naszej opinii mimo wszystko ustępuje w tym zakresie australijskiej Great Ocean Road.
Do miejsc wartych zapamiętania na naszej trasie należy Point lobos marine reserve, gdzie odbywamy kilkukilometrowy spacer nad klifami, pod którymi gdzieniegdzie wylegują się, a jakże, lwy morskie i foki. To już n-te nasze spotkanie z tymi ssakami w czasie tej podróży, ale cieszy jak zawsze.
Zupełnie nieoczekiwanie jednak widzimy słonie morskie przy punkcie San Simeon. Ostatni raz spotkaliśmy je na Georgii Południowej, dlatego przez długi czas z bananem na ustach podziwiamy ich toczone w slow motion walki o „lepszy” skrawek plaży, okraszone charakterystycznym „pierdzeniem” wydobywających się z długich trąb.
To nie ostatnia możliwość spotkania zabawnych zwierzaków na PCH. Przy Pismo Beach z zaciekawieniem przyglądamy się wydrom morskim. Tych ssaków w takiej liczbie i z takiej odległości okazji oglądać akurat jeszcze nie mieliśmy.
Kalifornijskie wybrzeże to nie tylko malownicze klify. Znajduje się tu, o dziwo, minipustynia – na której z radością rozprostowujemy kości. Rozmiar niektórych z tutejszych wydm naprawdę robi wrażenie.
Tym, czym kalifornijskie wybrzeże na pewno jednak nie jest to siedliskiem spektakularnych plaż. Widoki rodem ze „Słonecznego Patrolu” to nic innego niż hollywoodzka propaganda. Za wyjątkiem charakterystycznych budek ratowników w rzeczywistości niczym nie różnią się względem dziesiątek innych plaż na których postawiliśmy naszą bosą stopę. Wypasione, nadmorskie domki na trasie między Santa Barbara a Santa Monica przy alejkach pełnych wysokich palm to już inna akurat najprawdziwsza prawda. 😉
Dzień 37 i 38
Po ponad 5 tygodniach wracamy do Los Angeles. Tak jak rozpoczęliśmy, tak i kończymy naszą amerykańską przygodę – wizytą w Hollywood. Po studiu filmowym Warner Bros przyszła pora na park rozrywki o tematyce filmowej – Universal Studios. Do kupna wejściówki (129 USD) ostatecznie przekonała nas wakacyjna promocja – drugi dzień „gratis”. I całe szczęście, bez drugiego dnia w pakiecie nie bylibyśmy w stanie zobaczyć wszystkich atrakcji. O ile sam park nie jest ekstremalnie duży, wielkie są kolejki w godzinach szczytu. By zgrać wszystko w sposób rozsądny czasowo, potrzeba dwóch poranków, gdzie liczba turystów nie jest tak olbrzymia. Rano najpopularniejszych atrakcji czekaliśmy maksymalnie 20 minut, podczas gdy w godzinach szczytu czasy oczekiwania sięgają 180-240 minut (!).
Sam park rozrywki stworzony jest wokół najpopularniejszych produkcji Universal Studios takich jak: Harry Potter, Jurassic World, Mumia, Transformers, Minionki, Kung Fu Panda czy Simpsons. Większość atrakcji to połączenie wirtualnej rzeczywistości i jazdy kolejką, bądź w ruchomych fotelikach. Atrakcje, które wybraliśmy pierwszego dnia poddały w wątpliwość sens wydanych pieniędzy na nienajtańszą wejściówkę, drugi dzień nadrobił to jednak z nawiązką. Przejażdżka na miotle w świecie Harry’ego Pottera to dla nas prawdziwy majstersztyk i są to chyba wyżyny, na jakie jest się w stanie wznieść „dzisiejsza” wirtualna rzeczywistość. Nie jest to typowy rollercoaster – na początku siada się w fotelikach, które nabierają co prawda prędkości i zmieniają co chwila swój kierunek, większość „ruchu” tworzone jest przez nasz mózg, który widzi dynamiczne obrazy na ekranie 3D i tym samym przenosi się do świata Hogwartu. Poszczególne sceny przeplatane są ruchem po rzeczywistych komnatach o pieczołowicie wykonanej scenografii, pełnej „strasznych” postaci. Mieszanka wybuchowa, przy której zostaliśmy dosłownie i w przenośni wbici w fotel. Jeśli jest jakaś atrakcja dla której warto tu zawitać to z pewnością ta.
W parku regularnie przedstawiane są też dość ciekawe show prezentujące tajniki hollywoodzkich produkcji – z dziedziny efektów specjalnych i z tresury zwierząt. W tym drugim poznać można gwiazdę dużego formatu – psa, który grał główną rolę w popularnym „Dog’s purpose”. Duże wrażenie zrobił na nas show Waterworld, w którym występują czołowi hollywoodzcy kaskaderzy. Widać tu na co idą pieniądze z mega drogiej wejściówki. Co rusz na scenie coś wybucha, w połowie show na środek wlatuje palący się samolot, przy okazji demolując sporą część scenografii. Pokaz odbywa się 4-5 razy dziennie, za każdym razem całość scenerii trzeba odbudować – chciałoby się tu rzec „mają rozmach…”.
Universal Studios to jednak przede wszystkim studio filmowe – po filmowym miasteczku regularnie odbywają się wycieczki z przewodnikiem. W przeciwieństwie do wycieczki po studiu Warner Bros nie wychodzi się tutaj z wagoników, uczestnikom zapewniane są jednak dodatkowe atrakcje, takie jak wjazd pośrodek walki King Konga z dinozaurami w formacie 5D, czy też na tory zalewanej w następstwie trzęsienia ziemi stacji metra. I znów – mają rozmach… Aha, w parku nie należy zapominać o możliwości cyknięcia sobie fotki z gwiazdami największych produkcji Universal Studios takich jak Scooby Doo, Król Julian czy osioł ze Shreka. 😉
Szczerze powiedziawszy, gdyby nie dwudniowy bilet, po pierwszym dniu wyszlibyśmy z parku mocno rozczarowani. Tak się jednak trafiło, że największe atrakcje zostały nam na dzień kolejny, co zmieniło naszą ogólną ocenę parku na naprawdę mocne TAK. Prawdopodobnie to jeden z najlepszych parków rozrywki świata, jednakże ogólna ocena zależy od tego w jaki sposób swoją wizytę tutaj się rozplanuje.
Dzień 39
… czyli sentymentalne pożegnanie z Ameryką. Do popołudnia smażymy się na plażach Malibu. Nie pozostaje nic innego, woda jest naprawdę zimna, a przy pierwszej próbie wejścia do niej, koło nogi przepływa mi najprawdziwszy, co prawda młody, ale blisko 2-metrowy rekin. Świadomość, że takie stwory pływają w kalifornijskich wodach odstrasza bardziej niż zimno. Zawiadomiona o tym ratowniczka wzrusza tylko ramionami, mówiąc, że takie rzeczy się zdarzają, w myślach pewnie wyzywając mnie od bab, albo i gorzej. 😉
To już koniec naszej wizyty w US&A, z 9100 km na liczniku kończymy naszego road tripa. Przez długie lata wstrzymywaliśmy się od wyrobienia sobie wartej 160 USD wizy, odgrażając się, że w takich okolicznościach nasza stopa nigdy tu nie postanie. Prawdą jest jednak, że bez wizyty w USA nasza wyprawa dookoła świata nie byłaby pełna. Zachodnie wybrzeże pełne jest naprawdę niesamowitych miejsc i nie wykluczamy powrotu w te rejony w dalszej przyszłości. Kasa przepuszczona w Las Vegas w końcu sama się nie odegra 😉
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (1 os.)
10 USD – udział w loterii wejściówek na Half Dome
20 USD – pozwolenie na wejście na Half Dome (po wygranej w loterii)
129 USD – wejściówka do parku rozrywki Universal Studio