Kontynuujemy naszą relację z road tripa po krainie niedźwiedzi i poszukiwaczy złota. 😉 W pierwszym poście wypunktowaliśmy miejsca odwiedzone na trasie Anchorage – Skagway, teraz czas na alternatywną drogę powrotną.

Dzień 12

Zaczynamy od objazdówki po okolicach Haines. Jest naprawdę malowniczo, dość nieoczekiwanie widzimy delfiny pływające w zatoce. Widoki te są jak do tej pory najbliższe naszym wcześniejszym wyobrażeniom o Alasce:

Koło Haines odbywamy trek na Mt Ripinski, który przedwcześnie kończymy – zbaczamy ze słabo oznaczonego szlaku, jednak widoki mamy i tak dość satysfakcjonujące.

Obieramy znów kierunek na Kanadę. Najciekawszym przystankiem na trasie jest rezerwat symbolu USA – bielika amerykańskiego, czy też jak zwą go Amerykanie – łysego orła (ang. bald eagle). Z oddali rzeczywiście wygląda jakby był łysy – jego upierzenie na głowie zmienia się na białe w szóstym roku życia. Mimo swojej dość nieprzyjaznej nazwy jest to naprawdę niesamowite zwierzę. Jego oko wielkością dorównuje oku człowieka, lecz by móc z sukcesem polować przy dużych prędkościach, każde z nich wyposażone jest w dwie soczewki.

Rezerwat został założony właśnie w tym miejscu, jako że w zimę zbiera się tu większość populacji tego ptaka. Przebiegająca tędy rzeka jako jedna z niewielu na tych terenach nie tylko nie zamarza, ale również obfituje w łososia. W tym czasie rezerwat jest podobno rajem dla ornitologów zjeżdżających z całego świata – na horyzoncie widać tysiące bielików.

Po południu znów wracamy na kanadyjską stronę, po długiej konwersacji z pogranicznikiem co właściwie tutaj robimy i z czego żyjemy udaje nam się wrócić do kraju klonowego liścia (uff).

Dzień 13

Wydaje się, że Kanada jest dla nas bardziej gościnna. Jadąc na szlak o poranku, naszą drogę przebiega niedźwiedź, a po chwili łosica z małymi.

Dość wymagający szlak na Kings Throne należy również do najbardziej spektakularnych w czasie tej wyprawy. Widoki na Kathleen lake oraz okoliczne ośnieżone wzgórza naprawdę zapierają dech w piersiach:

Długi dzień wieńczy kąpiel we wspomnianym jeziorze, którą odbywa tylko jedno z nas. 😉

Dzien 14

Dziś dla odmiany udajemy się na trekking ;-). Choć kolejne 1,3 km przewyższenia szlakiem Thechal Dhal Ridge lekko zwala z nóg, godnie żegnamy się z naszą ulubioną Kanadą, a ona również nie pozostaje nam dłużna:

Po południu wracamy do USA. Jedziemy słynną Alaska Highway – autostradą o długości 2450 zbudowaną w 1942 r. w czasie zaledwie 8,5 miesiąca(!). Decyzja o budowie trasy została podjęta dopiero po japońskich atakach na Pearl Harbor oraz niewielkie wyspy przynależące do Alaski (co swoją drogą było jedynym polem bitwy na ziemiach Ameryki Północnej w okresie II wojny światowej). Dziś znakomita większość trasy jest nadal w tym samym miejscu, w pewnych częściach wyznaczono i wybudowano krótszą trasę, jednakże przydrożne „markery” oznaczające przejechane mile pozostały bez zmian.

Na trasie, a jakże, jeszcze po kanadyjskiej stronie widzimy kojota i łosia. Granicę amerykańską mijamy tuż przed północą.

Dzień 15

Cały dzień spędzamy w trasie – podążając żmudną drogą do osady McCarthy położonej w największym parku USA – parku Wrangella-św. Eliasza. Dopiero po kilku godzinach jazdy ożywiamy się trochę na widok ośnieżonych pięciotysięczników znajdujących się w oddali. Jest szansa, że przejechane kilometry nie pójdą na marne. Ostatnie 100 km dziurawej, szutrowej drogi po raz kolejny wystawia nasz wypożyczony samochód na próbę, my zaś odmawiamy zdrowaśki za opony oraz szyby, które zapewne nie są ubezpieczone w wykupionym naszym ekskluzywnym pakiecie za 9$  ;-).

Dzień 16

Dojeżdżamy rano busem do Kennecott (nie ma możliwości wjazdu własnym autem) – starej wioski, będącej niegdysiejszym miejscem obróbki miedzi pochodzącej z kopalni rozlokowanych na okolicznych zboczach. Do jednej z nich – Bonanza Mine podążamy dzisiaj na piechotę. Szlak oferuje naprawdę fajne połączenie: z jednej strony w głębi doliny prezentuje się naprawdę okazały lodowiec (Root Glacier), z drugiej zaś na trasie w dalszym ciągu znajdują się ciekawe pozostałości po odkrywce: budynki, maszyny, wyciągi oraz tory.

Pozostała podobno również mniej „turystycznie atrakcyjna” część kopalni: arszenik oraz metale ciężkie. Na trasie widnieją ostrzeżenia, by niczego nie dotykać i nigdzie nie siadać. Przy zachowaniu należytych środków ostrożności można jednak cieszyć się takimi oto widokami:

W drodze powrotnej decydujemy się na oszczędności i zamiast busa na kemping podążamy pieszo. Upalny dzień zamyka się okazale, 25 km i 1,3 km przewyższenia sprawiają, że nie mamy najmniejszych problemów z zaśnięciem.

Dzień 17

Dziś postanawiamy przyjrzeć się z bliska lodowcowi, który wczoraj kusił nas z oddali. Podążamy do końca szlaku wzdłuż jego języka, po czym decydujemy się na off-road poprzez krzaki i rumowiska, aż pod samo jego czoło. Pomimo podrapanych nóg, jesteśmy zadowoleni z podjętej decyzji:

Na deser schodzimy do czoła języka lodowca. Jak się okazuje można się na nim bezpiecznie bezpiecznie przechadzać, z czego skrzętnie korzystamy. Jest to dla nas dość nieoczekiwana niespodzianka – zwykle toury po lodowcach wymagają przewodników oraz wynajmu specjalistycznego sprzętu, a koszt krótkiego spaceru oscyluje w granicach 120-150 USD. Tu, oczywiście w granicy rozsądku i na krótkim dystansie, można na spacer udać się samodzielnie.

To co nas uderza podczas tej przechadzki to niesamowity kontrast – widoczna „niebieska” część lodowca to wcale nie jego koniec. Ciągnie się on jeszcze co najmniej 200 m pod pokładami pokruszonych czarnych kamieni przypominających hałdy węgla, tworząc dość niecodzienny widok.

Wbrew oczekiwaniom dzisiejszy trekking zajmuje nam 8 godzin. Po szybkim obiedzie, w czasie którego nawiedza nas trójka łosi (próba pójścia po aparat niestety je skutecznie płoszy) opuszczamy park, który w naszej opinii okazał się być o niebo ciekawszy od popularnego Denali. Samochód przetrwał 3-godzinną trasę wyjazdową z parku, co dodatkowo potęguje naszą radość.

Dzień 18

Wracamy dziś prosto do Anchorage, panujący w powietrzu dym z pożarów lasów na całe szczęście nie pozostawia nam wyboru i nie musimy zastanawiać się nad żadnymi aktywnościami. Nasze nogi zdecydowanie lubią to. Pożary jednak mimo wszystko spędzają nam trochę sen z powiek – ponoć trawią lasy na półwyspie Kenai, do którego mamy się jutro kierować. Pomartwią się o to jednak przyszli my, dziś pora na celebrację moich dwudziestych jedenastych urodzin. 😉

Dzień 19

Świętowanie trochę się przeciągnęło, toteż w trasę ruszamy wyjątkowo późno. Ciśnienie jest dziś chyba wyjątkowo niskie, maszeruje się ciężko. Całe szczęście, że trek jest relatywnie krótki. Idziemy dziś szlakiem spod portowego miasteczka Whittier pod lodowiec Portage – widok na pewno warty całego zachodu.

Późnym wieczorem dojeżdżamy do „stolicy” półwyspu Kenai – Seward.

Dzień 20

Z Seward ruszamy pod czoło ostatniego lodowca na jakiś czas – Harding Icefield. Trek przerywamy jednak tuż za połową – z racji zagrożenia lawinowego na wyższych partiach góry. Widoki w miejscu, w którym się zatrzymujemy są na tyle satysfakcjonujące, że i tak nie żałujemy ani przez chwilę. 🙂 Lodowiec ten jest zdecydowanie jedną z lepszych atrakcji minionych 3 tygodni.

Aha, po drodze na dość długą sesję wychodzi nam świstak, tym razem możemy zobaczyć go w pełnej krasie:

Żadna z wizyt na Alasce nie byłaby ponoć pełna, bez zasmakowania niedźwiedziego przysmaku – łososia. Wieczorem udajemy się do miejscowej knajpy nieprzypadkowo nazwanej „Salmon bake”. Serwowana tutaj ryba (27 USD)  jest zdecydowanie jedną z lepszych jaką kiedykolwiek było dane mi spróbować. Po wybornym posiłku, kierujemy się już niestety w stronę Anchorage.

Dzień 21

Dziś 4 lipca, czyli święto niepodległości USA. Obowiązkowo oglądamy paradę, która w żaden sposób nie przypomina naszych obchodów. Jest zdecydowanie mniej formalnie, parada przypomina bardziej freak show – obok kombatantów, policji i innych służb porządkowych paradą podążają takie asy jak klub niewidzialnego psa, klub renifera, czy też grupa przebrana za bohaterów Marvela. Cuda, cuda.

Po paradzie dzikie tłumy rzucają się na stoiska z jedzeniem i inne food trucki. Pomimo początkowych chęci dotrwania do odczytania deklaracji niepodległości, uciekamy z tego małego piekiełka jak najprędzej. Popołudnie mija nam na szykowaniu się do wieczornego lotu i doprowadzeniu samochodu do stanu używalności.

Podsumowując naszą wizytę na Alasce, chyba nie do końca sprostała naszym wygórowanym oczekiwaniom kreowanym przez lata począwszy od kultowego serialu „Przystanek Alaska”. W żaden sposób nie odejmujemy jej „dzikości”, czy niezwykłości – zjeździliśmy co prawda sporą część obszaru do którego sięgają drogi dojazdowe, stanowi to jednak ułamek całej Alaski.

Doświadczyć wspomnianej dzikości na pewno można, wiąże się to jednak z wydaniem niemałej fortuny. 2-godzinny przelot nad terenem, gdzie zwykłe żerują niedźwiedzie to koszt 500 dolarów. Pobyt w prawdziwych wilderness lodges, czyli dzikich, naprawdę oddalonych pensjonatach, do których można dotrzeć tylko samolotem to koszt rzędu 700-800 dolarów za dobę. Ceny plasują się więc gdzieś na poziomie stratosfery, zwykły zjadacz chleba może o takim „safari” pomarzyć.

Trzeba również przyznać, że nasze spojrzenie trochę wypaczyła nasza bezpośrednia wizyta w Kanadzie, która obfitowała w faunę na tyle, że praktycznie przestaliśmy fatygować się z aparatem, by uwiecznić na zdjęciu kolejnego niedźwiedzia. Na Alasce widzieliśmy co prawda ogrom łosi, niemniej jednak tylko jedną niedźwiedzicę z młodymi z dużej odległości. Jeśli mówimy o wygórowanych oczekiwaniach, myśleliśmy że będziemy się od niedźwiedzi wręcz opędzać. 🙂

Bez wątpienia warto było Alaskę odwiedzić, ale raczej nie będzie nam śniła się po nocach… 🙂

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)