Alaska od zawsze była wysoko na liście naszych topowych destynacji do odwiedzenia. Na samo hasło „Alaska” na myśl przychodził nam bezmiar dzikich, zielonych przestrzeni, łososie wyskakujące z rwących potoków wprost do pysków niedźwiedzi, stada jeleni, łosi i Bóg wie czego jeszcze mielących zębami tuż u podnóży ośnieżonych wysokich szczytów. Innymi słowy, podróżniczy raj na ziemi – wybuchowy miks flory i fauny skupiony na relatywnie niewielkim terenie. Przy okazji naszej obecnej podróży kierunku tego nie mogliśmy więc odpuścić. Alaska przez Amerykanów nazywana „Last Frontier”, czyli ostatnią granicą była obietnicą niezwykłej przygody na krańcu świata.

Łącznie na Alasce i przyległym do niej kanadyjskim Jukonie spędziliśmy intensywne 3 tygodnie, w czasie których przemierzyliśmy łącznie aż 4900 km. Jest to zaledwie skrawek bezkresu Alaski, mamy jednak ogólny ogląd na to co region ma do zaoferowania. Czy obszar ten rzeczywiście jest tak bajkowy, jak go malują? O tym szerzej w relacji poniżej. 🙂

Dzień 1

W odróżnieniu do poprzednich road tripów wynajmujemy „zwykły” samochód z regularnej wypożyczalni. Wicked Campers z którego do tej pory korzystaliśmy niestety nie działa na Alasce, a najtańszy van o porównywalnym standardzie bez ubezpieczenia to koszt rzędu 150 USD, blisko 3 razy więcej niż w „kontynentalnej” części USA. Cena zaporowa, dlatego za 65 USD dziennie (poprzez portal hotwire.com) bierzemy Kię Forte Hatchback.

Dopłacamy 5 USD więcej niż najtańsza oferta kompaktu – nie wynajmujemy co prawda vana, ale samochód ma nam służyć za dom na kolejne 3 tygodnie. 😉 Im więcej miejsca, tym lepiej, oczywiście w granicach cenowego rozsądku. Dokładamy do tego jeszcze ubezpieczenie za 9 USD dziennie (o którego zakres jednak zanadto nie dopytujemy, wypożyczalnia za swoje ubezpieczenie życzy sobie ok. 30 USD dziennie).

Samochód wypożyczamy w AVIS, ciekawostką jest fakt, że firma ta nie akceptuje tu kart debetowych. Na nic zdają się prośby i błagania, przedstawicielka nie chce nawet wziąć do ręki karty z napisem DEBIT, a co dopiero włożyć ją do terminala. Robi nam się naprawdę gorąco, wynajem na ostatnią chwilę w innych agencjach kosztowałby ponad 2 razy tyle. Żadnych zarzutów nie ma jednak wobec naszego Revoluta, co jest megaulgą biorąc pod uwagę, że to właśnie AVIS na Tasmanii nie chciał nam tegoż samego Revoluta przyjąć. Tak czy siak, ruszamy wreszcie w drogę!!

To co rzuca się w oczy po wyjeździe z lotniska w Anchorage to relatywna bieda największego miasta Alaski, mnóstwo bezdomnych oraz różnego rodzaju „freaków” na ulicach. Na wejściu zaczepia nas jakiś facet z pytaniem czy może z nami pogadać, następnie nawijając nam o tym w jakiej biedzie żyją tu ludzie, inhaluje się jednocześnie aerozolem nieznanego pochodzenia. Na ulicach co rusz mijamy skate’ów, których najwyraźniej nie stać na pasek do spodni, Meksykanów z opaską na głowie, murzynów w białych żonobijkach poruszających się na mikroskopijnych rowerach. Wszystko to na tle charakterystycznych baraków – słowem krajobraz rodem z gry GTA. Po megazakupach, które mają starczyć na 3 tygodnie, z ulgą wyjeżdżamy poza miasto.

Popołudnia starcza nam jedynie na zajechanie do cerkwii św. Mikołaja w Eklutnie, która jest jednym z wielu świadectw rosyjskich wpływów na tych terenach. To właśnie Rosjanie byli białymi eksploratorami Alaski, w pierwszych dekadach wzbogacając się przede wszystkim na handlu futrami. Biznes załamał się w połowie XIX w., co w świetle wewnętrznych problemów w Cesarstwie sprawiło, że Rosjanie zwrócili się do Amerykanów z propozycją nabycia tych terenów za niespełna 8 milionów dolarów. Jankesi debatowali nad tym zakupem przez lata, w końcu przepychając ustawę przez Kongres w 1868 r. Nikt z Amerykanów na pewno nie żałował tego zakupu już 3 dekady później, gdy odkryto tu złoto, a kraj ogarnęła słynna „gorączka”.

Dziś Alaska dzięki ogromnym złożom ropy to jeden z najbogatszych stanów USA w przeliczeniu na mieszkańca. Czas prosperity, kiedy to baryłka kosztowała grubo ponad 100 dolarów, a Alaska notowała nadwyżki budżetowe w miliardach dolarów co prawda minął, niemniej jednak mieszkańcy w dalszym ciągu nie płacą tu podatków dochodowych.

Dzień 2

Pierwsza noc w samochodzie mija nam nadzwyczaj wygodnie, co napawa optymizmem przed kolejnymi dwudziestoma. Nieoczekiwanie większą niedogodnością może okazać się długi na blisko 21 godzin dzień. Słońce zachodzi tu przed pierwszą, by wzejść już przed czwartą. Noc w praktyce trwa więc 3 godziny, w rzeczywistości wcale się nie ściemnia – nikt sztucznego oświetlenia na pewno tutaj nie potrzebuje. Ciężko jest nam się odnaleźć w tej rzeczywistości, sen bez opaski na oczy jest niemożliwy – człowiek budzi się kilkukrotnie o wczesnych godzinach porannych wyspany i „gotowy do akcji”.

Kierujemy się dziś na północ od Anchorage, do parku narodowego Denali. Pierwszym przystankiem na drodze jest Iditarod Dog Sled Headquarters. Iditarod, to organizowany co roku począwszy od 1973 r. bieg psich zaprzęgów. Występuje w nim jedynie psia elita – do przebiegnięcia z Anchorage do Nome jest łącznie 938 mil (tj. 1510 km) rekordowy zaprzęg pokonał ten dystans w 8 dni (!).

Do wyścigu dopuszczone są jedynie dwie stworzone do morderczych dystansów rasy: Syberian Malamute oraz Alaskan Husky. Już od małego pieseły te przyuczane są do swojego przyszłego fachu. Pierwszym stadium nauki jest socjalizacja i kontakt z ludźmi – szczeniaki są chętnie wręczane odwiedzającym do pieszczot i zabawy. Później przychodzi pierwszy kontakt z naturą i coraz dłuższe „wybiegania”, by przed ukończeniem drugiego roku życia pies był w stanie treningowo przebiegać 30 mil dziennie.

Psy te naprawdę garną się do pracy – żaden z nich nie ma ochoty na odpoczynek. Każdy chce być w składzie zaprzęgu zgłaszając swój angaż popiskiwaniem i głośnym szczekaniem. Powożenie psim zaprzęgiem to również sztuka – ponoć każdy z psów dobierany jest na swoją pozycję charakterologicznie. Na przedzie muszą być psi liderzy, którzy lubią rywalizację i mają posłuch wśród reszty zgrai, jednocześnie dogadując się z powożącym, podczas gdy tylnimi „kołami” mogą być jedynie niezmordowani, najsilniejsi przedstawiciele grupy.

Wyścig Iditarod na Alasce to ponoć świętość, startuje w nim jedynie elita, która osiągnęła uprzednio odpowiednią kwalifikację niczym na Igrzyskach Olimpijskich. Chcielibyśmy taki wyścig zobaczyć, odbywa się on jednak w ciemną, siarczystą alaskańską zimę… stąd jednak mówimy pas.

Po wizycie w muzeum nt. historii wyścigu i należytym wyprzytulaniu husky’ego udajemy się do miejscowości Talkeetna. Wg większości przewodników jest to hipisowskie, wyluzowane miasteczko warte jednodniowej wizyty. Ośmielamy się z tym jednak nie zgodzić – miasto nawiedzone jest przez szarańczę turystów penetrujących tutejsze drogie knajpy i food trucki.

Naszą wizytę ratuje jednak centrum informacyjne nt. największej góry Ameryki Północnej – liczącego 6190 m.n.p.m. Denali, tudzież Mt McKinley. Góra ta naprawdę robi duże wrażenie, jednakże by ją zobaczyć na żywo trzeba mieć sporo szczęścia. Ciepłe masy powietrza znad Pacyfiku skraplają się nad ostro wypiętrzonym masywem – przez co góra jest spowita chmurami przez większość czasu. Zaszczyt zobaczenia szczytu ma ponoć jedynie co trzeci odwiedzający park.

W centrum informacyjnym odbywamy seans i krótką pogawędkę ze strażnikiem nt. wejścia na Denali. Jest to ponoć jedna z najtrudniejszych gór do zdobycia, panujące tu latem temperatury dorównują tym zimowym z Everestu. W ciągu roku na szczyt z sukcesem wspina się jedynie połowa z 1200 aspirujących śmiałków.

Do parku Denali dojeżdżamy już późnym popołudniem. Apetyty na kolejne dni zaostrzają nam spotkane łosie, z którymi mimo dużych chęci nie było dane się nam zetknąć w Kanadzie.

Dzień 3

Ruszamy dziś na wycieczkę w głąb parku, niestety jedyną możliwością dostania się na jego łono jest autobus. By dojechać stumilową drogą na koniec parku potrzeba aż 4 godzin. Powrotna wycieczka oznacza więc prawie cały dzień spędzony w autobusie, co kłóci się trochę z naszym rozumieniem wizyty na łonie przyrody.

Decydujemy się więc na nocleg na kempingu na końcu trasy, by zwiedzanie rozłożyć na dwa dni. Sam przejazd autobusem wzdłuż parku nas nie powala. Trzeba mimo wszystko przyznać, że rozpieściła nas – jadący z nami turyści wręcz pieją z zachwytu na widok garba niedźwiedzia grizzly, który wystaje zza znajdującego się 100 metrów dalej pagórka. Jeszcze 3 tygodnie temu pewnie byśmy ekscytowali się razem z nimi, dziś ma to dla nas charakter „ciekawostki”. Po raz pierwszy widzimy natomiast caribou, czyli nieudomowionego renifera.

Jeśli chodzi zaś o pejzaże jesteśmy odrobinę rozczarowani – w obrębie parku dominuje tundra, jest dość nijako. Najciekawszy odcinek z górskim krajobrazem tuż przy szlaku Eielson Alpine, którym dziś podążamy, nie wyróżnia się też niczym szczególnym.

Jakikolwiek „efekt” niweczą autobusy jeżdżące taśmowo u podnóża góry. Na domiar złego po południu zaczyna padać. Jesteśmy bliscy podjęcia decyzji o olaniu spania pod namiotem i zawróceniu na noc do samochodu, jednak problem rozwiązuje za nas ostatni autobus, który odjeżdża nim decydujemy się na ten ostateczny krok.

Dzień 4

A jednak warto było poczekać – budzimy się o słonecznym poranku, a Denali nieśmiało wygląda do nas zza chmury. Potem jest już tylko lepiej, gdy udajemy się na 14-kilometrową przechadzkę wokół jeziora Wonderlake, Denali prezentuje się już w pełnej okazałości. Widok jest naprawdę zacny, ośnieżony szczyt zdaje się wyrastać „z niczego”. Nic dziwnego, że góra ta przyciąga śmiałków z całego świata.

Denali ratuje naszą wizytę w parku, która wczoraj była bliska miana dużego rozczarowania. Powrotna przejażdżka busem jest również bardziej owocna niż wczoraj – po raz pierwszy widzimy samce łosi z porożem, udaje się również cyknąć fotkę kojotowi i lisowi.

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – świetnie wrócić do naszej Kii Forte. ❤

Dzień 5

Rano udajemy się polecanym szlakiem z Bison Gulch na Mt Healy, jednakże widoki bliższe są bieszczadzkim (nie ujmując niczego Bieszczadom), niż oczekiwaniom stawianym wobec najsłynniejszego parku sławetnej Alaski.

Strome podejście jednak częściowo opłaciło się – widzimy świstaka, którego udaje się sfotografować przy jednej z nor. Gryzoń ten zaskakuje nas rudą puchatą kitą, w którą ponoć owija się w czasie hibernacji. Gdyby jednak nie ten trek, nie znaleźlibyśmy się pewnie we właściwym miejscu o właściwej porze. Krótko po powrocie do samochodu widzimy młodego samca łosia dosłownie 3 metry od naszego wozu. Naprawdę zacny to zwierz, a bliżej z tym rogaczem się chyba nie spotkamy.

Po południu udajemy się na prezentację psów pociągowych organizowaną przez przedstawicieli parku. Psy te stanowią dla strażników istotną pomoc w zimę – w patrolowaniu obszaru parku, czy transporcie towarów tam, gdzie samochód nie jest w stanie dotrzeć. Ku naszemu zaskoczeniu -prezentowane psy to również Alaskan Husky. Różnią się znacząco od wyścigowych psów które widzieliśmy 2 dni wcześniej. Strażniczka zapewnia nas, że jest to dokładnie ta sama rasa, lecz inna jej podgrupa – krótkodystansowa, lecz mocniejsza.

Alaskan Husky to rasa nieuznawana przez Międzynarodową Federację Kynologów – wydaje nam się, że w jej obręb wpadają po prostu wszystkie psy, które służą Alaskańczykom, niezależnie czy posiadają rodowód czy są zwykłymi kundlami. 😉

Po prezentacji psów żegnamy się z parkiem Denali. Ku naszemu zaskoczeniu, niedługo po wyjeździe natykamy się na tabliczki informujące o tym, czy w danym regionie można strzelać do zwierzyny. Denali podzielone jest na 2 główne strefy – park oraz rezerwat (preserve). Jak się okazuje w tej drugiej, o ile jest się Alaskańczykiem, można do zwierząt strzelać – z takim zjawiskiem w takiej odległości od parku narodowego jeszcze nie mieliśmy do czynienia.

Wieczorem udajemy się na relaksacyjną sesję w gorących, a czasami nawet parzących źródłach Chena Hot Springs. Jest to jednocześnie najbardziej wysunięty na północ punkt naszej wyprawy (65°N). Zachód od wschodu słońca dzieli niewiele ponad 2 godziny, okulary przeciwsłoneczne zdejmujemy dopiero przed północą.

Dzień 6

Odwiedzamy dziś Fairbanks – największe miasto północnej Alaski. Na pierwszy ogień idzie Thompson Visitor Centre. Miejsce dość interesujące, przez co „nadziewamy” się na turystyczną pułapkę – płatne przedstawienie nt. pierwotnych ludów Alaski. Show, ku naszemu zaskoczeniu, realizowane jest w amerykańskim stylu – przez licealistów pochodzących z poszczególnych plemion. Sam fakt wieku aktorów nie jest żadnym problemem, ale brak jakiegokolwiek zaangażowania już tak. Cierpi na tym jakość przedstawienia, a szkoda, bo jego temat jest sam w sobie ciekawy.

Pierwotne ludy przybyły tu 10 tysięcy lat temu w czasie, w którym poziom wód był niższy o 100 metrów, a kontynent azjatycki z amerykańskim połączony był przesmykiem zwanym Beringią. Ludy te do perfekcji opanowały rybołówstwo, myślistwo, zbieractwo na nie do końca przychylnych człowiekowi terenach.

Historia nowoczesna przybiera już znany nam przebieg – w rejony te przybywa biały człowiek, doprowadzając pierwotne plemiona na krawędź zagłady, zakazuje im porozumiewać się we własnym języku, aż przychodzi współczesna odwilż – wszystko co pierwotne jest trendy, nauka języka „przodków” staje się obowiązkowa w szkołach, następuje rewitalizacja miejsc kultu, wypłata zadośćuczynień itp itd.

Na całej Alasce występuje dziś 11 odrębnych plemion. Co ciekawe, można dostrzec podobieństwa językowe między pierwotnymi ludami Alaski a Indianami Navajo i Apache zamieszkującymi tereny nieopodal granicy z Meksykiem.

Z centrum udajemy się do Large Animals Research Centre, czyli centrum badań nad dużymi zwierzętami. Zajmuje nam krótką chwilę, by przypomnieć sobie dlaczego miejsc takich unikamy – chodzący w koło zdołowany piżmowół (ang. musk ox) sprawia, że odwracamy się na pięcie i ruszamy dalej.

To jednak nie koniec odwiedzin Fairbanks – zaglądamy do znajdującego się na tutejszym uniwersytecie Muzeum Północy. Jest ono niesamowitą skarbnicą wiedzy nie tylko na temat obecnych tu zwierząt oraz historii zamieszkałych tu ludzi. W detalach wyjaśnia również geologię i geomorfologię całego stanu, dzięki czemu można bardziej docenić oglądane krajobrazy Alaski.

Wizytę w mieście kończymy w Parku Pionierów – pełnym maszyn z czasów gorączki złota, kiedy to miasto zostało założone. Dziś to komercyjny park rozrywki, gdzie można zjeść łososia w promocyjnej cenie 40 USD. 😉

Kierujemy się 250 km na wschód od miasta, gdzie chyba „zaczyna się” Alaska, którą sobie wyobrażaliśmy – gęste, zielone drzewa po horyzont zwieńczony ośnieżonymi szczytami. Nikt praktycznie nie jeździ tą trasą, drogę przebiega nam natomiast łosica, co zaostrza nasze apetyty na kolejne dni.

Dzień 7

… czyli dzień road tripu. Pomijając krótkie przerwy, w samochodzie spędzamy 8 godzin. Krajobraz nie uległ zmianie, dominują lasy iglaste, popularne są też drobne choinki przypominające wysokie pokrzywy.

Jedziemy trasą „Top of the world”, która przez użytkowników tripadvisora reklamowana była jako przeżycie samo w sobie/niezapomniana, unikalna przygoda. I jest nią rzeczywiście – przez 120 km jedziemy naprawdę kiepską, szutrową drogą ze średnią prędkością 25 km/ h. Miejscami może dałoby radę i szybciej, ale trochę nam nie w smak złapanie gumy w miejscu z dala od cywilizacji. Inna sprawa co o podążaniu tą trasą powiedziałaby nasza wypożyczalnia.

Po drodze mijamy wieś Chicken, będącą ostatnią miejscowością przed przekroczeniem granicy z Kanadą. Jest to kolejna z wiosek założona w czasach gorączki złota, pierwotnie nazwana imieniem popularnego tu ptaka Ptarmigana. Jako, że nikt tej nazwy nie potrafił wymówić pozostał po prostu Kurczak.

W sklepie można wypożyczyć sprzęt do poszukiwania złota, jednak jest na tyle gorąco, że ruszamy w dalszą trasę. Taki sprzęt na „przetrzebionej” rzece i tak nie przyniósłby raczej sukcesu.

Kilkadziesiąt kilometrów dalej zatrzymujemy się, by porozmawiać z człowiekiem, który jest właśnie w trakcie poszukiwania złota. W jego arsenale jest dość potężna pompa, przy pomocy której wypompowuje żwir znajdujący się kilka stóp poniżej dna rzeki. Rzeczywiście da radę coś znaleźć, w jednej z mis z piaskiem pokazuje nam mały kawałek szczerego złota. Gość twierdzi, że z poszukiwań da radę wyżyć, jego rekordowym znaleziskiem jest kawałek kruszcu o wartości 32 tys. USD. Poszukiwać złota można jednak tylko na swoim terenie – on dysponuje kawałkiem rzeki, który jego ojciec nabył jeszcze w 1940 r. Dopiero teraz rozumiemy obrazki rozkopanych działek, które mijaliśmy wczoraj i przedwczoraj, najprawdopodobniej ich właścicieli również ogarnęła gorączka.

Granicę kanadyjską przekraczamy bez najmniejszych problemów – i o dziwo, lądujemy z pieczątką w paszporcie, której nikt od czasów Ameryki Południowej niestety nam nie wbijał (także przy wlocie do kraju klonowego liścia). Do Kanady, mimo że po tygodniu, wracamy z lekkim sentymentem, ale też z oczekiwaniami na częstsze niż w minionych dniach spotkania z fauną. Mamy jednak pewne obawy, że brak zwierzyny spowodowany jest dużym odłowem na tych terenach.

Późnym popołudniem dojeżdżamy do promu, który przeprawia nas przez rzekę Jukon do Dawson City, miasta, które było w samym centrum gorączki złota Klondike w 1898r, kiedy to nadciągnęło tu kilkadziesiąt tysięcy śmiałków. Dziś w miejscu tym żyje jedynie ok. 1,5 tys. mieszkańców, a głównym biznesem jest turystyka. W mieście zachowało się sporo przybytków ze złotych czasów, część budynków odrestaurowano, przez co ma się wrażenie, że przeniosło się w czasie o ponad stulecie.

Nim jednak zapoznamy się z Dawson udajemy się na okoliczne wzgórze – Midnight Dome, gdzie możemy podziwiać tzw. Midnight Sun, słońce o północy, a właściwie zachód słońca, który przypada tu o godzinie 0:46. Spora grupa turystów pojawia się w tym okresie właśnie z tego powodu – jest to jedno z najbardziej wysuniętych na północ miast Kanady o względnie dobrym dojeździe drogowym. Jesteśmy tu dzień przed 21 czerwca, niemniej jednak zachód słońca jest dokładnie o tej samej godzinie co w dniu przesilenia letniego. Unikamy dzięki temu hord turystów, podobno jutro na wzgórzu ma odbyć się nawet ślub.

Dzień 8

Dzień rozpoczynamy od przechadzki po Dawson City. Perfekcyjnie zachowane i odrestaurowane budynki przeplatają się niekiedy z zapuszczonymi ruderami, które zapadły się z powodu rozmarzającej, nie tak znowu wiecznej, zmarzliny. Wybudowane tu na początku XIX w. kościół i kostnica wyglądają tak jakby miały za chwilę bezpowrotnie runąć.

Tuż po południu udajemy się na wycieczkę z przewodnikiem po budynkach największej korporacji, która wydobywała tu złoto na masową skalę od pierwszej dekady XX w. Dość szybko okazało się, że proces wydobycia kruszcu można zautomatyzować przy użyciu wielkich maszyn – w ciągu godziny była ona w stanie przekopać tyle gruntu, co trójka ludzi w czasie 3 tygodni. Firma ta działała w tych rejonach do czasu bankructwa w latach sześćdziesiątych, po czym została przejęta przez Parks Canada, dzięki czemu większość budynków, maszyn, czy też archiwów nie została rozkradziona i można je wciąż podziwiać na terenach przy Bear Creek.

Na gorączce złota dorobili się głównie pionierzy, którzy w chwili odkrycia złota w tych rejonach byli na miejscu – w tym czasie każdy mógł zarezerwować sobie 200 m terenu wzdłuż rzeki. Wkroczenie w te rejony spółek publiczno – prywatnych i używanych przez nie wielkich maszyn dodatkowo zdusiło nowoprzybyłych drobnych poszukiwaczy, dla których jedyną opcją zarobku była praca w korpo.

Po południu decydujemy się na kolejną wycieczkę z przewodnikiem, podczas której dalej zgłębiamy historie życia pierwszych osadników. Naszą ulubioną jest chyba ta o tym jak Ameryka ruszyła z odsieczą na ratunek swoich obywateli.

Otóż w pierwszym roku gorączki złota, w której ludność napływała do Dawson City na masową skalę, burmistrz podniósł alarm, że miasto nie dysponuje odpowiednimi zapasami by wyżywić w okresie zimowym coraz to większą grupę napływających. Wieść tę na poważnie potraktowano w USA, skąd pochodziła większość osadników. Długo debatowano jak wykorzystać 200 tys. USD pozyskane na pomoc humanitarną.

To co wymyślono, mogło zostać jedynie skrojone przez urzędników, którzy funkcjonują z dala od istoty problemu. Otóż środki wydano na… zakup 547 reniferów z Norwegii. Zwierzaki te wysłano statkiem na wschodnie wybrzeże USA, skąd czekała ich podróż przez cały kontynent. Transport do Dawson City dotarł po 350 dniach, a przetrwało z niego… 120 reniferów. W międzyczasie problem rozwiązano lokalnie i to znacznie prościej – każdy osadnik, by wjechać na teren Jukonu dysponować musiał toną prowiantu. 🙂

Na tyle wczuliśmy się w osadnicze historie, że wieczorem w ramach relaksu udajemy się do kasyna i na pokaz kankana. Po początkowych porażkach finalnie wychodzimy na zero dzięki kilku zwycięstwom w ruletkę, mając nadzieję że będzie to owocna lekcja przed czekającą nas wizytą w Las Vegas. Jeśli chodzi zaś o kankana, jesteśmy naprawdę pozytywnie zaskoczeni jakością i długością show jak na niewygórowaną cenę 15 CAD.

Aha, warto wspomnieć jeszcze jedną z „ciekawych” historii Dawson City. Zimy są tu naprawdę długie i niejednemu doskwierać może nuda. W takich okolicznościach zrodziła się ponoć „niecodzienna” tradycja miasta: Sourtoe. Otóż w czasie pewnego z długich wieczorów, jeden z klientów saloonu przyniósł swoje znalezisko z dopiero co zakupionego domu: ludzki palec umieszczony w słoiku z formaliną. Ilość alkoholu, która doprowadziła do tego pomysłu jest nieznana, ale w pewnej fazie wieczoru słoik otworzono i przed każdym shotem whisky każdy z pijących musiał pocałować palec. 😉 Nową „zabawę” nazwano Sourtoe (ang. kwaśny palec) jako gra słów od sourdough (ang. kwaśne ciasto, zakwas).

Wychodząc z kasyna przechodzimy akurat przed miejscem, gdzie atrakcji tej można „skosztować”. Przez przypadek jesteśmy we właściwym miejscu, o właściwej porze (między godziną 21 a 23), wszystkie znaki na niebie i ziemi więc mówią, że jedno z nas musi przeżyć tę atrakcję. Reprezentantem naszej grupy jest dziś pasażer – Monika. Palec wygląda naprawdę obleśnie, nie ma lekko, jednak Monika daje radę. 😉

Obyło się bez zwrotu posiłku, więc bezproblemowo opuszczamy Dawson City i ruszamy w dalszą trasę. Wykorzystujemy przesilenie letnie w pełni i na nocleg zatrzymujemy się dopiero o drugiej „w nocy”. Po drodze widzimy łosia i czarnego niedźwiedzia, które dopiero o tej porze zdają się wychodzić na żer.

Dzień 9

… bez większych historii. Wstajemy dość późno, przed nami kilkaset kilometrów ciągłej tajgi, krajobraz który krótko mówiąc zaczyna się nam już przejadać. Późnym popołudniem dojeżdżamy do Whitehorse, stolicy Jukonu.

Dzień 10

Śniadanie pałaszujemy przed SS Klondike, tylnokołowcu, który służył na wodach między Dawson City a Whitehorse w latach 1937 – 1955r., do momentu budowy trasy łączącej dwa miasta. Whitehorse to także siedziba dość ciekawego centrum Beringia, gdzie pogłębiamy wiedzę nt. okolicznej flory i fauny.

Zaglądamy jeszcze do Miles Canyon – pomimo, że jest to miejsce dość przyjemne zmywamy się szybko. Kolejny raz okazuje się, że atrakcje łatwo dostępne oznaczają hordy innych odwiedzających.

Kierujemy się już w stronę amerykańskiej granicy. Jedynym przystankiem po drodze jest dość zwykłe jezioro Emerald lake oraz miejscowość Carcross. W obydwu miejscach wylewają się autobusy turystów jeżdżących między Whitehorse a alaskańskim Skagway – zakładamy, że broszury sprzedawanych tutaj tourów muszą bardzo naginać rzeczywistość.

Po raz kolejny bezstresowo przechodzimy kontrolę kanadyjsko – amerykańską, strażnik najwyraźniej jest zbity z pantałyku na widok naszych kartonów i rozrzuconych ciuchów na tylnych siedzeniach.

Do wspomnianego wcześniej Skagway dojeżdżamy o 18, miasto o tej porze wygląda jak opuszczone. Większość biznesów kręci się dziś wokół turystów z ogromnych wycieczkowców – w sezonie w porcie zadokować w ciągu dnia potrafi ponoć aż 5 takich statków. Historycznie jednak, podobnie jak większość odwiedzanych przez nas miast, Skagway rozwinęło się na fali gorączki złota – jest to ostatni, niezamarzający zimą port na trasie do Klondike.

Dzień 11

Rano wspinamy się nad Skagway do jeziora Upper Dewey. Najbardziej polecany szlak w okolicy nie do końca spełnia nasze oczekiwania, spory wpływ ma jednak mgła w wyższych partiach góry. Po południu przepływamy promem Alaska Marine Highway do Haines.

Prom ten łączy „kontynentalną” część USA (Seattle) z wysuniętymi na zachód portami Alaski. My płyniemy zaledwie godzinę, na całość trasy promu liczyć należy ponad tydzień. Jest to tańsza alternatywa dla eksluzywnych łodzi – na pokładzie widzimy namiot, podobno gdzieś można podgrzewać potrawy w mikrofali. Dłuższe przejazdy należy jednak rezerwować co najmniej kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.

Po dopłynięciu do Haines meldujemy się na jedynym z dwóch płatnych kempingów w czasie tej podróży. Plany były trochę inne, ale nie mogliśmy sobie odmówić naprawdę sprzyjających okoliczności przyrody dzisiejszego kempingu. Urządzamy sobie ognisko, jest dość amerykańsko – niczym mali skauci zajadamy się dziś odgrzewanymi piankami i szykujemy na powrót w kierunku Anchorage.

Trasę powrotną opiszemy dokładnie w kolejnym poście. 🙂

Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki

65 USD – wynajem auta last minute (portal hotwire.com)

60 USD – nocleg w hostelu w Anchorage (pokój 2-osobowy)

80 USD – roczna wejściówka do wszystkich parków USA dla 2 osób

~3,1 USD – cena galonu benzyny (3,78 l)

Ceny jedzenia nieznacznie niższe od hawajskich. Nasz podstawowy pakiet żywieniowy (własnoręcznie przygotowane 3 posiłki w wersji budżetowej 😉 ) kosztował 6 USD os./dzień.

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)