Po czterech tygodniach spędzonych w RPA przyszła pora na odwiedziny jej sąsiada – Namibii. Pomimo bliskości geograficznej Namibia turystycznie oferuje zgoła inne widoki – jest to w dużej mierze kraj pustynny z niewielkimi „wstawkami” sawanny. Nazwa kraju pochodzi właśnie od najstarszej pustyni świata Namib, która ciągnie się od granic RPA, aż po Angolę.
Namibia zajmuje naprawdę potężny areał – 825 tys. km2 (blisko trzykrotność Polski) co z punktu widzenia jej zwiedzania oznacza niemałe wyzwanie logistyczne i znaczące odległości pomiędzy najważniejszymi atrakcjami kraju. Niska jak na zajmowaną powierzchnię liczba ludności (2,5 mln, z czego większość skupiona jest wokół głównych ośrodków miejskich) sprawia, że road trip nabiera szczególnego wymiaru – zdarza się, że można nie napotkać innego człowieka przez godzinę jazdy (tudzież dłużej). Niska gęstość zaludnienia ma również wpływ na słabą infrastrukturę drogową, a właściwie jej brak – 90% tras to drogi szutrowe, bądź typowa „tarka” – czasy przejazdu naturalnie się wydłużają w relacji do dróg asfaltowych. Na domiar wszystkiego mapy Google regularnie wariują wyznaczając trasy, gdzie naprawdę nie chcielibyśmy mieć dłuższego, nieplanowanego postoju.
Słowem jest to chyba najbardziej „romantyczny” kraj, w którym przyszło nam do tej pory jeździć. W czasie 3 tygodni pobytu przemierzyliśmy trasę o długości niespełna 6 tys. km, relację dzień po dniu z naszej podróży przedstawiamy poniżej.
Dzień 1
Witaj Namibio! Lądujemy w stolicy kraju – Windhuku. Pomimo swojego międzynarodowego statusu lotnisku bliżej do większego dworca autobusowego. Niewielkie rozmiary nie eliminują jednak chaosu – na przejście kontroli paszportowej czekamy w długiej kolejce ok. godziny. W końcu docieramy do stoiska naszej wypożyczalni samochodów – Thrifty. Tym razem wynajmujemy dość okazały wóz, który zdaje się być stworzony na namibijskie drogi – Nissana NP300.
Za wynajem samochodu z ubezpieczeniem i w praktyce nielimitowanym przebiegiem (400 km dziennego przydziału) płacimy 730 NAD (190 PLN dziennie). Rezerwacji dokonaliśmy mailowo u jednego z konsultantów Thrifty. Szczerze powiedziawszy, ciężko było nam uwierzyć w tę cenę i tuż przed samym wynajmem upewnialiśmy się, czy wszystkie elementy zostały poprawnie uwzględnione w naszej rezerwacji. Strona Thrifty przy zaznaczeniu identycznych opcji zwracała stawkę o ponad połowę wyższą – 1260 NAD, co wydawało nam się akurat dość realne – konkurencyjny AVIS za porównywalny samochód (Toyotę Hilux) życzy sobie 1400 NAD za dzień. W tym miejscu wypada więc podziękować konsultantowi Thrifty za naprawdę spore oszczędności – pozdrawiamy serdecznie! 😉
Mimo wszystko do ostatnich chwil jesteśmy w lekkim napięciu, czy przypadkiem nie dostaniemy Fiata Multipli w miejsce wspomnianego NP300 (każda z wypożyczalni w przypadku braku dostępności obiecanego modelu broni się hasłem „lub inny samochód o podobnej klasie”), ale nie – biały czołg czeka na nas na przylotniskowym parkingu. Można powiedzieć, że to nówka sztuka – przebieg na poziomie 17 tys. km oznacza, że najprawdopodobniej jesteśmy czwartym-piątym wynajmującym. Trochę co prawda obawiamy się o jego spalanie, jak się okazuje niesłusznie – w trasie jest w stanie dobić do nawet 9 l/100km, co przy cenach diesla rzędu 3,70 PLN/l nie sprawia jeszcze, że człowiek zaczyna wzdrygać się na konieczność wizyty na stacji (a przynajmniej nie tak bardzo).
Już po wyjeździe z lotniska czujemy, że jesteśmy w innym świecie. Kapsztad, z którego przylecieliśmy od Windhuku dzieli 2 h bezpośredniego lotu, wygląda jednak na to, że zieleń południowiafrykańskiego przylądka zostawiliśmy daleko za sobą. W namibijskim krajobrazie dominuje pustynna czerwień, upstrzona suchymi krzakami oraz wątłymi drzewami. Uczucie potęguje dodatkowo brak jakichkolwiek zabudowań – lotnisko od stolicy dzieli 30-kilometrowy pas niczego, mijamy więcej skubiących ostatnie źdźbła trawy guźców, niż jadących z naprzeciwka samochodów. Ok, mieliśmy świadomość, że Namibia to jeden ze słabiej zaludnionych krajów świata, ale nie spodziewaliśmy się aż takich rozmiarów „odludnienia”.
Popołudniowe zakupy przynoszą lekki „zgrzyt” – mimo w miarę przystępnych cen, większość produktów jest kilkanaście procent droższa niż po stronie południowego sąsiada. Powód jest prozaiczny – większość artykułów wyprodukowanych jest w RPA i trzeba je tutaj dowieźć. Dnia starcza nam na wyjechanie na jeden z podmiejskich kempingów. Zasypiając naprawdę ciężko nam uwierzyć, że jeszcze kilkanaście godzin temu byliśmy w Kapsztadzie.
Dzień 2
Poranek upływa nam pod kątem długiej jazdy do jedynej dzisiejszej atrakcji – Cheetah Conservation Fund. Jest to centrum badań nad gepardami, mające na celu zatrzymanie spadku populacji tych zagrożonych wyginięciem kotów. Na wolności żyje jedynie 10 tys. osobników, z czego 35% na obszarze Namibii. Nie jest raczej zaskoczeniem, że populacja geparda drastycznie spada – aż o 90% na przestrzeni ostatniego stulecia. Głównym zagrożeniem jest gwałtowne ograniczenie ich habitatu – gepardy nie są w stanie wytrzymać konkurencji ze strony lwów i lampartów na terenach parków narodowych. W przypadku kontaktu z farmerami i pasterzami na pustynnych równinach nie jest wcale łatwiej.
Krytycznym czynnikiem jest również dość niska różnorodność genetyczna osobników, której jednak nie da rady przeciwdziałać. Problem wynika z wymarcia zdecydowanej większości populacji ok. 10 tys. lat temu (population bottleneck). Nieliczna grupka zaczęła się między sobą rozmnażać i obecnie gepardzia różnorodność jest na tyle niewielka, że w teorii istnieje możliwość przeszczepiania tkanek między osobnikami bez ryzyka ich odrzutu przez system immunologiczny. Centrum zbiera dane nt. puli genetycznej populacji geparda pod kątem zrozumienia możliwych chorób, które mogą im zagrażać z tego powodu.
Zawsze mamy pewne rozterki „moralne” czy odwiedzać tego typu miejsca, jednak zdaje się ono rzeczywiście służyć cętkowanym kociakom. Co prawda na przestrzeni ostatnich dwóch dekad centrum odratowało i wypuściło na wolność 70 poszkodowanych osobników, nie jest to jednak jedyna forma pomocy gatunkowi. Centrum pełni również rolę edukacyjną – z pasterzami w różnych częściach kraju przeprowadzane są „warsztaty” pomagające w identyfikacji jaki drapieżnik odpowiada w rzeczywistości za zabicie ich dobytku – gepardy z racji swojego dziennego trybu życia są łatwym celem zemsty, jako że najczęściej są „pod ręką”. Pomimo oskarżeń odpowiadają ponoć jedynie za 3% kozich, czy owczych „morderstw”. Większe zrozumienie tematu ze strony farmerów ma na celu ograniczenie krwawej vendetty na gepardach, co ponoć przynosi efekty.
Jeszcze ciekawszą inicjatywą jest hodowla anatolijskich psów pasterskich, będących postrachem gepardów i innych drapieżników. W centrum utrzymywane jest stado kóz, z którymi do 3 miesiąca żyją i oswajają się szczeniaki. Po tym czasie zostają sprzedawane „po kosztach” do indywidualnych pasterzy i dołączają do docelowego stada, stając się jego częścią i go broniąc. Wysłannicy centrum okresowo sprawdzają, czy psy rzeczywiście służą zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Rozwiązanie okazało się na tyle dużym sukcesem, że w kolejce na coroczną pulę 150 szczeniaków, pasterze z różnych stron Namibii ustawiają się z ponad rocznym wyprzedzeniem. Tam, gdzie psy już służą odsetek kóz zjedzonych przez drapieżniki spadł o 80%. Naprawdę sprytne rozwiązanie – gepard choć mniej syty, za to żywy, a i koza cała.
W centrum uczestniczymy w tzw. cheetah drive, czyli przejeździe poprzez pole, na którym z bliska można oglądać żyjące tam na codzień 4 dość leniwe gepardy. Koty te zostały „ambasadorami” swojego gatunku – do centrum trafiły albo jako kilkumiesięczne kocięta albo „z odzysku”, gdzie ktoś zdążył odchować je w niewoli. W obydwu przypadkach bez wiedzy jak polować, której może przyuczyć tylko matka na samym początku ich życia, nie przetrwały by w buszu nawet kilka dni. W centrum odwiedzamy jeszcze laboratorium, w którym prowadzone są wspomniane wcześniej badania nad pulą genetyczną gepardów, oraz centrum edukacyjne z naprawdę sporą dozą ciekawostek z życia tych kotów.
Zwiedzanie kończymy po porze karmienia, w której każdy z gepardów otrzymuje kawałek zabitego tego dnia osła – na mrożonki, czy padlinę podobno nie dają się nabierać. Przed zaserwowaniem mięsa gepardy są naprawdę pobudzone – i co rusz zaczynają miauczeć. W pierwszej chwili nie możemy uwierzyć własnym uszom, ale to prawda – gepardy miauczą jak zwykle koteły. Można się pewnie i tego domyślić, ale w życiu nam nie przeszło przez myśl, że takie imponujące drapieżniki miauczą jak pierwszy z brzegu dachowiec.
Pomimo tego, że dane nam było tego dnia zobaczyć gepardy, cały czas marzymy o ich spotkaniu na wolności – kolejną szansę będziemy mieć już niebawem na kolejnym safari.
Na dzisiejszą noc zatrzymujemy się w parku narodowym Waterberg, gdzie przy kolacji towarzyszą nam 3 guźce. 🙂
Dzień 3
Poranek nie jest już tak przyjazny pod kątem fauny, zostajemy zaatakowani i obrobieni z owsianek przez stado dość przebiegłych pawianów. Ich gang rozbił się na dwie grupy – gdy próbowaliśmy odgonić jedną od naszego samochodu, druga dobrała się do śniadania, które szykowaliśmy w momencie ataku. Cwane bestie….
Niezrażeni udajemy się na punkt widokowy na płaskowyż Waterberg, jest to początek 4-dniowego trekkingu, my jednak musimy kierować się dalej na północ. Podziwiamy śmiałków porywających się na ten trek, w ciągu dnia temperatury odbierają chęci na ruszenie ręką, co dopiero na przejście kilkunastu kilometrów.
Kolejny przystanek na trasie jest „wyjątkowy” – odwiedzamy największy zachowany meteoryt, który kiedykolwiek spadł na powierzchnię Ziemi. Ważący 50 ton, długi na 3 metry i gruby na ponad metr blok żelaza i niklu naprawdę robi wrażenie. Jego kolizja ze skorupą ziemską 80 tys. lat temu musiała być bardziej wybuchowa niż niejedne hollywoodzkie fajerwerki.
Wieczorem dojeżdżamy do Namutoni, kempingu położonego we wschodniej części parku narodowego Etosza – ponoć jednego z lepszych na całym kontynencie.
Dni 4-7
Park Etoszy stanowi dumę Namibii i jest odpowiedzią na południowoafrykański park Krugera, są one często zestawione i porównywane w internetowych relacjach. W rzeczywistości porównanie jest dość ciężkie, ich mikroklimaty są istotnie różne. To, co od pierwszych chwil rzuca nam się w oczy to drastyczna susza, spotkanie prawdziwie zielonego drzewa to niemała atrakcja. W krajobrazie parku dominują małe, wyschnięte krzaki dodatkowo pokryte grubą warstwą białego pyłu unoszącego się spod kopyt zwierzaków i kół samochodów.
W Namibii od 7 lat ma miejsce niespotykana do tej pory susza, o czym wspominają nam co rusz napotykani Namibijczycy, w Etoszy widać to aż nadto. Większość naturalnych waterholi jest wyschnięta, ostały się te stworzone i zasilane przez człowieka. Ma to implikacje w rodzaju fauny, którą można znaleźć w obrębie parku. Brak tu krokodyli i hipopotamów, a nawet bawołów tak popularnych w parku Krugera, „skompletowanie” wielkiej piątki w Etoszy nie jest więc naturalną kolejną rzeczy możliwe.
Pomimo suszy, Etosza to królestwo zebr i różnego rodzaju antylop licznie okupujących każdy z pozostałych waterholi. Po raz pierwszy widzimy bawolca rudego, elanda oraz oryksa. Jesteśmy szczególnie pod wrażeniem tego ostatniego – to zdecydowanie najładniejsza z antylop, którą do tej pory widzieliśmy. Nic dziwnego, że pojawia się tak często na okładkach przewodników, czy artykułów o podróży po Namibii.
W parku widzimy po raz pierwszy pszczołojamnika (ang. honey badger), niezdarne połączenie skunksa i psa. Mimo zabawnej aparycji i śmiesznego sposobu poruszania, zwierz ten jest ponoć agresywny na tyle, by odpędzić lwa. Istnieje teoria, że młode gepardy mają na grzbiecie biały pasek, by upodobnić się właśnie do pszczołojamników celem odpędzenia drapieżników. Nie mamy na szczęście sposobności spotkać ich w 4 oczy, widzimy je jedynie w oddali zapalczywie kopiące dziury w ziemi.
Po raz kolejny nie udaje nam się zobaczyć geparda na wolności, w parku występuje ponoć jedynie 100 osobników, niemniej jednak przez 700 przejechanych kilometrów łudziliśmy się, że kopnie nas zaszczyt spotkania jednego z nich. Jeśli chodzi o typowych drapieżników, trzykrotnie spotykamy lwy oraz hienę.
To, czym Etosza na pewno się broni to podświetlane w nocy waterhole. Byliśmy świadkami takich atrakcji jak walczące ze sobą nosorożce, lwy czające się na zwierzynę, czy polujący afrykański dziki kot. Przed przyjazdem do Etoszy odbyliśmy 7 pełnych dni na safari w parkach RPA i Eswatini, stąd mieliśmy dość zawyżone oczekiwania przed nadchodzącym kolejnym safari. Nie można powiedzieć, że nie zostały one spełnione, jednak park Krugera oceniamy mimo wszystko oczko wyżej.
Dzień 8
Poranek spędzamy w wiosce Himba. Położony na północy Kaokoland w którym jesteśmy to jedna z biedniejszych części Namibii. Dojazd tutaj przez miasto Opuwo, choć okraszony widokami tradycyjnie ubranych kobiet Himba oraz Herero, nie należał raczej do najprzyjemniejszych przeżyć. Bieda aż tutaj piszczy – dzieci idące boso do szkół są tu na porządku dziennym. W takim otoczeniu wyjście na stacji benzynowej (pełnej żebrzących ludzi) i zostawienie na niej 200 złotych za paliwo jest co najmniej „niekomfortowe”.
Wracając do Himba, jest to chyba najbardziej malowniczy lud, który od zawsze kojarzył się nam z tym regionem Afryki. Jest jednym z ostatnich namibijskich plemion żyjących w pełni tradycyjny sposób, charakterystyczny wygląd kobiet jest zaś jego cechą rozpoznawczą. Głównym elementem ich ubioru jest skóra ze zwierząt (zazwyczaj kóz), którą się owijają. Zdobienia na zakładanym na skórę pasie oznajmiają, czy kobieta jest wolna i w „wieku reprodukcyjnym”, metalowe ozdoby na skórzanych nagolennikach świadczą o liczbie posiadanych dzieci.
Jednak to, co czyni kobiety Himba wyjątkowymi to wcierana w skórę mieszanka ochry i tłuszczu zwierzęcego, pełniąca rolę antybakteryjną oraz ochronną przed słońcem i insektami. Ochra jest również używana do tworzenia czerwonych dredów, które mogą nosić jedynie dorosłe kobiety. Dziewczęta będące jeszcze przed fazą dojrzewania również imponują swoim sposobem uczesania.
Lud Himba praktykuje wielomałżeństwo, jednakże w odróżnieniu choćby od plemion Swazilandu zwyczaj nakazuje poświęcanie jednakowej ilości czasu każdej z poślubionych kobiet. Jest to obok niskiego stopnia zamożności, główny powód dla którego wysoka liczba żon nie jest chyba tak popularna. 😉
Wioska Himba w Omungunda to najdalej wysunięty na północ punkt naszej wyprawy. Kierujemy się na południe – pośród bezmiaru piasku w krajobrazie zaczynają dominować pomarańczowe, osadowe góry.
Dzień 9
W dalszym ciągu zagłębiamy się przez w pustynię, od czasu do czasu podążając dość zabawnymi trasami wyznaczonymi przez mapy Google (które jak wspomnieliśmy kiepsko się tu sprawdzają). Najważniejszym punktem dnia dzisiejszego jest Twyfelfontein i znajdujące się tu wyryte w skale figury. Są to dzieła kultury San, stworzone na przestrzeni od 2 do 6 tys. lat temu. Choć jedynie część ze znajdujących się w kompleksie aż 25 tys. rycin jest dostępna dla szerszej publiki i tak jesteśmy pod dużym wrażeniem. Ryciny są naprawdę dobrze zachowane, kiedyś stanowiły bezcenną informację dla nomadycznych ludów przemierzających te tereny. Można się było z nich dowiedzieć, w którym kierunku znajduje się woda, gdzie można znaleźć stada zwierząt, a gdzie z powodu obecności drapieżników nie warto się zapędzać. Figury łączące sylwetkę człowieka i zwierzęcia też są częste i najpewniej informowały innych, że któryś z szamanów miał w tym miejscu niezłą fazę.
Obok Twyfelfontein znajdują się dość wątpliwe wytwory matki natury – Organ Pipes oraz Burnt Mountain. Pierwsza z „atrakcji” to wyerodowane na kształt organów skały wulkaniczne, druga to czarne, spalone lawą wzgórze. Po zobaczeniu obydwu dopiero zrozumieliśmy uśmiechy dwójki osób sprzedających nam warte 13 PLN wejściówki. „Dopiero dwunasta na osi, a to już trzydziesty frajer dzisiaj” to właśnie zdawały się wyrażać ich twarze. 😉
Niezrażeni ruszamy do położonego nieopodal „Damara living museum”, gdzie uczestniczymy w godzinnym tourze zaznamiającym z kulturą ludu Damara panującego na tych terenach. W odróżnieniu od wczorajszej wioski Himba, jest to miejsce typowo pod turystyczną publiczkę – nikt na codzień tutaj nie mieszka, a ubrani w tradycyjne stroje „wystawiający” dojeżdżają z położonej 10 km dalej wioski. Mimo wszystko miejsce jest warte zatrzymania się – wejściówka za 24 PLN to niewygórowana stawka za poznanie ciekawostek z życia nieznanego nam do tej pory plemienia.
Popołudniem dojeżdżamy do malowideł White Lady w masywie górskim Brandberg. Na terenie tym znajduje się ich ponoć 50 tys. ale wszyscy zjeżdżają się do jednych, położonych na skalnej ścianie szerokości maksymalnie 10 metrów. Do tej pozostałości po kulturze San prowadzi 2,5-kilometrowa ścieżka. Pomimo skwierczącego upału cieszymy się z możliwości przechadzki, to nasz najdłuższy jak do tej pory spacer w Namibii.
Dzisiejsze malowidła przynoszą odrobinę zaskoczenia, są niewątpliwie najładniejszymi, które dotychczas widzieliśmy. Wygląda na to, że na terenach tych żyły całe pokolenia utalentowanych szamanów – malowidła zostały wykonane na przestrzeni okresu od 5 do 2 tys. lat p.n.e. Co ciekawe ogólnie przyjęta nazwa malowideł White Lady (tj. Biała Pani) mija się z prawdą. Zostały odkryte w 1918 r. przez niemieckiego topografa, który centralną postać potraktował jako białą kobietę. Dopiero kolejne lata badań przyniosły konsensus wśród naukowców – to nie kobieta, tylko szaman, i do tego nie biały, ale czarny (bez konia, ale za to prawie cały na biało). Motyw przewodni reszty malowideł podobny jak wcześniej – zwierzaki i jak je właściwie znaleźć. Można rzec – malowidła te same, ale jednak trochę inne.
Dzień 10
Opuszczamy Brandberg i kierujemy się do kolejnego wysokiego masywu – Spitzkoppe (nie mamy innego wyboru, po drodze i tak nie ma NICZEGO). Dzień spędzamy leniwie, nie dość że Słońce praży niemiłosiernie, to by wejść na najwyższe dwa szczyty parku konieczny jest specjalistyczny sprzęt – wyklucza to nawet próby porywania się z motyką na słońce, czy też z aparatem do góry.
Zamiast tego z wolna przemierzamy podnóża masywu, w jednej z jaskiń znajdujemy kilka skalnych malowideł. W żadnych ze źródeł o nich nie czytaliśmy – dlatego jeśli nie zostały wcześniej odkryte niniejszym oficjalnie rezerwujemy sobie prawo do ich nazwania. 😉
Jakieś 2 km dalej znajdują się już dziesiątki „oficjalnych” malowideł, do których można wspiąć się tylko z przewodnikiem. Okiem skalnego konesera patrząc, nie są to może dzieła klasy światowej, jednakże przewodnicy po nich oprowadzający nadrabiają historiami o lokalnej florze i faunie, widoki z góry też są ok.
Wieczorem wtaczamy się na jedną z gór na romantyczny zachód słońca ze szklanką ciepłego wina w dłoni, kolejny zachód zobaczymy już nad Atlantykiem. Dalszą część namibijskiej historii zdradzimy już w kolejnym poście 😉
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (na 1 os.)
1 PLN = ~3,8 NAD