Po wizycie w centralnej i wschodniej części RPA przyszła pora ruszyć na zachód. Największym miastem tej części kraju jest Kapsztad i to właśnie tu trafiliśmy bezpośrednio z Johannesburga. Nasz lot samolotem wcześniej nam nieznanej linii Kulula został co prawda opóźniony z powodów technicznych, ale obyło się bez większych perturbacji i wylądowaliśmy szczęśliwie najpewniej w jednym z piękniejszych miast Afryki. 🙂
Cape Town – szansa by rozprostować kości
Już od pierwszych minut po wylądowaniu w Kapsztadzie mieliśmy uczucie, że jesteśmy nie tyle w innym kraju, co zupełnie na innym kontynencie. By dostać się z lotniska do miasta trzeba przejechać przez nieciekawe slumsy – setki jednakowych, rozsypujących się blaszaków (na których jednak nie może braknąć talerzy satelitarnych), jednakże im bliżej centrum – tym coraz silniejsze wrażenie, że wjeżdża się do zamożnej, rozwiniętej europejskiej metropolii. Po ulicach kręci się co prawda sporo bezdomnych, jednak skala tego zjawiska nie jest tak przytłaczająca jak w Johannesburgu. Słowem – inny świat.
Krajobraz ze skąpanymi w słońcu zielonymi szczytami wyrastającymi nieopodal oceanu mimowolnie przywołuje na myśl widoki Rio de Janeiro. Jedna ze spotykanych przez nas osób przyrównała Kapsztad do San Francisco – porównanie trochę naciągane, aczkolwiek górzysty teren miasta z eleganckimi domkami może rzeczywiście nieść takie skojarzenia.
Pierwsze kroki, czyli szczyt za szczytem 😉
Zaraz po zrzuceniu plecaków w hostelu udaliśmy się na mały trekking – miasto położone jest u stóp Table Mountain, czyli Góry Stołowej. Przed przyjazdem polecono nam rzucać wszystko i maszerować w góry w przypadku dobrej pogody – z racji swojego położenia tuż przy oceanie jest ona często spowita chmurami. I rzeczywiście – jest to najlepsza rekomendacja, jakiej można w przypadku Kapsztadu udzielić – w tygodniu poprzedzającym nasz przyjazd Table Mountain była zamknięta z powodu braku widoczności, podobnie było dzień przed naszym wyjazdem. Trafiliśmy idealnie w okno pogodowe – pierwszego dnia udaliśmy się na szczyt Lion’s Head oferujący dość zacne widoki na całą zatokę i Górę Stołową:
O poranku dnia kolejnego zdobyliśmy właściwy szczyt podążając trasą Platteklip. Podobnie jak dzień wcześniej dla oferowanych widoków było więcej niż warto trochę się spocić. By nie było monotonnie zeszliśmy po „drugiej stronie” góry ścieżką Kasteelspoort.
Spaceru ciąg dalszy
W Kapsztadzie uczestniczyliśmy również we free walking tourach – od dawna takiej okazji nie mieliśmy, dlatego udaliśmy się aż na trzy: po dzielnicy Bo-kaap, historyczny oraz „śladami” apartheidu/ drogi do wyzwolenia.
Bo-kaap to dzielnica, w której na początku XIX w. żyli główne niewolnicy, a później biedni, „wyzwoleni” ludzie. Z czasem zaczęły tu dominować wpływy muzułmańskie i za taką można dziś ją uznawać, znajduje się tu łącznie aż 10 meczetów i sporo knajp halaal. Bo-kaap słynie przede wszystkim z kolorowych, jaskrawych domków. Wbrew ciekawym teoriom próbującym wyjaśnić dlaczego dzielnica właściwie jest kolorowa, powód jest mało „zawiły”, by nie powiedzieć rozczarowujący – domy pomalowano w latach 90. po upadku apartheidu jako symbol tęczowej nacji (ang. rainbow nation) jak z racji niemałego kotła kulturowego nazywają siebie obywatele RPA.
Początkowo dla mieszkańców Bo-kaapu była to niemała gratka – do jednej z biedniejszych dzielnic zaczęli ściągać turyści, zostawiając przy okazji część swoich pieniędzy w tutejszych knajpach i sklepach. Dziś nie jest już tak różowo – mamy do czynienia z przykładem procesu gentryfikacji, biznesy i bardziej zasobni Afrykańczycy chcą się tu osiedlić, windując ceny czynszu w górę i wypierając dotychczasowych biedniejszych lokatorów. Mieszkańcy Bo-kaapu ponoć regularnie strajkują przed urzędem miasta przeciwko polityce władz, próbując objąć jak największą część dzielnicy obszarem dziedzictwa kulturowego, co pozwoli na zachowanie status quo i zatrzymanie rozwoju nowej zabudowy.
Tour historyczny nie przyniósł nam może wiekopomnych miejskich widoków, jednakże na pewno kilka ciekawostek. Jak się okazuje, spora część mieszkańców RPA nosi dość osobliwe nazwiska – i tak nasza przewodniczka nazywała się January, na znak miesiąca, w którym jej niewolniczy przodek trafił na teren dzisiejszego Kapsztadu. Drugim popularnym sposobem nazewnictwa była nazwa regionu, w którym dana osoba została schwytana – i tak w populacji funkcjonuje spora część ludzi o nazwiskach (tych którzy nie zdecydowali się na jego zmianę) typu Mozambik, czy Malai (pochodzący z półwyspu malajskiego).
Kapsztad nazywany jest przez Afrykańczyków miastem-matką, jako że jako pierwsze z miast regionu osiągnęło status metropolii (z greki metropolis to właśnie miasto-matka). Pod względem wielkości ustępuje dziś Johannesburgowi, jednak i tak obecny rozmiar zaczyna przerastać jego możliwości infrastrukturalne. Kapsztad jest dziś modelowym przykładem jak zmiany klimatyczne mogą dotknąć zwykłych zjadaczy chleba – od kilku lat jest ono dotknięte dość dużymi wahaniami poziomu wód. W 2018 historyczna susza sprawiła, że w Kapsztadzie ogłoszono szósty w siedmiostopniowej skali poziom zagrożenia wyczerpania wód w zbiornikach retencyjnych. Każdemu z mieszkańców „przydzielono” limit zużycia 50 litrów wody dziennie – dla porównania większość z nas zużywa kilka razy tyle.
Od osiągnięcia poziomu siódmego, w których zapas wody w zbiornikach spadłby poniżej krytycznych 30%, miasto dzieliło zaledwie kilkanaście dni. W takiej sytuacji zakręcono by wszystkim mieszkańcom kurki z wodą, a jej przydział odbywałby się „arbitrażowo” na ulicach. Gdy spadł długo wyczekiwany deszcz wszyscy odetchnęli z ulgą, „wyrok” został jednak najpewniej tylko odłożony na później.
Dziś, pomimo że poziom wód przekracza 70% w dalszym ciągu funkcjonują obostrzenia – jak nam powiedziano hotele czy hostele mają wyznaczone normy zużycia powyżej których stawka za m3 rośnie zaporowo, z tego też powodu wypożyczalnie nie myją samochodów po poprzednim kliencie. Walka toczona jest też na pozostałych frontach – wycinane są inwazyjne, wodolubne gatunki roślin oraz podejmowane są próby uszczelnienia wodociągów, ponoć jednak z mizernym skutkiem.
Szlaki apartheidu w Kapsztadzie wiodą przede wszystkim przez anglikański kościół im. św. Grzegorza. To właśnie tu w latach 1989-1994 uhonorowany później pokojową nagrodą Nobla biskup Desmond Tutu głosił płomienne kazania o równości wszystkich ludzi i potrzebie walki z apartheidem. Kościół był miejscem spotkań opozycji, do którego nawet represyjny system bał się wkroczyć i stanowił ważną rolę w wyzwoleniu kraju.
Zaledwie kilkaset metrów od niego znajduje się jednak „ciemna strona mocy” – sąd, przed którym symbolicznie pozostawiono ławki z napisem „whites only” i „non-whites only”. W sądzie tym przez lata odbywały się spotkania komisji weryfikującej kolor skóry mieszkańców.
Przewodniczka touru raczyła nas naprawdę absurdalnymi historiami ludzi, którzy zostali zaklasyfikowani do innej grupy niż oczekiwana. Na porządku dziennym był ponoć test „papierowej torby na pieczywo” – jaśniejsi obywatele klasyfikowani byli do białych, zaś ciemniejsi do kolorowych. Z tego powodu częste były historie, w których jedno z rodzeństwa było „białe”, zaś drugie „czarne” – w praktyce oznaczało to konieczność życia w odrębnych, oddalonych od siebie dziesiątki kilometrów, dzielnicach. „Zabawnym” przykładem była też klasyfikacja biednych Chińczyków do rasy żółtej, zaś wpływowych Japończyków do klasy „honorowych białych”, którzy mogli korzystać z typowego dla białych uprzywilejowania w każdej sferze życia.
To właśnie na tle niesprawiedliwości rasowej zamordowany został premier RPA w latach 60., architekt apartheidu Hendrik Frensch Verwoerd w okolicznym parlamencie. Jego mordercą był biały człowiek, któremu odmówiono prośby o klasyfikację jako kolorowego obywatela, co uniemożliwiło związek z czarnoskórą ukochaną.
Ostatnim znaczącym przystankiem touru był ratusz, z balkonu którego Nelson Mandela wygłosił swoje pierwsze przemówienie zaraz po uwolnieniu z więzienia w 1990 r., co stanowiło kluczowy zwrot w drodze do wyzwolenia. Na przyległym placu Grand Parade (dziś siedlisku bezdomnych) zebrało się wtedy 250 tys. osób.
Okolice Kapsztadu
Szlakiem pingwina i rekina
Odwiedziny Kapsztadu (tudzież z angielskiego Cape Town tj. miasta przylądkowego) nie byłyby pełne bez szerszej eksploracji wspomnianego przylądka i jego okolic.
Pierwszym przystankiem naszej objazdówki było Simon’s Town, w którym znajduje się kolonia pingwinów przylądkowych. Łączna ich światowa populacja sięga zaledwie 20 000 par, w wizytowanym przez nas miejscu urzęduje ich aż 2 200, a więc ponad 10% wszystkich osobników. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zaraz po dojeździe na jedną z miejscowych plaż – Boulders Beach, ujrzeliśmy kilka pingwinów pluskających się w wodzie pośród plażowiczów, czy też wychodzących wprost na bloki skalne dostępne normalnym zjadaczom chleba. Jeszcze większym zaskoczeniem było, że poza nami i małymi dziećmi nikt nie zdawał się okazywać pingwinom najmniejszego zainteresowania. Albo to cyborgi albo serce mają z kamienia, bo jak tu nie zachwycać się takimi słodziakami:
Właściwy rezerwat tych ptaków, czyli odgrodzony siatką skrawek wybrzeża to już prawdziwe pingwinie imperium. Ptaki co rusz wbiegają do morza, szukając chwilowego wytchnienia od skwierczącego upału. Te, które są w trakcie zrzucania upierzenia, bądź tak jak młode osobniki jeszcze go nie posiadają, muszą szukać schronienia w krzakach lub wydrążonych w piasku dziurach. Mimo, że naoglądaliśmy się już w czasie tej podróży sporo pingwinów, rozstanie się z nimi i udanie w dalszą drogę przyszło nam z niemałym trudem.
Jak się okazało, to nie był koniec przylądkowej fauny – ku naszemu zaskoczeniu zobaczyliśmy tu dziko chodzące strusie, zebry, a nawet żółwie. Przylądek to też dobre miejsce na podglądanie wielorybów – w ciągu kilkunastu minut ich wypatrywania z lornetką, udało nam się dostrzec dwa olbrzymy.
Finalnym punktem naszej przylądkowej przejażdżki, a zarazem najbardziej wysuniętym na południe punktem przylądka (ale nie całej Afryki) jest tzw. Cape Point. Obok dwóch latarni morskich oraz podziwiających je dwóch setek turystów znajduje się tu punkt widokowy na Przylądek Dobrej Nadziei (przez dłuższy czas zastanawialiśmy się czy jego piesze odwiedziny mają w ogóle sens, psująca się pogoda rozwiązała za nas ten problem).
Objechanie samego przylądka to kwestia jednego dnia, to jednak nie koniec tego co południowo-zachodnie wybrzeże RPA ma do zaoferowania. Obok goszczących na południowoafrykańskich akwenach wielorybów, wody te na codzień zamieszkują żarłacze białe. Nie jest (chyba) niczyim marzeniem, by spotkać je w czasie kąpieli na otwartych wodach, istnieje jednak możliwość popływania z tymi drapieżnikami w miarę bezpiecznych warunkach – za takie uważamy (lub przynajmniej chcemy uważać) zamkniętą, stalową klatkę.
Z miejscowości Gaansbai codziennie wypływa kilka łodzi z grupą najwyraźniej niepełnosprytnych turystów poszukujących tych fascynujących drapieżników. My również nie mogliśmy się oprzeć pokusie i staliśmy się jednymi z nich. Spotkanie z żarłaczami nie jest oczywiście gwarantowane (szanse przez operatora łodzi oceniane są na 2/3), jednakże mieliśmy wystarczająco dużo szczęścia by dostąpić tego zaszczytu. Krótki filmik z całego zajścia zamieszczamy poniżej – nie było może aż tak strasznie jak się spodziewaliśmy, jednak z pewnością wyszliśmy odrobinę „poza swoją strefę komfortu”. 😉
Gaansbai znajduje się przy osławionym Hermanus – afrykańskiej „stolicy”’ wielorybów. To podobno najlepsze miejsce na całym kontynencie do podglądania tych ogromnych ssaków. Nie wiemy, czy jest tak rzeczywiście – przez dobrą godzinę wpatrywaliśmy się jak głupi w morze, by ujrzeć co prawda jednego wieloryba… ale za to wyskakującego z wody! Wyskoczył z niej niczym w slow motion dwukrotnie, tworząc przy tym mikrotsunami. Kiedy z palcem na spuście migawki oczekiwaliśmy trzeciego skoku, wieloryb zdecydował najwyraźniej udać się na popołudniową drzemkę… Dowodów fotograficznych więc nie mamy, ale tak było, naprawdę :-).
Wina, wina, wina dajcie
RPA to również wschodząca gwiazda na rynku produkcji wina. Godzinę drogi od Kapsztadu znajduje się najsłynniejszy region winiarski kraju – Stellenbosch. Mieliśmy w planach odwiedzenie kilku tutejszych winnic, na planach się jednak skończyło… Pierwsza do której zawitaliśmy okazała się taką petardą, że uznaliśmy, że grzechem byłoby ją zmieniać. Ową winnicą był Lanzerac – do jej podwojów zaprowadził nas niecodzienny chocolate wine tasting. Wino, czekolada, co mogłoby pójść nie tak?
Tasting, który odbyliśmy składał się z 5 rodzajów win: 2 białych (sauvignon i chenin) oraz 3 czerwonych (merlot, cabernet i pinotage). Do każdego z win dedykowana jest jedna rzemieślnicza czekoladka – do win białych delikatna biała czekolada z nutą soli i brzoskwini, zaś do czerwonych czarna – w zależności od rodzaju wina mająca posmak kawy, goździków, czy jeżyn. O ile każde z win i czekolad osobno to klasa sama w sobie, to w przypadku ich połączenia wydawało się, że mieliśmy do czynienia z efektem synergii, wszystko smakowało jeszcze wyborniej. Tasting był na tyle zachwycający, że w winnicy Lanzerac zostaliśmy chwilę dłużej, a połączenie dobrego wina i pysznej czekolady zamierzamy wypróbować raz lub dwa już po powrocie do domu. Naturalnie ze znanym nam tylko umiarem. 😉
Wizytą w winnicy kończymy też naszą południowoafrykańską przygodę – następna relacja już z pustynnej Namibii!
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (na 1 os.)
1 PLN = ~3,9 ZAR