Często zdarza się, że najlepsze podróże to te z gatunku spontanicznych i niezaplanowanych. Tak było również z naszą wizytą w światowej stolicy karnawału – Rio de Janeiro.
Wodząc palcem po mapie
Nasz pierwotny plan podróży skupiający się na hiszpańskojęzycznej części Ameryki Południowej nie zakładał odwiedzenia Brazylii. Pomysł o wizycie w Rio pojawił się dość spontanicznie, w miejscu w którym ma się sporo czasu na przemyślenia – w toalecie.
Beznamiętne klikanie w ekran smartfona przyniosło zadziwiające efekty – okazało się, że w terminie, w którym będziemy przy brazylijskiej granicy dostępne są tanie loty do Rio. Krótka narada i zapada decyzja – lecimy do stolicy samby!
Dziś wiemy, że bez wizyty w Rio de Janeiro nasza podróż po Ameryce Południowej byłaby niepełna. Jest to bez wątpienia najpiękniej położone miasto, które zobaczyliśmy na tym kontynencie, a może i w czasie wszystkich naszych podróży. Całkiem dobry wynik jak na miejsce, którego nie planowaliśmy odwiedzić. 😉
Chlebem i solą… tudzież cachacą i sambą
Naszą wizytę rozpoczynamy o wschodzie Słońca na lotnisku Dumont, położonym niespełna 5 km od historycznego centrum miasta. Już na wejściu opada nam szczęka – nie byliśmy gotowi na takie krajobrazy. Dziesiątki zielonych wzgórz, malownicze zatoczki, zdające się nie kończyć piaszczyste plaże – nic dziwnego, że mieszkańcy Rio twierdzą, że Bóg jest Brazylijczykiem.
Nim jednak rzucamy się w wir zwiedzania, czas na małą drzemkę – pobudka o 2 w nocy daje się we znaki. W hostelu czeka na nas niespodzianka – okazuje się, że dwójka, którą zarezerwowaliśmy to oddzielona niewielka ścianką działową część dormitorium. Jest to rozwiązanie, z którym jeszcze się nie spotkaliśmy, ale nie narzekamy.
Po wyjściu z hostelu mijamy dziesiątki bezdomnych. Naturalnie jest to widok częsty również w innych latynoamerykańskich krajach, jednakże skala tego zjawiska w Rio jest nieporównywalnie większa.
Przed wizytą ostrzegano nas przed rozmiarem przestępczości w tym mieście. Dużo jest w tym przesady, jednakże zgadzamy się z jedną przestrogą, którą usłyszeliśmy od pewnego podróżnika: „na ulicach Rio nie czuje się bezpośredniego zagrożenia, ma się jednak często poczucie, że zaraz może się coś zacząć dziać”. Tym samym część ze zdjęć, które prezentujemy jest gorszej jakości, wyjęcie aparatu w pewnych miejscach nie wydawało się zbyt rozsądnym pomysłem.
Je, je, je… jest imprezka!
Pierwsze kroki przypadkowo kierujemy do jednego z najważniejszych kościołów w Brazylii – bazyliki Rio. Ta mogąca pomieścić 20 tys. wiernych nietypowa świątynia wyglądem przypomina piramidę Majów. Jak się okazuje sposób konstrukcji podyktowany był chęcią stworzenia przejrzystego krzyża na sklepieniu oraz zapewnienia cyrkulacji powietrza w tym gorącym środowisku. Najwyraźniej architekt poradził sobie z tym zadaniem – mimo niewielkiej liczby lamp oraz braku klimatyzacji w katedrze jest jasno oraz chłodno.
Po wyjściu z katedry zmierzamy do Muzeum Historii Brazylii, którego jednym z głównych atutów jest to, że tego dnia jest darmowe. Część z ekspozycji mimo wszystko naświetla nam kilka ciekawostek. Jak się okazuje, w odróżnieniu od większości hiszpańskojęzycznych krajów Ameryki Pd. które swoją niepodległość wywalczyły w drodze krwawej rewolucji, Brazylia swą wolność uzyskała pokojowo, pierwszym monarchą kraju został zaś syn urzędującego wtedy króla Portugalii.
Po muzeum przychodzi wreszcie czas na rozrywkę. Ku naszemu zaskoczeniu, tego dnia rozpoczyna się sezon przygotowań przedkarnawałowych i pomimo że jest niedziela na ulice wylega imprezowa część mieszkańców Rio. W rytmie samby i nie tylko wypijamy naszą pierwszą caipirinhę, sprzedawany tu po taniości na każdym kroku drink na bazie cachacy – ichniego bimberku z trzciny cukrowej. Ten niezapomniany klimat sprawia, że już wiemy, że decyzja o przyjechaniu tutaj była jedną z lepszych, jaką podjęliśmy w ostatnich tygodniach.
Dzień kończymy spacerem wzdłuż promenady i Museum of Tomorrow – ichniejszego odrobinę ładniejszego Muzeum Kopernika. Pogoda nas nie rozpieszcza, nawet po 18tej termometry wskazują ponad 30 stopni.
Ciepło, cieplej, parzy!
Jest już naszą tradycją, że wizytę w każdym większym mieście rozpoczynamy od Free Walking Tour, czyli bezpłatnej pieszej wycieczki po najważniejszych punktach miasta. Tak było i tym razem – drugiego ranka w skwarze ruszamy na ponad 4-godzinną przechadzkę po mieście. Jeśli chodzi o „zabytkową” część Rio trzyma poziom, ale brak jest wielu punktów, które na długo zapadają w pamięć.
Wyjątkiem obok wspomnianej, niecodziennej katedry są schody Escadaria Selaron znajdujące się między imprezową dzielnicą Lapa oraz Santa Teresa. Schody te stały się dziełem życia chilijskiego malarza Jorge Selarona. Zapoczątkował on w 1990r., pomimo sprzeciwu sąsiadów, przyozdabianie schodów przed swoim domem jaskrawymi płytkami. Pomimo notorycznego braku funduszy przez lata prace stopniowo postępowały. W chwili gdy schody nabrały międzynarodowego rozgłosu, do Selarona zaczęły napływać płytki z całego świata. W chwili obecnej na ścianach Escadarii znajduje się 2 tysiące płytek z ponad 60 krajów. Na schodach znaleźliśmy również polski akcent – warszawską starówkę.
Prace nad schodami zakończyły się z chwilą śmierci Selarona, który został znaleziony martwy właśnie w tym miejscu.
Po tourze czeka nas piwny pit stop, termometry wskazują 41 stopni. Wieczorem udajemy się na zachód słońca na Głowę Cukru (braz. Pao de Azucar), czyli wzgórze z którego można podziwiać panoramę całego miasta. Widoki są naprawdę bajkowe, czujemy się trochę jak osadzeni w naszym ulubionym filmie animowanym „Rio”. Zachód słońca stąd to istna petarda.
Fawela, czyli trochę inne oblicze Rio
Krajobraz dzisiejszego Rio jest poszatkowany dzielnicami bogatych oraz skupiskami biedoty. Trzeci dzień rozpoczynamy od wizyty właśnie w tej biedniejszej części miasta – tzw. faweli.
Kilkadziesiąt lat temu, w chwili modernizacji Rio władze wypchnęły z centrum biedotę poza granice miasta, ta jednak powróciła budując swoje domy na okolicznych wzgórzach. Przez dekady nikt nie zwracał uwagi na to, że kilkaset tysięcy ludzi pozbawionych jest dostępu do kanalizacji czy elektryczności, o jakiekolwiek ochronie nie wspominając. Środowisko to było świetnym dla rozwoju przestępczości oraz karteli narkotykowych. Nagrodzone oskarem „Miasto Boga” opowiadające historię faweli o tej właśnie nazwie doskonale przedstawia z czym mieszkańcy Rio mieli do czynienia.
Sytuacja poprawiła się bezpośrednio przed organizowanymi przez Brazylię mistrzostwami świata oraz igrzyskami olimpijskimi – w opinii mieszkańców Rio część z narkobossów „ułożyła się” z policją, znikając na dłuższą chwilę z miasta, by powrócić w momencie, w którym świat przestał patrzeć na ten kraj.
W obszarze metropolitalnym znajduje się dziś ponoć blisko tysiąc faweli, z czego za „spacyfikowane” oraz „semispacyfikowane” (czyt. w których policja ma nie tyle kontrolę, co możliwość wstępu) uznaje się łącznie jedynie kilkanaście.
Na początek naszego touru udajemy się do dzielnicy Rocinha, która stanowi dla nas dodatkową atrakcję – jesteśmy w trakcie lektury „Nemesis” Mishy Glenny’ego opowiadającej historię największego narkobossa Rio, wywodzącego się właśnie z tej faweli. Rocinha należy do grupy „semispacyfikowanych” – u jej podnóży widzimy 3-4 policjantów, kilkadziesiąt metrów wyżej w części mieszkalnej rządzi już „ulica”. Z przewodnikiem poruszamy się oczywiście w bezpiecznej strefie, widać jednak pozostałości po dawnych czasach takie jak pęki kabli za pomocą których ludzie podkradali prąd z najbliższego „ujęcia”.
Do części mieszkalnej faweli jesteśmy w stanie wejść dopiero w dzielnicy Vila Canoas. Dziś zdaje się to być spokojne miejsce. Przechadzamy się po wąskich uliczkach faweli, będąc często pod wrażeniem tego, że budynki stoją w miejscu. W pewnym momencie fawele przestały rozprzestrzeniać się wszerz, nowi mieszkańcy zaczęli nadbudowywać się na już postawionych budynkach. Nie działa tu raczej inspektorat budowlany, a szkoda – niejeden architekt mógłby nauczyć się tu wielu innowatorskich rozwiązań technicznych.
Tour kończymy tuż po południu na plaży Copacabana. W słońcu musi być jakieś 50 stopni, okoliczni dermatolodzy muszą zacierać ręce, bo na plaży pomimo tego znajdują się setki lokalsów.
My natomiast udajemy się na małą przerwę, by powrócić na plażę po 17tej. Wybieramy jednak polecaną Ipanemę – jesteśmy w szoku ile o tej porze jest na niej osób. Poszukiwanie skrawka plaży, gdzie w promieniu metra nie ma nikogo zajmuje nam dłuższą chwilę. Epickie widoki i caipirinha w ręku sprawiają, że nie dbamy jednak o hordy ludzi wokół nas.
Nieopodal na plaży grają w piłkę dwie dziewczyny, ich umiejętności technicznych nie powstydziłby się żaden z „gwiazdorów” naszej ekstraklasy. W końcu zastaje nas kolejny, piękny zachód słońca na widok którego wszyscy zaczynają klaskać, co ponoć jest tu tradycją. 🙂
Jezus jak z plakatu
Kolejny poranek to już wizyta pod chyba największa ikoną Rio – pomnikiem Chrystusa Odkupiciela, niższym pierwowzorem Jezusa ze Świebodzina. Ukończona w 1931r. statua liczy sobie 30 metrów wysokości, ramiona rozpościerają się na odległość o 2 metry mniejszą. Będąc u podnóża trzeba naprawdę wysoko zadrzeć głowę, by zobaczyć całość tego monumentu. Jeszcze większym wyczynem jest zrobienie fotografii na której nie ma żadnego innego turysty. Ze wzgórza widzimy jeszcze obszerniejszą panoramę miasta.
Kilkanaście lat temu przez długi czas na ścianie mojego pokoju wisiał wielki plakat ukazujący właśnie pomnik Chrystusa Odkupiciela. Ciężko opisać uczucie, które odczuwam stojąc wreszcie u jego stóp, ale chyba tak właśnie smakuje satysfakcja. 🙂
Niestety tłum i upał dają się we znaki, dlatego po szybkiej sesji fotograficznej uciekamy czym prędzej z góry.
Zjeżdżamy do polecanej dzielnicy Santa Teresa, jednakże przez dłuższy czas spacer po jej ulicach nas nie zachwyca. Po lekkich perturbacjach dochodzimy do Parque das Ruinas. Zapytany wcześniej na drodze facet odradza nam dalsze podążanie ścieżką wyznaczoną przez GPS – okolica, którą podążamy rzekomo nie jest dla nas bezpieczna. Zawracamy w połowie drogi i nadkładamy dodatkowo blisko 3 kilometry.
Parque das Ruinas jest zniszczonym budynkiem, w którym znajduje się obecnie galeria i punkt widokowy na całe miasto. Co do galerii, nie wiem niestety jaki był temat przewodni eksponowanej wystawy, ale musiało to być coś w stylu „upadek cywilizacji na podstawie wybranych prac obłąkanych artystów”.
Jeśli zaś chodzi o punkt widokowy – po raz kolejny totalnie warto, nie wiem czy już wspominałem, że Rio to najpiękniej położone miasto EVER. 😉
Rio na sportowo… tak jakby
Ostatni dzień w Rio kończymy z przytupem – lotem na lotni. Muszę przyznać, że dzień przed pomysł ten wydawał się najwspanialszy pod słońcem, w drodze na wzgórze z którego mieliśmy polecieć już nie wyglądało to tak kolorowo. Widok ludzi biegnących w stronę przepaści na pewno dodatkowo nie pomagał.
Jak się okazuje, bieg ten jest jedynym trudnym momentem lotu – w pamięci mieliśmy niedawny incydent ze Szwajcarii, w którym pilot zapomniał przypiąć przed lotem pasażera. W momencie w którym ma się jednak pewność, że aparatura nie puści można się bezstresowo rozkoszować wolnym lotem. Poniżej krótki filmik z całego zdarzenia:
Po południu wybieramy się na słynną Maracanę – miejsce w którym rozegrano dwa finały mistrzostw świata: w 1950 oraz 2014r. oraz finał Igrzysk w 2016r. Stadion jest również bodaj rekordzistą w liczbie widzów, którzy oglądali mecz jednocześnie – w liczbie blisko 200 tys. (!) Dziś po modernizacji – pojemność sięga ok. 79 tys. kibiców, jeśli chodzi zaś o ogólny „poziom” nasz Narodowy nie ma się z pewnością czego wstydzić.
W ramach godzinnego touru odwiedzamy muzeum pełne artefaktów brazylijskiej piłki, galerię sław z odciskami stóp największych jej gwiazd, centrum konferencyjne oraz oczywiście szatnie i sam stadion.
Wizyta na Maracanie jest obowiązkowym punktem wizyty dla każdego fana piłki odwiedzającego Rio, niemniej jednak nie jest warta wg mnie wejściówki za blisko 70 PLN.
Ostatni wieczór spędzamy na spacerze po Rio i przy winku z naszymi hostami z couchsurfingu oraz ich piesełem brzydalem – Milką.
Z Rio się nie żegnamy – wrócimy tu jeszcze pewnego dnia w czasie karnawału, by poczuć to miasto w pełni. W czasie wizyty spotkaliśmy Polaków, którzy byli tutaj już kilkanaście razy – nie jesteśmy może aż tak szaleni, ale bez wątpienia do tego miasta wrócić po prostu warto.
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (za os.)
Przelicznik 1 real brazylijski ~ 1 PLN
110 PLN – wjazd na Górę Cukru
46 PLN – wjazd pod monument Chrystusa Odkupiciela spod centrum odwiedzających
95 PLN – Favela Tour
5 PLN (!) -15 PLN – Caipirinha
560 PLN – lotnia
20 PLN – najtańszy, porządny obiad
65 – wycieczka po Maracanie z przewodnikiem