Wizytą w Tybecie przypieczętowaliśmy „oficjalną” część naszej wyprawy, nadeszła w końcu pora na powrót do domu. Dwie przesiadki i lądowanie na Okęciu? Jakoś tego nie czuliśmy. Mijające 15 miesięcy naszej podróży dookoła świata były dla nas więcej niż wyjątkowe, wyjątkowy musiał być również powrót do domu.
Tybetańska Lhasa to jedna ze stacji końcowych chińskich kolei. Krótki rzut oka na mapę i jak się okazuje, w Pekinie można przesiąść się na pokład kolei transmongolskiej, która jedzie aż do Moskwy. Stąd natomiast już prosta droga do naszego rodzinnego Grodziska Mazowieckiego. Niewiele się zastanawiając, zaczęliśmy planowanie naszej „romantycznej”, liczącej 11 tys. km kolejowej podróży do domu.
Sam bezpośredni przejazd pociągiem zająłby łącznie ok. 7 dni, ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wykorzystali tej podróży do odwiedzenia ciekawych miejsc znajdujących się po drodze. Nieprzekraczalnym terminem na powrót były Święta Bożego Narodzenia – jedne z dala od domu mamy już za sobą i nie chcieliśmy tego scenariusza powtarzać. Oznaczało to, że na zwiedzanie stacji pośrednich możemy poświęcić łącznie ok. 20 dni. Na trasie znajduje się m.in. Mongolia i Syberia, żal więc takiej okazji (pomimo niesprzyjających zimowych warunków pogodowych) było nie wykorzystać. 🙂
Coming home, coming home!
Stolicę Tybetu pożegnaliśmy z lekkim sentymentem – majestatyczny Pałac Potala majaczył na horyzoncie przez większość naszego przejazdu na dworzec kolejowy. W końcu weszliśmy jednak na pokład pociągu relacji Lhasa – Pekin. W teorii pierwszego pociągu powrotnego – by jednak na dobre zbliżać się do domu przyszło nam jeszcze poczekać, na razie musieliśmy się cofnąć prawie nad sam Pacyfik. 🙂 Nie zważając na to, rozpoczęcie podróży powrotnej uczciliśmy toastem popularnego w Tybecie piwa jęczmiennego.
Przejazd do Pekinu był też wyjątkowy pod innym kątem – w czasie jazdy pociąg wspina się na wysokość pow. 5000 m.n.p.m, co jest światowym rekordem. Przed rozpoczęciem podróży musieliśmy podpisać kwitek zwalniający chińskie koleje z odpowiedzialności w przypadku zachorowania na chorobę wysokościową.
Przy każdej z kuszetek zamontowany jest aparat tlenowy, który w razie potrzeby konduktor może uruchomić do czasu zjazdu w niższe tereny. Nam po wcześniejszej aklimatyzacji takie koło ratunkowe było niepotrzebne, ostatnie chwile w Tybecie poświęciliśmy więc na podziwianie ośnieżonej górskiej panoramy pełnej naszych ulubionych jaków.
Pekin
40-godzinna podróż do Pekinu upłynęła nam niespodziewanie szybko. Na tyle szybko, że obyłoby się najpewniej bez zapasowych 2 dni w tym mieście, które zarezerwowaliśmy sobie na „odpoczynek” po wielogodzinnym przejeździe. Pekin co prawda zwiedziliśmy już w czasie podróży kilka lat temu, ale skoro już tu wróciliśmy (mimo że lata temu zarzekałem się, że moja noga w Chinach już nigdy więcej nie postanie) udaliśmy się na dłuższy spacer po centrum, resztę chwil poświęcając na zajadanie chińskich przysmaków.
Królestwo lodu – Mongolia
W Pekinie formalnie startuje kolej transmongolska, która przecina mongolskie stepy i pustynię Gobi, łącząc się z trasą słynnej kolei transsyberyjskiej. W odróżnieniu od Chin i Rosji, nasza noga nigdy nie postanęła na mongolskiej ziemi – stąd zdecydowaliśmy się tu na dłuższy, bo aż 5-dniowy postój.
Pociąg relacji Pekin – Ułan Bator był jedynym, w którym wykupiliśmy pierwszą klasę przejazdu. Jak bardzo kochamy naród chiński, tym bardziej kochamy, gdy jest jak najdalej od nas – stąd decyzja o wykosztowaniu się na droższy bilet. Pierwsza klasa w mongolskim pociągu to dość ekskluzywny wariant podróży – przedział to prywatny „pokój” 2-osobowy, z dostępem do prysznica.
Droga upłynęła nam więc dość komfortowo, na granicy mongolsko-chińskiej czekał nas dodatkowy „smaczek”, za który ponoć kolejowe geeki dałyby się pokroić – zmiana rozstawu kół. Chińska kolej operuje głównie na torach o rozstawie 1435 mm, mongolska i rosyjska na 1524 mm. Nigdy jakoś nie zastanawialiśmy się jak odbywa się zmiana rozstawu kół, ale mimo wszystko byliśmy zaskoczeni, gdy na przygranicznej bocznicy gigantycznymi lewarami podniesiono nasz wagon i po prostu zmieniono całe podwozie na „nowe”. Sam proces jego wymiany dla całego pociągu trwał niewiele ponad godzinę.
Zmiana rozstawu kół jest jedną z dwóch atrakcji całego przejazdu – drugą stanowi przejazd przez pustynię Gobi. Krajobraz po pewnym czasie staje się jednak monotonny. Zawzięcie wypatrywaliśmy na horyzoncie dzikich wielbłądów, które ponoć czasami można tu zobaczyć. Niestety bezskutecznie, być może zimują na dalszych, bardziej przyjaznych terenach, część przy torach pokryta była niewielką warstwą śniegu.
Stolica zimna – Ułan Bator
Po dojeździe do Ułan Bator czekała na nas niemiła „niespodzianka”. Do tej pory to tereny Syberii kojarzyły nam się z biegunem zimna, zupełnie nie spodziewaliśmy się tego co czeka nas po przyjeździe do stolicy Mongolii. Jak się okazuje, jest to najzimniejsza stolica świata ze średnią roczną temperaturą poniżej zera. Tutejsze poranki, dla których wskazania termometra przekraczały -20°C uznawaliśmy za ciepłe, zamarzająca śluzówka w nosie i sklejające się powieki stały się normalką w czasie spacerów po mieście. Pomimo tego, że mieliśmy na sobie po kilka warstw ubrań regularnie musieliśmy na kilka minut wchodzić do sklepów czy knajp, by na nowo nabrać ciepłoty ciała. Na naszej skali zimna nigdy nie zanotowaliśmy takich odczytów jak w Mongolii, tu siarczysty mróz wręcz ciśnie na usta najgorsze, siarczyste przekleństwa. Najbardziej deprymującym w tym wszystkim był jednak fakt, że w momencie, gdy zimno przenikało nas do szpiku kości, na ulicach co rusz spotykaliśmy ludzi bez czapek, szalików czy rękawiczek (jeśli byli to rzeczywiście ludzie, a nie mongolskie cyborgi patrolujące miasto).
Ciekawostką była dla nas też pora walking touru, w którym uczestniczyliśmy – dwukrotnie upewnialiśmy się, czy nie zaszła jakaś pomyłka z wyznaczoną na 19.00 godziną startu wycieczki. Co zabawne, żadnej pomyłki nie było – tour odbył się w czasie gdy temperatura odczuwalna sięgała -29°C. Widząc nasze szczękające szczęki przewodniczka pocieszyła nas jednak, że winter is coming, a teraz to mamy dość ciepłe dni przejściowe. 🙂
Ułan Bator na pewno nie należy do najładniejszych miast, które kiedykolwiek odwiedziliśmy, jednak zaskoczył nas pozytywnie (nie biorąc pod uwagę drastycznych temperatur – za te odbieramy jednogłośnie jedną gwiazdkę).
Nie jest to rzeczą oczywistą, ale Mongołowie to w większości wyznawcy buddyzmu i z tym właśnie są związane dwa miejsca, które szczególnie przypadły nam tutaj do gustu. Pierwszym jest klasztor Gandantegchinlen, który został zbudowany na początku XIX w. Kompleks w cudowny sposób uniknął zniszczeń w czasach czystek z 1930 r., w ramach których na „prośbę” Stalina (oficjalnie Komunistyczna Republika Ludowa Mongolii była niezależnym państwem) zniszczono ponad 90% buddyjskich klasztorów w kraju, zabijając przy tym 15 tyś. lamów. Do upadku komunizmu w 1990 r. Gandantegchinlen był jedynym funkcjonującym klasztorem na terenie całej Mongolii. Dziś w dalszym ciągu stanowi najważniejsze miejsce kultu buddyjskiego w całym kraju.
W centrum świątyni znajduje się naprawdę imponująca 26-metrowa pozłacana statua Avalokiteśwary, choć nie wiemy jednak czy jeszcze bardziej imponującym nie jest widok Mongołów pochylających się jej w ramach modłów w czasie gdy temperatura wewnątrz budynku sięga znacznie poniżej -10°C.
Kolejnym interesującym miejscem na terenie Ułan Bator jest zimowy pałac cesarza Bogd Khana, wybudowany na przełomie XIX i XX w. Oprócz ciekawej architektury łączącej mongolskie i chińskie wpływy w środku pałacu można podziwiać wyjątkowe zbiory sztuki buddyjskiej: rzeźby, malowidła oraz draperie. Dodatkowego uroku temu miejscu na pewno dodało to, że o tej porze roku byliśmy tutaj zupełnie sami, niemniej i bez tego pałac jest godny odwiedzenia.
W Ułan Bator odwiedziliśmy także muzeum narodowe Mongolii. W środku nie można było cykać fotek, nad czym jakoś przemożnie nie ubolewamy – mimo dobrych recenzji, których naczytaliśmy się o muzeum, nie zapadnie ono w naszej pamięci raczej na długo. Podobnie sprawa ma się ze wzgórzem Zaisan, na którym znajduje się pomnik poświęcony pamięci mongolskich i radzieckich żołnierzy poległych w czasie II w. światowej. Oprócz mozaiki przedstawiającej przyjaźń Mongołów i Sowietów (z obowiązkowym wizerunkiem Stalina w samym jej centrum) Zaisan oferuje ponoć najlepszy punkt widokowy na całe miasto. Może to prawda w lato, w zimę smog jest jednak na tyle duży, że nawet Warszawa się chowa – z epickich widoków więc niestety za wiele nie wyszło.
Mongolia to nie tylko Ułan Bator, udaliśmy się więc w 2-dniowy tour po jego peryferiach. Kraj ten jest najrzadziej zaludnionym na świecie, z trzymilionowej populacji aż 40% żyje w stolicy, nie trzeba więc zajechać daleko, by znaleźć się na mniejszym lub większym pustkowiu.
Nim na to pustkowie dotarliśmy, odwiedziliśmy pomnik najsłynniejszego Mongoła ever – Czyngis Chana. Wybudowany relatywnie niedawno, bo w 2008 r. na horyzoncie pojawia się na długo przed faktycznym dojazdem na miejsce. Pomnik liczy sobie aż 50 metrów i jest rekordzistą świata w kategorii statuy „człowieka siedzącego na koniu”. 😉
Może jest odrobina megalomanii w stawianiu tak ogromnego pomnika na środku stepu, Czyngis Chan jest jednak centralną postacią w historii całego kraju. My również szczycimy się czasami gdy Polska sięgała od morza do morza, stąd Mongołów jak najbardziej rozumiemy. Inna sprawa, że pomnik prezentuje się naprawdę nieźle i robi niemniejsze wrażenie od Chrystusa z Rio (czy tego ze Świebodzina).
W czasie touru dwukrotnie udaliśmy się na psie zaprzęgi w parku narodowym Terelj. Od czasów wizyty w hodowli psów na Alasce marzyła nam się właśnie taka przejażdżka. Nie sądziliśmy, że okazja nastąpi tak szybko, a tym bardziej na terenie Mongolii, stąd jeszcze przed przyjazdem zabukowaliśmy psie zaprzęgi w oba dni touru.
Jako że kochamy pieseły, musiał to być strzał w dziesiątkę. 🙂 Pierwszy dzień upłynął nam bezproblemowo – powoziliśmy nasze zaprzęgi na w dużej mierze nieośnieżonej rzece, stąd ślizgające się psy narzucały dość rozrywkową prędkość. Sama filozofia powożenia jest raczej prosta i przypomina jazdę na nartach, gdy zaprzęg wchodzi w zakręt, swój ciężar ciała należy przenieść w tym samym kierunku.
Proste? Proste. Drugiego dnia zaprzęgów zmieniliśmy jednak trasę na odrobinę „szybszą” – szusując w pełni ośnieżoną rzeką na przemian z leśną drogą. Teren był na tyle szybki, że niestety nasze pieseły delikatnie się pogubiły. 😉
Noc w czasie touru spędziliśmy u lokalnej rodziny w gerze (jurcie) – tradycyjnym, mongolskim domu, których tutaj pełno, także na terenie stolicy. Na środku geru znajduje się piec, dzięki czemu we wnętrzu panuje wyjątkowe ciepło, wręcz gorąco… do momentu, gdy ogień przygasa, a do środka z zewnątrz nieubłaganie wkrada się mróz. Pod kilkoma kocami noc daje radę jednak przetrzymać. 😉
Jak Mongolia to i konie. 🙂 W czasie touru zaliczyliśmy również godzinną przejażdżkę stępa na ichnich kopytnych. Termometry tego poranka wskazywały dokładnie -30°C, do dziś nie wiemy właściwie dlaczego na tę atrakcję się zdecydowaliśmy. 😉
W parku Terelj zahaczyliśmy jeszcze o Turtle Rock – skałę przypominającą żółwia oraz o Aryapala Initiation and Meditation Centre. Jest to licząca zaledwie kilkanaście lat świątynia, w której Mongołowie oddają się krótkiej, bądź nawet kilkudniowej medytacji. Sam budynek może nie powala, ale lokalizacja na zboczu dość malowniczej góry takiej medytacji niewątpliwie może sprzyjać. Zakładając oczywiście przyzwoite warunki pogodowe, my po kompleksie Aryapala wręcz biegaliśmy, by w naszym samochodzie jak najszybciej znaleźć schronienie przed siarczystym mrozem.
5-dniowa wizyta w Mongolii upłynęła nam w mgnieniu oka. Jest to za krótki czas, by wyrobić sobie opinię o tak rozległym kraju, ale i tak jesteśmy „kupieni”. To co zobaczyliśmy podobało nam się na tyle, że pewnego dnia jeszcze tutaj wrócimy.
Priwiet Rassija!!
Po tygodniu od wyruszenia ze stolicy Chin zameldowaliśmy się wreszcie w Rosji. Wbrew naszym obawom, kontrola na rosyjskim przejściu granicznym poszła najszybciej spośród trzech krajów na trasie.
Ułan Ude
Pierwszym naszym przystankiem po rosyjskiej stronie było nieznane szerzej (przynajmniej nam) miasto Ułan Ude. Miasto zostało założone pod koniec XVII w. jako punkt kupiecki oraz punkt obronny przed potencjalnymi najazdami ze strony Mongolii. Prawdziwy rozwój przeżyło jednak dopiero po otwarciu kolei transsyberyjskiej, po którym zwiększyło swoje rozmiary kilkukrotnie. Dziś 400-tysięczne miasto stanowi stolicę Buriacji, a główną mniejszością tym obszarze są właśnie Buriaci – potomkowie Mongołów, którzy zamieszkują te tereny od kilku wieków. Język buriacki jest ponoć istotnie różny od mongolskiego, przypomina jednak język Mongołów z czasów Czyngis Khana, do którego oczywiście chętnie się przyznają. Buriaci w dalszym ciągu praktykują podobne co Mongołowie zwyczaje – głównym świętem całego roku jest tu festiwal Naadam, zaś główną praktykowaną religią jest również buddyzm.
Choć nasze oczekiwania nie były wygórowane, Ułan Ude mimo wszystko zaskoczyło nas pozytywnie. Na pierwszy rzut oka nie zapowiada się może obiecująco – na centralnym placu znajduje się największa na świecie głowa Lenina. 🙂 Jest to jednak czysta, poukładana mieścina – muzeum historii bez mała zaskoczyło nas angielskimi, interaktywnymi ciekawostkami z życia miasta.
Ze świecą w Ułan Ude szukać jednak zapierających dech w piersiach zabytków. Katedra Odigitrievsky pod wezwaniem Matki Boskiej Smoleńskiej została co prawda ukończona ponad 230 lat temu, jednakże jak na oko cerkiewnego konesera nie wyróżnia się niczym szczególnym – wnętrze katedry zostało całkowicie odrestaurowane po upadku Związku Radzieckiego (za czasów komunizmu znajdowało się tu antyreligijne muzeum).
Ważnym turystycznym punktem na mapie miasta zdaje się być ukończony zaledwie kilkanaście lat temu buddyjski klasztor Ringpoche Bagsha. Ze wzgórza, na którym się znajduje rozciąga się podobno piękna panorama. Najpewniej jednak w okresie maj-wrzesień – takiego smogu jak tutaj nie widzieliśmy od czasów Ułan Bator. 😉
Najważniejsza atrakcja regionu znajduje się dobre 40 km od samego Ułan Ude – mowa o Iwołgińskim Datsanie. Dojazd dwoma marszrutkami do najprostszych nie należy, jednakże cała podróż warta jest zachodu. Datsan to największe centrum buddyjskie w Buriacji – cały kompleks składa się z kilku świątyń oraz części administracyjno-mieszkalnej. Tutejsze połączenie syberyjskich chatek z sakralnymi budynkami w stylu buddyjsko-chińskim jest co najmniej intrygujące.
W centralnej ze świątyń na widok publiczny wystawione są zwłoki zmarłego 70 lat temu Khambo Lamy. Ciało utrzymuje się w zadziwiającym wręcz stanie, tzw. eksperci twierdzą, że żadna „chemia” nie została użyta, by je zakonserwować. Nieprzypadkowo, świątynia stała się miejscem pielgrzymek buddystów rosyjskich i nie tylko.
Łącznie w Ułan Ude spędziliśmy 2 noce – to tutaj poczuliśmy po raz pierwszy, że naprawdę zbliżamy się do domu. W miejscowym barze mlecznym raczyliśmy się takimi specjałami jak kotlet mielony (tudzież kotletem z ciecierzycy) z ziemniaczkami i buraczkami, wszystko to popijając kompotem. Żadne Amaro, czy inny Michelin by w tym momencie tego nie przebiło. 😉
Bajkalsk
Z Ułan Ude przenieśliśmy się do niewielkiego miasteczka – Bajkalska. Wybór padł na nie właśnie z racji centralnego położenia przy najgłębszym jeziorze świata (1642 m głębokości!). Dopiero później okazało się, że największymi „atrakcjami” miasta są rzeźba truskawki, bajkalskiej foki i wygięty kawałek metalu zwany uchem Bajkału. Popularniejszym punktem na odwiedzenie tych rejonów jest ponoć Listvyanka, która położona jest po drugiej stronie jeziora.
Wszystko jednak ma swój ukryty cel – jak się okazuje w Bajkalsku znajduje się największy w tym rejonie Syberii stok narciarski. Gdyby jeszcze jakiś miesiąc wcześniej ktoś powiedział nam, że będziemy mieli okazję szusować na desce na rosyjskim stoku, nie uwierzylibyśmy. Nie pozostało nam nic innego niż tę okazję wykorzystać. Na desce nie jeździliśmy co prawda dobre kilka lat, jednakże jest z tym jak z jazdą na rowerze – podstawowe ruchy pozostają we krwi.
Po pierwszym, „kontrolnym” zjeździe mogliśmy oddać się śnieżnemu szaleństwu na dobre. To co zaskoczyło nas in plus to bardzo dobrze utrzymane trasy, in minus – brak rozgrzewających napitków w knajpach na stoku. 😉 Wynajem sprzętu (bez kasku, do którego Rosjanie chyba nie są przekonani) i kilka zjazdów zamknęły się w ramach 100 PLN, co jest dość przyzwoitą ceną jak na jakość, którą – o dziwo – otrzymaliśmy.
Irkuck
Po dniu odprężenia przyszła pora ruszyć w dalszą trasę. Kolejnym przystankiem była stolica wschodniej Syberii – Irkuck. To właśnie tu znajdowało się centrum eksploracji dalekiego wschodu – odkrywcy m.in. Kamczatki i Alaski swoje znaleziska „raportowali” właśnie do Irkucka. Miasto był też ostatnim bastionem Białej Armii, odbitym przez Armię Czerwoną w 1920 r.
Dziś Irkuck to centrum sybirskiego przemysłu, wokół którego pełno jest kopalni i dominuje przemysł ciężki. O Irkucku nie możemy powiedzieć za wiele, spędziliśmy tu niecały dzień. Jest to ponoć trzecie po Moskwie i Petersburgu najczęściej odwiedzane miasto Rosji, jednakże stanowi ono raczej bazę wypadową do wizyt Bajkału, niż atrakcję turystyczną samą w sobie. Do gustu szczególnie przypadły nam tu piękne syberyjskie cerkwie oraz drewniane zabytkowe domy, które niekiedy pamiętają jeszcze XIX wiek. Do dziś w Irkucku żyje spora mniejszość polskich Sybiraków, znajduje się tu centralnie położony polski kościół oraz konsulat.
Z Irkucka udaliśmy się w naszą najdłuższą podróż pociągiem – w Jekaterinburgu zameldowaliśmy się po blisko 58h jazdy. Nie było najgorzej – po około dobie człowiek co prawda myśli, że oszaleje, później jest jednak tylko lepiej. 😉
Jekaterinburg
Wizytę w Jekaterynburgu rozpoczęliśmy od wyjazdu poza miasto. 40 km na zachód, tuż przed miejscowością Pierwouralsk znajduje się granica między Europą, a Azją, o której przypomina wzniesiony tu obelisk. Nie jest to może wielka „atrakcja” sama w sobie, jednak po przejechaniu ok. 9 tys. km koleją miała dla nas szczególny wymiar. Nepal, Tybet i Mongolię, które odwiedzaliśmy jeszcze „przed chwilą”, symbolicznie zostawiliśmy za sobą, przed nami pozostała już tylko Europa – perspektywa powrotu do domu nie była jeszcze tak namacalna.
Mimo wszystko niesamowita jest myśl, że to właśnie tutaj, w miejscu w którym kończy się Ural, rozpoczęła się kilka wieków temu eksploracja nieznanych dotąd terenów, która swój kres znalazła dopiero na Alasce. Na granicy oddaliśmy należycie hołd tradycji zapoczątkowanej przez cara Aleksandra – wypicie kieliszka (w naszym przypadku kubka) wina po azjatyckiej, a następnie europejskiej stronie. Przejmujące zimno tego dnia jednak wołało o toast z ciut „cieplejszego” napitku. 😉
Jeśli chodzi o Jekaterynburg – w mieście widać europejski sznyt, mimo że znajduje się jeszcze po azjatyckiej stronie, zdecydowanie poczuliśmy, że jesteśmy już w „innej” Rosji. Turystycznie nie ma tu większych ochów i achów, po przerzuceniu przez Stalina produkcji za Ural w czasie II WŚ, miasto stało się centrum przemysłu ciężkiego i zbrojeniowego. Jeszcze do 1990 r. turystyczne odwiedziny miasta były zakazane z uwagi na obawy Sowietów przed ujawnieniem tajników obronności tej części kraju.
W Jekaterynburgu do gustu przypadła nam zwłaszcza Cerkiew na Krwi, w której szczególny kult oddawany jest św. Mikołajowi II, ostatniemu carowi Imperium Rosyjskiego, który wraz z całą rodziną został rozstrzelany przez bolszewików naprzeciwko świątyni w 1917 r.
Jekaterynburg jest również rodzinnym miastem pierwszego prezydenta pokomunistycznej Rosji – Borysa Jelcyna. Nieprzypadkowo znajduje się tu muzeum poświęcone jego osobie oraz okresowi po upadku komunizmu. Ciężko podjąć się oceny samego prezydenta, muzeum naturalnie przedstawia go w różowym świetle, z czym napotkani przez nas Rosjanie nie do końca chcieli się zgodzić (używając przy tym dość dosadnych epitetów). Historia jego prezydentury przedstawia jednak znany nam scenariusz – ostre reformy, głęboka dewaluacja waluty, bogactwo na półkach, ale bieda w portfelach. Niespecjalnie jest więc Jelcyna pewnie za co lubić, było nie było jednak przez Rosjan został wybrany na drugą kadencję.
Jeśli chodzi zaś o samo muzeum – to naprawdę skala światowa, najwyraźniej ono miało dość zasobnego sponsora. 😉
Perm
Kolejnym przystankiem na naszej trasie był Perm, będący zdecydowanie najsmutniejszym rosyjskim miastem, które odwiedziliśmy. Na całe szczęście nie przyjechaliśmy tu dla jego walorów turystycznych – powodem, dla którego się tu zatrzymaliśmy był Perm-36 – jeden z setek znajdujących się na terenie byłego Związku Radzieckiego gułagów, w chwili obecnej jednak jedyny, który można zwiedzać. Dotarcie tu logistycznie nie jest łatwe, gułag znajduje się dobre 100 km za miastem, z przystanku autobusowego do bram obozu należy pokonać na piechotę 4 km. Siarczysty mróz dodatkowo nie ułatwiał sprawy, starczyło nam jednak zapału, by miejsce to odwiedzić.
Gułag Perm-36 został „otwarty” w 1946 r. na bazie funkcjonującej tu wcześniej kolonii karnej i służył jeszcze do początku lat 80. Na przestrzeni blisko 4 dekad swoje wyroki od kilku do nawet 25 lat odsłużyło tu kilka tysięcy więźniów. Zwykle były to wyroki polityczne – na wystawie widnieją kartoteki skazańców, którzy odbyli 10-letni wyrok za takie „przestępstwa” jak zdarcie plakatu Stalina w miejscu publicznym albo domalowanie mu okularów długopisem. Darmowa siła robocza pochodząca z obozów pracy była ważnym czynnikiem dla radzieckiego aparatu państwowego – trafienie do takiego miejsca nie było wcale trudne. Wystarczył donos złożony przez „życzliwą” osobę, dowody znajdowały się same. Szacuje się wręcz, że na przestrzeni kilku dekad przez radzieckie gułagi przewinąć się mogło ok. 50 mln osób(!).
Z Permu-36 nie uciekł podobno nikt, nie wiemy czy wynika to z rygoru i systemu zabezpieczeń tego miejsca (nota bene bardzo dobrych), czy „braku chęci” ze strony uwięzionych. Wystawa z jednym z tutejszych baraków przedstawia zdjęcia z innych radzieckich łagrów, przykładową alternatywą Permu-36 mogła być kopalnia uranu na dalekim wschodzie, gdzie odkrywka odbywała się naturalnie „gołymi rękoma” a przewidywana długość życia nie przekraczała kilku miesięcy.
Pomimo dość drastycznych warunków panujących w gułagu, wizyta tu nie jest tak przejmująca jak w przypadku niemieckich obozów śmierci. Na pewno umożliwienie przez rosyjskie władze odwiedzenia właśnie Permu-36 jest nieprzypadkowe, a sam łagier jest zaś tylko wierzchołkiem na szczycie góry lodowej, niemniej jednak i tak byliśmy dość zaskoczeni stopniem otwartości z jaką Rosjanie przedstawiają tę czarną kartę w swojej historii (vide pokazanie zdjęć z kopalni uranu).
Mniej otwarty był już Rosjanin, z którym jechaliśmy w pociągu relacji Perm-Moskwa, który słysząc, że do miasta zajechaliśmy, by zobaczyć obóz pracy, rozpoczął swoją kilkunastogodzinną tyradę o oswobodzeniu Polaków przez Rosjan i naszej niewdzięczności. Dyskusja naturalnie zahaczyła tematy konfliktu na linii Rosja-NATO, kwestię „oswobodzenia” Krymu spod rządów Ukrainy, czy też dlaczego właściwie to Rosja jest najsilniejszym krajem świata. Zakończyło się na dość poważnej kłótni, ale z pociągu finalnie rozeszliśmy się w pokoju. 🙂
Moskwa
Perm i Moskwę dzieli doba jazdy pociągiem, ale pod względem rozwoju lata świetlne. Trochę się różnimy z Moniką pod kątem odbioru tego miejsca, ale bez wątpienia jest to jedna z najbogatszych stolic świata. W czasie naszego 4-dniowego pobytu podążaliśmy raczej utartymi turystycznymi ścieżkami, którym nie można odmówić jednak uroku. Naturalnie na pierwszy rzut trafił Plac Czerwony ze swoją niepowtarzalną architekturą i wspaniałą cerkwią św. Bazyla. Na chwilę zajrzeliśmy tu też do mauzoleum Lenina – popularnej, choć dość wątpliwej „atrakcji”.
Wnętrze przylegającego do Placu Czerwonego Kremla pod względem urody nie odbiega widokowi z zewnątrz. Znajdujące się tu sobory Uspieński, Archangielski i Zwiastowania to zaiste dzieła sztuki. Na szczególną uwagę zasługuje wg nas ten pierwszy – jeśli chodzi o chrześcijańskie świątynie nigdy chyba nie widzieliśmy piękniejszej.
Na wspomnianym moskiewskim utartym szlaku znajduje się spacer wzdłuż rzeki Moskwa do parku Gorkiego, monumentalna Katedra Chrystusa Zbawiciela, ulica Arbat oraz Teatr Bolszoj. W tym ostatnim mieliśmy okazję podziwiać (nie tak znowu najgorszą) operę „Boris Godunov” – była to na pewno porządna dawka kultury na dłuuugi czas. 😉
Moskiewski rozmach sięga też metra – jest to chyba jedne z niewielu miast świata, w których wizyta w metrze stanowi odrębną atrakcję. Na podziemnej mapie znajduje się kilkanaście naprawdę ciekawych stacji na których można podziwiać perełki sztuki socjalistycznej. Do gustu przypadły nam zwłaszcza stacje: Plac Rewolucji i Komsomolskaya.
Moskwa była nie tylko ostatnim przystankiem na trasie kolei transmongolskiej, ale i naszej wyprawy dookoła świata ogółem. Przejazdem koleją do Warszawy, a następnie do Grodziska Mazowieckiego uzupełniliśmy naszą podróż powrotną ze stolicy Tybetu do Polski – zajęło nam to dokładnie 28 dni. Czy było warto? Jak najbardziej. 🙂
Jednocześnie to (niestety) nasza ostatnia relacja z wyprawy, minione 16 miesięcy upłynęły nam naprawdę w mgnieniu oka. To była najwspanialsza przygoda, którą kiedykolwiek przeżyliśmy, teraz przyszła już jednak pora na spełnianie kolejnych marzeń. 😉
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (na 1 os.)
56 082 RUB (3400 PLN) – łączny koszt biletów na trasie Lhasa – Grodzisk Mazowiecki (przeważnie korzystaliśmy z przedziałów 4 osobowych, w opcji najtańszej ta kwota była by niższa o 30%-40%)
40 PLN- średni koszt noclegu w Chinach (pokój 2 osobowy)
30 PLN – średni koszt noclegu w Mongolii (pokój 2 osobowy)
40 PLN – średni koszt noclegu w Rosji (pokój 2 osobowy)
220 USD – całkowity koszt 2 dniowej wycieczki poza Ułan Bator, wliczając psie zaprzęgi
15 PLN – średni koszt obiadu (bary mleczne)
180 PLN – bilet do teatru Balszoj
60 PLN – Bilet na Kreml
18 PLN – Bilet Perm-36
15 PLN – Muzeum Jelcyna