Po skończonym trekkingu w Himalajach przyszła pora na pytanie co dalej. Czas naszej wyprawy powoli dobiega końca, jednak nie jest to najważniejsza kwestia – jeszcze istotniejszy jest czynnik „wow” – coraz mniej rzeczy „musimy” i mimo wszystko coraz mniej potrafi nas zaskoczyć. Po ośnieżonych szczytach Everestu, Makalu, czy Ama Dablam, po pełnych magii uliczkach Katmandu, kolejny kierunek musiał być równie wyjątkowy.

Na „ratunek” miał przyjść Tybet, który ze swoim słynnym pałacem Potala od lat niezmiennie rozpalał naszą wyobraźnię. Jednocześnie dawał nadzieję na coś nowego – w Himalajach odwiedziliśmy co prawda kilka klasztorów buddyzmu tybetańskiego, jednak wszystkie przewodniki i relacje zapewniały, że to, co mamy zobaczyć w Tybecie nie ma porównania z niczym innym.

Jak widać oczekiwania przed tą podróżą były wysokie – co najważniejsze jednak, Tybet im jak najbardziej sprostał (i to pomimo ograniczeń w swobodzie podróżowania).

Tybet czyli kontrole, check pointy i jeszcze raz kontrole

Podróż po Tybecie jest dość problematyczna – zwiedzanie najważniejszych zakątków regionu nie jest możliwe bez wynajętego przewodnika. W praktyce oznacza to konieczność wycieczki zorganizowanej – poza przewodnikiem w pakiecie jest van z kierowcą oraz grupa innych turystów (w naszym przypadku na całe szczęście tylko trzech).

Agencja, która organizuje wyjazd załatwia tzw. Tibet Travel Permit, tj. pozwolenie precyzujące co wycieczka dokładnie obejmuje. W ciągu całej wyprawy jest ono sprawdzane co najmniej kilkanaście razy na różnych punktach kontrolnych zlokalizowanych na trasie. Jeśli jakiegoś klasztoru, czy innego zabytku nie ma na liście, nie jest możliwe jego zobaczenie nawet z przewodnikiem (samodzielne zwiedzanie jest całkowicie zabronione). Czas wolny po skończonym oficjalnym dniu zwiedzania oznacza więc jedynie możliwość spaceru po uliczkach miasta.

Obecne obostrzenia zostały wprowadzone w 2008 r. po zamieszkach wywołanych przez mnichów w 3 najważniejszych klasztorach Lhasy, które następnie rozprzestrzeniły się na ulice miasta. Rząd chiński chce ponoć uniknąć fermentu, który mogą potencjalnie siać zwiedzający na własną rękę obcokrajowcy, jednak, jak na nasz gust, Chińczycy mają sprawę dawno pod kontrolą.

Przy ważniejszych obiektach sakralnych obowiązuje kontrola bagażu niczym na lotnisku, a w przypadku problemów w zanadrzu czeka kilkunastu żołnierzy z bronią maszynową. Jeszcze ważniejszym zdaje się „dotowanie” mnichów z najbardziej strategicznych klasztorów – rząd centralny co miesiąc przesyła im „kieszonkowe”. W zależności od stażu mnich otrzymuje od 4000 do 8000 juanów (ok. 2200 – 4400 PLN) – jak więc buntować się przeciw takiej „dobrej” władzy? Nawet Dalaj Lama uznał działania niepodległościowe Tybetu za stracone i bezsensowne, narodzin swojego kolejnego wcielenia (zgodnie z wierzeniami Tybetańczyków jest on 14-tym wcieleniem pierwszego Dalaj Lamy z XV w.) upatrując z dala od swojej ojczyzny.

Lhasa welcome to!

Nasza 5-dniowa podróż po Tybecie rozpoczęła się z „wysokiego C” – od wspomnianego pałacu Potala. Budowla ta z majestatem góruje nad całym miastem i widać ją nawet z jego dalekich zakątków. Potala została stworzona na bazie funkcjonującego tu wcześniej bastionu jednego z tybetańskich królów z VII w. Jej oficjalna budowa została rozpoczęta za czasów V Dalaj Lamy w 1645 r., a ukończona w 1694 r., 12 lat po jego śmierci (fakt, który przez ten czas ukrywano przed budowniczymi w obawie przed spadkiem ich morale). Efekt jest naprawdę piorunujący – górujący 300 m nad resztą doliny zimowy pałac Dalaj Lamów składa się podobno z ponad tysiąca pokojów, 10 tysięcy „kapliczek”, w których mieści się ok. 200 tys. rzeźb.

Dziś miejsce to zamieszkuje zaledwie 70 z dawnej liczby 330 mnichów. Dla zwiedzających otwarte jest co prawda tylko 27 z niespełna 130 głównych świątyń, jednakże te robią niemałe wrażenie. By się do nich dostać, razem z setkami pielgrzymów pokonać trzeba niezliczoną liczbę schodów, co na wysokości 3700 m.n.p.m. jest niemałym wyzwaniem. Wysiłek warty jest jednak zachodu – część ze świątyń to prawdziwe dzieła sztuki (niestety jak to w tybetańskich świątyniach nie ma możliwości fotografowania ich wnętrz) – naścienne malowidła, rzeźby buddów, boddisathów, czy bogów-protektorów wymuskane są tu do perfekcji.

Część ze świątyń to odrębne mauzolea poszczególnych Dalaj Lamów – i jak na duchowych przywódców „religijnych” przystało (choć buddyzm w teorii religią nie jest), ich groby wręcz ociekają przepychem (który wg buddyzmu nomen omen przyczynia się do pożądania, a co za tym idzie cierpienia). Grób jednego z Dalaj Lamów zdobiony jest 3721 kilogramami czystego złota! I pomyśleć, że do tej pory mieliśmy buddyzm za skromną „religię”, jak się okazuje niczym zdaje się nie różnić od niekiedy „tłustego”, pełnego przepychu katolicyzmu.

Część dostępna dla zwiedzających obejmuje również kwaterę Dalaj Lamy, jego samotnię ze statuami „doradzających mu” bogów-protektorów oraz miejsce zgromadzeń najwyższych lamów. Na szczególną uwagę, podobnie jak we wszystkich tybetańskich świątyniach, zasługuje jednak zachowanie pielgrzymów.

Dla dobrej karmy, każdy bez wyjątku przy dziesiątce rzeźb buddy oraz innych bożków zostawia co najmniej jednego juana (ok. 50 gr). Finalnie WSZĘDZIE (także pod naszymi nogami) walają się dziesiątki tysięcy juanów, którymi nikt zdaje się nie przejmować. Normalnym obrazkiem jest pielgrzym sam rozmieniający swoje 10 czy 20 juanów na drobne leżące pod jedną z kapliczek, by mieć co ofiarować jednemu z buddów znajdującemu się kilkanaście metrów dalej. System opiera się na uczciwości każdego z wierzących, ewentualne finansowe machlojki to zła karma, która może przyczynić się do kolejnych narodzin np. w formie karalucha. Na koniec dnia miliony trafiają więc na rzecz klasztoru, te do kieszeni mnichów, a te z kolei, wraz z pensjami od rządu, na konto Apple (nasz przewodnik skarżył się, że większość mnichów biega z najnowszymi modelami iPhonów). 😉 Nie przeszkadza to części z tybetańskich rodzin na oddawanie do 1/4 swoich zarobków na rzecz okolicznego klasztoru. Wygląda to jakoś znajomo.

Klasztory mają jeszcze dodatkowe finansowe perpetuum mobile – sprzedaż jaczego masła. Pod klasztorem zakupić można pudełko tłustej substancji, którą dolewa się do znajdujących się w środku świeczników – powinny się one świecić non stop jako zwycięstwo dobrej, światłej strony nad ciemnością. Jeśli pomnożymy dolewane masło przez dziesiątki wiernych, obok świecznika otrzymamy wielki baniak szybko ściekającego tłuszczu, który można ponownie sprzedać na początku całego cyklu, inkasując przy tym kolejne $$. 🙂 W części z klasztorów analogiczny biznes robi się na białych szalach, oferowanych niektórym formom buddy (bo w tybetańskiej odmianie buddyzmu mamy np. Buddę współczucia, Buddę medycyny itp.)

Dość jednak o „wystawnej” stronie buddyzmu, bo jest też jej lepsza, metafizyczna część. Obok Potali, w centrum religijnej części miasta znajduje się Jokhang Monastery – uważana przez Tybetańczyków za najświętszą świątynię. Została ona zbudowana w VII w. przez króla Songtsena Gampo na cześć jego dwóch żon pochodzących z Chin oraz Nepalu. Chińska księżniczka sprowadziła tu statuę Buddy, od której wszystko się zaczęło – moment ten uznawany jest jako narodziny buddyzmu na tych terenach. Do dziś statuę tą podziwiać można na tyłach świątyni – w czasie naszej popołudniowej wizyty mnisi rozdawali (czyt. losowo rozrzucali) wiernym dary złożone Buddzie przez porannych pielgrzymów (kwiaty). Jedna z kobiet, której udało się złapać bukiet z radości nas wyprzytulała – zabranie do domu jednego z darów „ofiarowanych” przez Buddę to wielkie szczęście dla całej rodziny.

To czym Jokhang nas jednak zachwycił to swoista ezoteryczna, wręcz średniowieczna atmosfera. Mnisi nucący swoje mantry przed złotymi posągami Buddy (z których jeden akurat w ramach ofiary był w trakcie malowania czystym złotem), zapach kadzideł zmieszany z kurzem, charakterystyczna półciemnia ze światłem płynącym z dziesiątek świec i kilku zawieszonych wysoko okien – wszystko to składa się na mistyczne (by nie powiedzieć surrealistyczne) przeżycie. Może nie odwiedziliśmy wielu miejsc sakralnych, ale jeśli mielibyśmy do ich określenia użyć słowa „niesamowite”, użylibyśmy go właśnie w odniesieniu do klasztoru Jokhang.

Przed klasztorem Jokhang masowo gromadzą się wierni, którzy przyszli tu oczyścić swoją duszę ze złej karmy. „Modlitwą”, która ma im w tym celu pomóc jest recytowanie mantr w czasie charakterystycznych padów na ziemię (ang. prostrating). Z boku wygląda to na dość trudną formę fitnessu. Co zagorzalsi w ten sposób okrążają świątynię Jokhang podążając zgodnie z ruchem wskazówek zegara placem Barkor. Nam przechadzka przyjemnym tempem wokół klasztoru zajęła 20 minut, nie chcemy nawet myśleć ile czasu pochłania pokonanie tego dystansu w formie „padów”. Wersja hard core zakłada ponoć „pady” w płaszczyźnie równoległej do wejścia do świątyni, tj. takie w której za każdym „krokiem” przybliża się do niego nie na długość, ale na szerokość ciała. Nie wiemy, czy rzeczywiście oczyszcza to ciało ze złej karmy, ale na pewno po takim ćwiczeniu człowiek skupia się na innych aspektach swojego jestestwa. 😉

Na placu można zobaczyć również komercyjną stronę Tybetu – tu i ówdzie kręci się sporo chińskich turystów, którzy umalowani i ubrani w tradycyjne stroje udają, że się modlą, pozując przy tym wynajętemu za grube pieniądze fotografowi.

W Lhasie odwiedziliśmy również największy klasztor tybetański miasta – założony w 1416 r. Drepung Monastery. Na codzień zamieszkuje tu ok. 400 mnichów (w czasach świetności 80 lat temu było ich tu aż 8-10 tys.). Po przybyciu Chińczyków ok. 40% kompleksu zostało zniszczone w ramach Rewolucji Kulturalnej, szczęśliwie jednak oszczędzono główne świątynie. Pomimo ograniczenia wielkości klasztoru i zwiększonej kontroli (w 2008 r. był on jednym z prowodyrów zamieszek) pozostaje on ważnym punktem na religijnej mapie miasta – znajduje się tu kilka (oczywiście należycie zdobionych) grobów Dalaj Lamów.

W czasie naszej wizyty mamy szczęście podejrzeć mnisią debatę, która odbywa się tu 15-go dnia miesiąca księżycowego. Debata to ciekawa forma nauki i utrwalania buddyjskiej wiedzy – jedna strona wykrzykuje argumenty za tym, że życie jest trwałe, druga, że nieprawda, bo jest wprost przeciwnie. Inną formą debaty jest odpytywanie się w stylu – „skoro Budda był człowiekiem, jak i Ty, czemu osiągnął oświecenie, a Ty nie”? Odpowiedzi są w pewien sposób „oskryptowane”, ale pozwalają na utrwalanie wiedzy dziesiątkom mnichów, którzy akurat tego dnia się debacie przyglądają.

W Drepung mamy też okazję podejrzeć wspólną modlitwę mnichów – wbrew pozorom odbywa się ona tylko w 5 wybranych dni miesiąca księżycowego, pozostałe dni mnisi poświęcają na zgłębianie wiedzy i medytację.

Ostatnim klasztorem Lhasy, który przyszło nam odwiedzić była wybudowana w 1419 r. Sera Monastery. Podobnie jak Drepung, czasy świetności ma za sobą (na codzień żyje tu 350 mnichów vs 4 tys. jeszcze kilkadziesiąt lat temu). Większość mnichów, których nie zabito w czasie Rewolucji Kulturalnej, zbiegła do Indii, gdzie otworzono równoległy klasztor w którym buddyzm tybetański praktykuje ok. 5 tys. adeptów. Sera słynie dziś w dalszym ciągu z codziennych mnisich debat oraz pustelniczych komnat na wzgórzu, do których mnisi regularnie udają się celem medytacji.

W czasie naszych odwiedzin największym zainteresowaniem cieszyła się jednak figurka Buddy, do której ustawiła się kolejka SETEK wiernych. Jak się okazuje, sadza osadzająca się na Buddzie z leżących u jego stóp świec przez Tybetańczyków uważana jest za „uzdrawiającą” ducha małych dzieci. Każde niegrzeczne, czy płaczące w nocy dziecko, pobłogosławione przez mnicha sadzą na nosie, od teraz rzekomo ma już być aniołkiem. 😉 Teraz już wiadomo, skąd ta kolejka.

Tybet przesądami stojący

Jesteśmy świadomi, że w każdej religii pełno jest przesądów, skala absurdalnych czasami zabobonów w buddyzmie jest jednak przytłaczająca. Wynika to najprawdopodobniej z mieszanki religii – buddyzm dotarł w te rejony w momencie gdy animistyczna religia bön miała się naprawdę dobrze. Dotychczasowych wierzeń i przesądów nie odsunięto na bok, ale zinkorporowano w ramach jednej religii.

Buddyzm Theravada, praktykowany np. w Tajlandii, byliśmy jeszcze w stanie zrozumieć, tu, mimo najszczerszych chęci, nie potrafimy tego uczynić. W tybetańskim buddyzmie mamy przeszłego, obecnego i przyszłego Buddę. Obecny Budda dzieli się na kilka awatarów (w tym kobiece) i ma 8 duchowych synów, do tego w buddyjskim uniwersum znajduje się masa wymyślnych bogów-protektorów (ponoć tak strasznych, że ich oblicza w klasztorach są często zasłonięte płachtą). Słowem jeden, wielki chaos. Nasz przewodnik przyznał, że nawet statystyczny wyznawca buddyzmu w tym wszystkim się nie orientuje, a nawet nie chce w to wnikać, ważne jest wrzucenie pieniążka na dobre szczęście i pójście dalej. Przyznajemy, że odrobinę w tym absurdu, ale dodaje to mimo wszystko otoczce buddyzmu dodatkowego uroku.

To co nami w pewien sposób wstrząsnęło to jednak forma pochówku zmarłych. W Tybecie praktowany jest tzw. pogrzeb niebiański (ang. sky burial). Po śmierci zmarłego ciało wystawione jest w domu przy świecach przez 3 dni, w czasie którym mogą pożegnać się z nim najbliżsi. Po tym czasie ciało zabierane jest na obrządek do świątyni – po drodze samochód nie może się jednak zatrzymać, by przed tym faktem nie uleciała dusza zmarłego. Po wizycie w klasztorze ciało zabierane jest na okoliczne wzgórze, gdzie czeka już rzeźnik. Ciało pozbawiane jest organów wewnętrznych, a następnie po nacięciu tkanek miękkich wyrzucane jest setkom sępów na pożarcie. Kości, które pozostają, są następnie miażdżone i mieszane z organami wewnętrznymi z kroku pierwszego. Ta mieszanka jest również zjadana przez ptaki. W taki właśnie sposób dobiega końca tybetański pogrzeb, po ciele zmarłego nie pozostaje dosłownie nic.

W odrębny sposób jest przeprowadzane pożegnanie z dziećmi – ich ciała są ćwiartowane i wyrzucane do rzeki rybom na pożarcie. Na zboczu rzeki na skale malowane są białe drabinki, które mają kierować duchy zmarłych dzieci do nieba. I rzeczywiście – w czasie naszej podróży takich drabinek po drodze widzieliśmy setki…

Tybet to nie tylko Lhasa

W czasie naszego touru odwiedziliśmy również drugie największe miasto Tybetu – liczące 120 tys. mieszkańców Shigatse. Do Shigatse wiedzie dość malownicza droga przełęczami na wys. 4500-5000 m.n.p.m. Mówimy dość, bo zaraz po Nepalu nasze oczekiwania wobec wysokogórskich krajobrazów znacząco się podniosły. Na dłuższy czas zatrzymujemy się jedynie przy trzecim najświętszym jeziorze Tybetu – Yamdrok oraz przy lodowcu Karola.

Aha, nie możemy zapominać o krótkim przystanku na foteczkę z tybetańskim lwem – mastiffem. Tak, wiemy, że to megaturystyczne, ale przy takim słodziaku nie mogliśmy przejść obojętnie. 🙂

Po drodze zwiedzamy również klasztor Palcho w Gyantse, słynny ze swojej 32-metrowej stupy Kumbum, mieszczącej rzekomo 100 tys. wizerunków Buddy. Palcho oddalone jest jedynie 150 km od Lhasy, to co jednak nas zaskakuje, to fakt, że w centrum „zainteresowania” klasztoru przestaje być Dalaj Lama, na piedestał wychodzi tzw. Panchen Lama – główny lama praktykowanej tu odnogi buddyzmu, który w chwili obecnej „dla pewności” znajduje się nie na terenie Tybetu, a w Pekinie.

Nieopodal klasztoru jest piękny fort miejski Gyantse – trochę żałujemy, że nie jest możliwe samodzielne podróżowanie po Tybecie, bo z pewnością spędzilibyśmy tu co najmniej jedną noc.

Wspomniane Shigatse, do którego dojechaliśmy po całym dniu jazdy, trochę nas zaskoczyło swoim stopniem rozwoju i skłoniło do rozważań nad pytaniem „mieć czy być”? Być wolnym Tybetańczykiem i mieszkać w rozklekotanej chatce opalanej kupą jaka, czy mieć pracę, tudzież mały biznes oraz mieszkanie w schludnym, nowoczesnym, chińskim mieście? Pytanie na które ciężko odpowiedzieć, ale na które jasno odpowiedzieli chińscy oficjele mocno inwestując w tym regionie Chin, licząc jednocześnie na zmniejszenie niepokojów społecznych.

We wspomnianym Shigatse mieści się największy, bo liczący ponad 70 tys. m2 kompleks świątynny – Tashilhunpo Monastery, który zamieszkuje blisko 1000 mnichów. Rewolucja ponoć tutaj nie dotarła i klasztor można podziwiać w stanie sprzed pokojowego wyzwolenia Tybetu przez Chiny (jak określają to wydarzenie Chińczycy). Tashilhunpo słynie z 26-metrowej statuy przyszłego Buddy, której konstrukcja zajęła 900 rzemieślnikom ponad 4 lata. Klasztor to również mauzoleum dla wspomnianych wcześniej Panchen Lamów. Podobnie jak w Potali – złota na konstrukcję grobowców tutaj nie żałowano. Tak jak i w reszcie odwiedzanych przez nas klasztorów, świątynie to mini-dzieła sztuki, które godzinami możnaby przemierzać w zachwycie (czego jednak nie można uczynić z racji zorganizowanej i kontrolowanej formy wizyty).

To tyle jeśli chodzi o naszą tybetańską wyprawę. Przed przyjazdem tutaj mieliśmy pewne obawy czy warto się tu wybrać biorąc pod uwagę obostrzenia podróży i fakt, że Tybet od dziesięcioleci należy do Chin. Wizerunek Potali jednak w pewien sposób nas przywoływał – od dawna było to jedno z naszych „must see”. Jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że mogliśmy przyjechać tutaj i zobaczyć na własne oczy jak właściwie wygląda buddyzm tybetański. Zgoda, w dalszym ciągu nie rozumiemy sporej części jego aspektów, jednakże jego ezoteryczna strona pozostanie w naszych wspomnieniach na długo.

Strzałem w dziesiątkę okazał się również termin przyjazdu – końcówka listopada to początek zimy oraz turystyczny low season. Widzieliśmy maksymalnie kilku białych, pełno było zaś pielgrzymów, którzy w okresie letnim zatrudnienie znajdują na roli, w turystyce czy budownictwie i nie mogą w tym czasie pozwolić sobie na odwiedziny najważniejszych miejsc buddyjskiego kultu.

Wizytą w Tybecie „rozpoczynamy zakańczanie” naszej podróży – pora już na powrót do domu! Z Lhasy pociągiem udajemy się do Pekinu, skąd koleją transmongolską zaczniemy kierować się do naszego rodzinnego Grodziska Mazowieckiego. Przed nami 8 lub 9 przesiadek i po niespełna 16 miesiącach podróży zameldujemy się już u siebie! 🙂

Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (na 1 os.)

640 USD – koszt wycieczki (1 posiłek dziennie, bilety wstępu, transport, zakwaterowanie w hotelach*** – jak dla nas naprawdę wysokiej klasy 🙂 )

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)