Poniższa relacja z dwóch relatywnie niewielkich krajów Ameryki Południowej będzie chyba naszą najkrótszą. Krótka nie tylko ze względu na nasz niedługi pobyt w obydwu krajach, w dużej mierze jednak dlatego, że nie za wiele jest w nich do zobaczenia.
Paragwaj
„Magia” Świateł – Itaipu
Do Paragwaju udaliśmy się przy okazji wizyty na wodospadach Iguazu (z których relację zamieścimy w swoim czasie). Należy jedynie przekroczyć most z brazylijskiego Foz do Iguaçu, by po chwili znaleźć się w paragwajskim centrum chaosu – Ciudad del Este. Miasto to jest jednym wielkim targowiskiem – okoliczne nacje najeżdżają na Paragwaj by skorzystać ze strefy wolnocłowej i tanio obkupić się w elektronikę, odzież i nie tylko.
W mieście rzekomo funkcjonuje również „czarna strefa”, w której ma na masową skalę odbywać się handel bronią. Miejska legenda głosi, że w tym celu pod koniec lat dziewięćdziesiątych do Ciudad del Este zawitał sam Osama bin Laden.
Już po przekroczeniu mostu obiegają nas naganiacze i nastolatkowie roznoszący ulotki, wokół pełno jest billboardów centrów handlowych. Ku naszemu zaskoczeniu nie widzimy paragwajskiej flagi, do kontroli paszportowej mamy równie blisko co do pierwszych drzwi hipermarketu. Istne zakupowe szaleństwo. Po podbiciu paszportów próbujemy jak najszybciej wydrzeć się z tej głośnej i zatłoczonej niczym stadion dziesięciolecia okolicy. Taksówkarze nie pozostają nam jednak wyboru, krzycząc sobie 40 PLN za 3 km jazdy, do hostelu idziemy więc na piechotę przedzierając się przez gąszcz straganów.
Po dłuższej chwili odpoczynku w hostelu postanawiamy jednak wrócić w to samo miejsce, by przekonać się w czym tkwi cała istota tego szaleństwa. Jedyną rzeczą, której ofertę potrafimy osadzić jest kamerka Go Pro 7 Black, sprzedawana tutaj w cenie 395 USD (~ 1500 PLN). Najtańsze aukcje na allegro opiewają na co najmniej 1800 PLN, stąd jak widać gra jest warta świeczki.
Najwyraźniej w mieście pełno jest handlarzy z różnych zakątków świata – swój obiad jemy w restauracji Hare Krishna, w drodze do hostelu mijamy kościół chińskich ewangelistów w Paragwaju (czy może być jeszcze coś bardziej egzotycznego?).
Przed przyjazdem tutaj czytaliśmy relację jednej z Polek, przekonującą o tym, że Ciudad del Este to nie tylko jedno wielkie targowisko. Byliśmy chyba w innym mieście, bo nic poza tym tutaj nie ma. Dla pewności zaglądamy na polecane miejscowe jezior(k)o, które wyglądem bardziej przypomina wielką kałużę.
Nie tracimy jednak nadziei, bo wieczorem czeka nas największa atrakcja regionu – druga (po chińskiej Tamie Trzech Przełomów) elektrownia wodna świata Itaipu. Jest to prawdziwy kolos o łącznej mocy 14 GW, który dostarcza 80% zapotrzebowania na energię elektryczną Paragwaju oraz 20% Brazylii.
Udajemy się na pokaz świateł zachęceni wzmianką w Lonely Planet, że tzw. „Show of Lights” odbywa się jedynie dwa razy w tygodniu i z racji dużego zainteresowania wejściówkę najlepiej zabukować z wyprzedzeniem. Bez rezerwacji udajemy się tam o godzinie 18. Na powitanie czeka na nas długa kolejka, finalnie swoje wejściówki dostajemy krótko po 19. W kasie dowiadujemy się jednak, że na autobus spod centrum odwiedzających musimy czekać do 20.45. Pierwszy zgrzyt, dzięki darmowemu wifi przyjmujemy jednak tę informację z pokerową twarzą.
Po dłuższej chwili nadjeżdżają autobusy, z powodu ograniczenia prędkości w pobliżu tamy dotarcie na miejsce zajmuje całą wieczność. O 21.30 WRESZCIE startuje show. Na początek 5-minutowy filmik mówiący o tym dlaczego elektrownia jest wyjątkowa, chwilę później rozpoczyna się pokaz świateł. Przy akompaniamencie muzyki klasycznej rozświetlają się kolejne przęsła, by po ok. półtorej minuty oświetlić tamę w pełnej okazałości. Przez kolejną minutę właściwie nic się nie dzieje, czekamy jednak cierpliwie na kolejny akt tego przedstawienia, gotowi rozpocząć w pełni rejestrowanie tego wydarzenia na kamerce. Muzyka jednak ustaje, nad widownią włączają się światła. Niepewnie spoglądamy na siebie z Moniką – to nie może być prawda. TO JUŻ KONIEC! Naprawdę nie wiemy czy mamy się śmiać, czy płakać. 😉
Do hostelu wracamy po ponad 4 godzinach od wyjścia – pokaz świateł jest zdecydowanie najgorszą rzeczą, którą mieliśmy okazję zobaczyć w czasie tej podróży, trzymamy kciuki byśmy już nawet nie zbliżyli się w pobliże takich atrakcji.
W poszukiwaniu dawnej świetności – Asuncion
Niezrażeni widowiskiem dnia poprzedniego udajemy się do stolicy kraju – Asuncion. Jest niedziela, miasto naprawdę wygląda na opuszczone. W drodze z autobusu do hostelu w historycznym centrum spotykamy dosłownie kilka osób.
Poszukiwanie miejsca gdzie można cokolwiek zjeść graniczy z cudem. Lądujemy chyba w jedynym otwartym lokalu – najstarszej restauracji w mieście. Za makaron płacimy zawrotne na te realia 25 zł, za to mamy widok na jeden z „zabytków” – Panteon Herosów.
Właściwe zwiedzanie miasta rozpoczynamy dnia kolejnego od muzeum kolejnictwa. Jak się okazuje, dzięki bezkrwawemu odzyskaniu niepodległości (kraj nie był bogaty w złoża będące w orbicie zainteresowań Hiszpanów) i następującemu po nim rozwojowi rolnictwa Paragwaj w połowie XIX w. był najbogatszym krajem całej Ameryki Południowej i mógł sobie pozwolić na takie nowinki jak kolej.
Muzeum kolejnictwa jest o dziwo całkiem ciekawe, jednym z eksponatów jest pierwsza lokomotywa w historii kontynentu oraz stary wagon restauracyjny.
Jest intrygującym jak jeden człowiek może doprowadzić niegdyś bogaty kraj na skraj przepaści. Złote czasy Paragwaju zakończyły się za rządów Francisco Solano Lopeza.
Ten oto władca, by dowieść swojego kunsztu militarnego na wieść o zaatakowaniu Urugwaju przez Brazylię, rzucił się słabszemu na ratunek. Problem jednak w tym, że by dostać się z pomocą do Urugwaju należało przekroczyć północną część Argentyny. Gdy ta odmówiła zgody na przemarsz wojsk, Paragwaj wypowiedział wojnę również i jej. Jak się okazało, podporządkowany Urugwaj wszedł z sąsiadami w Trójsojusz, którego siły przewyższały paragwajskie w skali 10:1, rezultat wojny jest więc do przewidzenia…
90% mężczyzn zostało zabitych, utracono 1/4 terytorium, a kraj dosłownie stanął na krawędzi zagłady. Swoją niepodległość Paragwaj może zawdzięczać Brazylii, która zamiast aneksji zdecydowała się na pozostawienie państwa buforowego pomiędzy drugim mocarstwem – Argentyną.
Późniejsze dekady również nie były dla Paragwajczyków usłane różami. W Asuncion odwiedzamy sale przesłuchań/ tortur wykorzystywane w czasach dyktatury Stroessnera w latach 1953-1989. Przez to miejsce przewinęło się w tym czasie ok. 10 tysięcy osób.
Wg mężczyzny, który nas oprowadza po muzeum do dnia dzisiejszego zbrodnie tutaj popełnione nie są rozliczone, a ludzie za nie odpowiedzialni są wysoko u władzy – obecny prezydent to syn pierwszego sekretarza z czasów dyktatury…
Po wspomnianym wcześniej bogactwie Paragwaj już nigdy nie odzyskał świetności, co widać niestety na ulicach Asuncion. Rozległe slumsy przy wejściu do sądu najwyższego są tego najlepszym przykładem.
Paragwaju nie można na pewno nazwać turystycznym krajem – stolica zaś dodatkowo rzuca potencjalnym odwiedzającym kłody pod nogi. Planując wizytę Google skusiło nas zdjęciami Escalinata Jose de Antequera. Mając w pamięci schody Escadaria z Rio przeszliśmy pół miasta, by dotrzeć na rzekomą atrakcję. Na miejscu nie zastaliśmy śladów po kolorowych schodach, zamiast uśmiechniętych ludzi spotkaliśmy tylko dwóch bezdomnych.
Spośród wszystkich odwiedzonych latynoamerykańskich stolic, paragwajska zdecydowanie nie będzie należeć do naszych faworytów.
… i kamieni kupa – Trinidade
Ostatnim przystankiem naszej paragwajskiej przygody jest Encarnacion – miasto nazywane drugą, po Rio de Janeiro, stolicą karnawału. Spotkany wcześniej Paragwajczyk dodatkowo narobił nam apetytu twierdząc, że miasto to jest przepiękne.
Dojazd do Encarnacion mamy zaplanowany o 13. Humory trochę się nam psują, gdy nasz autobus zalicza półtoragodzinny postój po uderzeniu w osobówkę – możemy nie zdążymy zwiedzić całego miasta!
Po dotarciu i szybkim prysznicu (jest 40°C) wychodzimy na przygodę z Encarnacion. Kolejne miasto i kolejne rozczarowanie – do miana atrakcji najbliżej promenadzie wzdłuż rzeki (za którą znajduje się już Argentyna) oraz niewielkiemu sambodromowi, który od tego z Rio dzielą lata świetlne. 🙂
Encarnacion jest bazą wypadową do JEDYNEGO miejsca w Paragwaju znajdującego się na liście światowego dziedzictwa UNESCO – ruin po misjach jezuickich w Trinidade, gdzie udajemy się dnia kolejnego.
Misjonarze jezuiccy pojawili się w tym rejonie na początku XVII w. Wszystko odbyło się za zgodą Hiszpanów, którzy na obecności Jezuitów bezpośrednio skorzystali – okrzesane okoliczne plemiona przestały atakować hiszpańskie transporty towarów aż do Rio de la Plata (nad którą znajduje się Buenos Aires). W momencie ,w którym misje jezuickie rozrosły się do rozmiarów, w których stanowiły niemal niezależne państwo, król Hiszpanii podziękował Jezuitom za wizytę, rozpędzając ich po czterech stronach świata.
Kompleks w Trinidade jest najlepiej zachowaną misją jezuicką na terenie Paragwaju. Jest imponującym, że by krzewić chrześcijaństwo śmiałkowie z Europy wybrali się w tak niebezpieczne rejony, w których ludy nie klękały przed samymi Hiszpanami. To co pozostało po tej misji już tak bardzo nie imponuje – Monika nie pozwala mi nazywać tego „kupą kamieni”, dlatego powiem, że na terenie Trinidade możemy zobaczyć interesujące pozostałości budownictwa sakralnego. 😉
Naszą uwagę w całym kompleksie przyciągnęła najbardziej sowa z dwójką młodych, które, ku naszemu zaskoczeniu, wyszły przed swoją norę wykopaną w ziemi.
Zamiast planowanego tygodnia z Paragwaju zawinęliśmy się po 5 dniach. Na pewno nie żałujemy tej wizyty, przekonaliśmy się na własne oczy, że to przed czym nas ostrzegali inni podróżnicy jest prawdą, tu faktycznie niewiele jest do zobaczenia.
To z czym będzie nam się kojarzyć Paragwaj to strona kulinarna – smak sprzedawanej tu na każdym kroku chipy. Jest to bułka z serem wykonana z mąki z manioku – chipa na gorąco to istna petarda! 😉
Urugwaj, czyli kraj „szczęśliwych” krów
Colonia de Sacramento
Po Paragwaju przyszedł czas na krótką wycieczkę do Urugwaju, po odwiedzeniu którego zaczęliśmy się zastanawiać czy końcówka „-gwaj” nie oznacza przypadkiem „nic tutaj nie ma”. 🙂
Pomiędzy obydwoma krajami brak jest rozsądnego połączenia, toteż z Encarnacion wracamy po raz kolejny do Buenos Aires, gdzie od razu wskazujemy na prom do położonej po przeciwnej stronie Rio de la Plata Colonii de Sacramento. Choć do otwartego oceanu jest jeszcze 300 km, przeprawa rzeką jest wyjątkowo wyboista. Za wodą czeka nas jednak oaza spokoju, na ulicach której prawie nic się nie dzieje.
Colonia del Sacramento jest kolonialnym miasteczkiem założonym przez Portugalczyków w XVIII w., którego budowa została ukończona już przez Hiszpanów. Lonely Planet poleca wizytę tutaj jako jedno z 15 must-do w Ameryce Południowej. Jeśli chodzi o nas, cóż, miasto choć ładne nie wyróżnia się niczym szczególnym. Wszystkie rekomendowane miejsca obchodzimy w niecałe 3 godziny. Finalnie przebukowujemy na wcześniejszą godzinę bilety autobusowe do stolicy kraju – Montevideo, do którego zmierzamy dnia kolejnego.
Montevideo
Od samego początku wizyty miasto przypomina nam biedniejszy odpowiednik Buenos Aires. Jak się dowiadujemy w czasie free walking tour, nie tylko nam się tak wydaje, co doprowadza Urugwajczyków do szewskiej pasji.
Innym punktem zapalnym między obydwoma narodami to kto wymyślił tango oraz kto produkuje lepszą wołowinę – przewodniczka poświęca dobre kilka minut na tłumaczenie, że bydło w ich kraju jest szczęśliwsze i dlatego smaczniejsze.
To co jednak na pewno trzeba oddać Urugwajowi to siła jego gospodarki (po Chile to drugi najbogatszy kraj Ameryki) oraz otwartość jego mieszkańców – legalna jest tu marihuana (każdy obywatel na dowód może jej zakupić 40 g miesięcznie), aborcja oraz gejowskie małżeństwa z dozwoloną adopcją.
Jest to też kraj ekstremalnie świecki – tydzień świąt bożonarodzeniowych jest tutaj nazywany tygodniem świątecznym/wakacyjnym (holiday week), zaś tydzień wielkanocny to tydzień piwa, tudzież podróży. Zabronione jest też demonstrowanie symboli religijnych w miejscach publicznych. Od tej reguły w całym Urugwaju jest jeden wyjątek – krzyż pod którym Jan Paweł II odprawił mszę w czasie swojej jedynej wizyty w tym kraju w 1988 r. Pod krzyżem wzniesiono również pomnik polskiego papieża, upamiętniający to zdarzenie.
Pierwszy dzień upływa nam na spacerze po starym mieście – poniżej prezentujemy wybrane fotki:
Drugi dzień naszego pobytu spędzamy na luźnej wędrówce po obrzeżach miasta i strefie portowej. Na naszej drodze napotykamy Estadio Centenario, na którym odbył się pierwszy finał mundialu w 1930 r. Kto wie, czy nie będzie to miejsce finału najważniejszych rozgrywek w 2030r. – swoją łączną kandydaturę na organizację MŚ złożyły Argentyna, Paragwaj oraz właśnie Urugwaj.
Obok daty 1930 r. w różnych częściach miasta znaleźć można wyrytą liczbę 1950 r. – czyli rok drugiego mistrzostwa świata zdobytego przez Urugwaj na słynnej Maracanie. To, że Urugwajczycy szaleją na punkcie piłki mówi się samo przez się.
Wizytę w Montevideo kończymy na spacerze wzdłuż miejskiej plaży – pomimo nieciekawego koloru wody w rzece kąpiel znajduje całkiem sporą liczbę amatorów.
Urugwaj żegnamy bez żalu – to zdecydowanie najdroższy kraj Ameryki, który odwiedzamy do tej pory. Buenos Aires, gdzie ceny w knajpach i sklepach są średnio o połowę niższe, witamy jak długo niewidzianego znajomego. 🙂
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (za os.)
Przelicznik 1 000 guarani peruwiańskich ~ 0.63 PLN
40 PLN – nocleg w tanim pokoju 2-osobowym
38 PLN – bilet autobusowy Ciudad del Este – Asucion
0 PLN – wejściówka na „Show of lights”
5 PLN – bilet do muzeum kolejnictwa
2 PLN – 1 gorąca chipa 😉
Przelicznik 1 peso urugwajskie ~ 0.12 PLN
200 PLN – prom Buenos Aires – Colonia de Sacramento
40 PLN – bilet autobusowy Colonia de Sacramento – Montevideo
65 PLN – tani nocleg