Spośród wszystkich krajów, które odwiedziliśmy w Ameryce Południowej wizyta w Argentynie była najbardziej nieuporządkowana i niechlujna – do kraju wjeżdżaliśmy łącznie 3 razy. Stało się tak przede wszystkim ze względu na wyprawę na Antarktydę, która rozpoczęła się 6 grudnia w Buenos Aires. Rejs wykupiliśmy jednak w połowie października będąc jeszcze na północy Peru, stąd większość Argentyny zmuszeni byliśmy sobie zostawić „na potem”.
Salta
Pierwszym argentyńskim miastem, które odwiedziliśmy była Salta, do której trafiliśmy po 3-dniowej wizycie w San Pedro de Atacama w Chile. Pomimo, że spędziliśmy w Salcie aż 4 noce nie możemy powiedzieć o tym mieście i jego okolicach za dużo z dwóch powodów. By trafić do Buenos Aires, czyli punktu zbiórki przed antarktycznym rejsem, tempo zwiedzania w poprzednich tygodniach mieliśmy dość ambitne, toteż potrzebowaliśmy chwili odpoczynku. Druga sprawa, że największe atrakcje wokół Salty tj. Salinas Grandes, Quebrada de Humanaca zbytnio nam przypominały to co dopiero widzieliśmy po boliwijskiej i chilijskiej stronie. Szalę przechylił znajdujący się przy naszej kwaterze ogromny supermarket – atrakcja, której nie zaznaliśmy przez dłuuugi czas.
Salta, którą można obejść w 3 godziny, nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle swoich argentyńskich odpowiedników. Do najciekawszych miejsc należy Museo de Arqueología de Alta Montaña, w którym znajdują się nienagannie zachowane mumie dzieci złożonych w ofierze przez Inków. Otóż za czasów ich panowania najpiękniejsze dzieci z każdej prowincji wysyłano do Cuzco. Następnie na głównym placu przechodziły one ceremonię odprawianą przez wysokich rangą kapłanów, po której wracały do swoich rodzinnych wiosek. Już na miejscu, w ramach kolejnej ceremonii upajano je alkoholem i zabijano uderzeniem w głowę, po czym składano w ofierze na wysokich szczytach. Z racji wiecznego lodu ich mumie są zachowane w prawie perfekcyjnym stanie.
Buenos Aires
W stolicy Argentyny spędziliśmy naprawdę kawał czasu, bo łącznie aż 10 nocy, z czego 3 jeszcze przed rejsem. Miejsce to niezwykle przypadło nam do gustu – jeśli ktoś zapytałby, w którym mieście Ameryki moglibyśmy zamieszkać byłoby to właśnie Buenos Aires. Jest tak najprawdopodobniej ze względu na to, że niezmiernie przypomina ono europejską metropolię – w naszej opinii jest mieszanką Madrytu i Paryża, z dodatkiem dużej liczby terenów zielonych.
Pomimo że za oficjalną datę założenia Buenos Aires przyjmuje się rok 1536, właściwy rozwój miasta został zapoczątkowany w drugiej połowie XIX w. wraz z wielkim napływem imigrantów z Europy. Dziś na populację Argentyny składa się blisko 50% ludności pochodzenia włoskiego, 17 % francuskiego oraz 8% niemieckiego. Resztę uzupełniają głównie imigranci z krajów Europy Śr. – Wschodniej, rdzenni mieszkańcy to zaledwie ułamek społeczeństwa.
Wraz z napływem migrantów władze miasta zdecydowały się na wyburzenie części centrum – w tym miejscu postawione została Plaza de Mayo, przy której znajduje się dziś parlament. Na jej przedłużeniu – Avenida de Mayo znajdują się najbardziej reprezentatywne budynki miasta zbudowane w klasycznym stylu.
Avenida de Mayo prowadzi do jednej z najszerszych ulic świata, liczącej 140 m szerokości ulicy Avenida 9 de Julio – by ją przekroczyć potrzebowaliśmy blisko 5 minut. Na alei znajdują się dwa charakterystyczne punkty miasta: obelisk oraz oblicze ukochanej pierwszej damy Argentyńczyków – żony rządzącego w latach pięćdziesiątych prezydenta Juana Perona, Evity. Na podstawie zasłyszanych opowieści była kimś w rodzaju argentyńskiej Lady Diany. Podobnie jak ona zmarła również w młodym wieku.
Do dziś jej grób na miejscowym cmentarzu Recoleta usłany jest świeżymi kwiatami.
Można powiedzieć, że cmentarz ten to nasz odpowiednik Powązek, pełen grobów miejscowych znamienitości. Niektóre nagrobki to wręcz dzieła sztuki, część z nich jednak popadła w stan ruiny – trumny są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Cmentarz nie jest typowo turystyczną atrakcją, ale będąc w Buenos Aires na pewno warto tam zajrzeć.
Spacerując po dzielnicy Recoleta, warto zajrzeć do rzekomo najładniejszej księgarni świata – El Ateneo Grand Splendid funkcjonującej na miejscu niegdysiejszego teatru. Ciekawostką dla nas była wyeksponowana książka Gombrowicza – autora chyba docenianego bardziej za naszymi granicami.
Przy okazji touru zaglądamy również pod pomnik poległych w czasie wojny o Falklandy, które mieliśmy okazję odwiedzić dosłownie 3 tygodnie wcześniej. Wojna została wypowiedziana Wielkiej Brytanii przez Argentynę w 1982 r. i właściwie od samego początku nie miała większych szans na powodzenie.
Falklandy są wielką zadrą w sercach Argentyńczyków – od granicy z Paragwajem aż po Ushuaię pełno jest tablic z napisem „Las Malvinas son Argentinas” – Malwiny (Falklandy wg tutejszej nomenklatury) są argentyńskie. Nawet oficjalny banknot o nominale 50 peso przedstawia mapę Falklandów. Szczerze jednak powiedziawszy żaden z zapytanych Argentyńczyków, włącznie z przewodnikiem, nie potrafił nam jasno odpowiedzieć jakie są podstawy powyższej tezy – Falklandy leżą co prawda w granicy wód terytorialnych Argentyny, jednakże od blisko 200 lat nie miały z tym krajem nic wspólnego.
W ramach walking touru odwiedziliśmy również portową dzielnicę La Boca. Jest to zupełnie inne, kolorowe i trochę niepoukładane oblicze miasta. Kiedyś było to miejsce „przejściowe”, w którym imigranci po wyjściu do portu osadzali się na dłużej, mieszkając w domach współdzielonych na kilkadziesiąt osób. Zamożniejsza część miasta raczej nie zapędzała się w te rejony.
Dziś Boca również pozostaje biedniejszą dzielnicą Buenos, jednak pomimo kilku mniej bezpiecznych stref, gdzie raczej nie warto zaglądać, jest chętnie odwiedzana przez turystów.
Boca to również miejsce narodzin dwóch najsłynniejszych argentyńskich klubów – Boca Juniors oraz River Plate. Dziś stadion posiada tu pierwszy klub – La Bombonera jest jednym z głównych punktów wizyty w tej części miasta. Stadion jest dosłownie wciśnięty w dzielnicę mieszkalną i komercyjną. Wielkość murawy ledwo mieści się w limitach FIFA, trybuny są wysokie, lecz relatywnie krótkie, stąd ukuto nazwę Bombonierka.
Dzięki swoim kompaktowym wymiarom kibice tworzą tu podobno istne piekiełko swoim rywalom – sam Pele stwierdził, że to był najgorszy stadion, który miał okazję odwiedzić w czasie swojej kariery. Pomimo, że Argentyna rozgrywa swoje spotkania o stawkę na stadionie River Plate, to właśnie tutaj zdecydowano się rozegrać ostatni, decydujący mecz eliminacji do mistrzostw świata z Ekwadorem. Klasyk Boca Juniors – River Plate na tym stadionie jest również numerem 1 w rankingu Lonely Planet meczów, które trzeba po prostu zobaczyć… Może kiedyś 😉
Buenos Aires to również przepyszne argentyńskie stejki. Przez przypadek trafiliśmy do jednej z najlepszych knajp serwujących te soczyste pyszności – Parilli Don Julio. Stoliki są tu zarezerwowane na 3 miesiące w przód – by mieć możliwość zjedzenia tu posiłku trzeba ustawić się w długiej kolejce przed otwarciem knajpy. Jak się okazało, zameldowanie się pod restauracją nie wystarczyło by wejść od razu. Zaproponowano nam stolik 2,5 godziny później z czego z chęcią skorzystaliśmy. Na poczekanie restauracja serwuje nielimitowanego szampana, ale by dotrwać do godziny 0 na wszelki wypadek zdecydowaliśmy się przeczekać ten czas gdzie indziej. Już po zajęciu stolika i z pysznym stekiem na talerzu spotkaliśmy dobrych znajomych z rejsu na Antarktydę. Przypadek? W takim wypadku jednej butelce wina nie mogło się skończyć. 😉
Żeby tego było mało, w czasie kolejnego powrotu do Buenos Aires całkowicie przypadkiem zabukowaliśmy hostel… 30 metrów od wejścia do tej samej restauracji. Była to niewątpliwie wiadomość od losu, którą skrzętnie wykorzystałem wyciągając Monikę na jeszcze jednego steka przy akompaniamencie Malbeca – typowo argentyńskiego (i pysznego) szczepu wina.
Przygodę z Buenos kończymy rejsem po delcie Tigre – zdaje się letniskowej części stolicy. Płynąc po rzece ciągle łapałem się na myśli, że dziś niedziela pomimo, że mieliśmy środek tygodnia. Tak można określić klimat Tigre – niedzielny i swojski. Przez chwilę i nam zachciało się pojechać na działkę. 😉
Lekcje tanga, które chcieliśmy odbyć w Buenos z racji przerwy świątecznej (w czasie której byliśmy w stolicy najdłużej) nie do końca wypaliły. Na ratunek przyszły podstawowe kroki wyryte na chodnikach miasta – tango w Buenos uznajemy więc za zaliczone. 😉
Iguazu
Z Buenos udajemy się na północ kraju, do jednego z rzekomo topowych miejsc całej Ameryki Pd. – Iguazu Falls. Jest to 270 wodospadów, których szerokość sięga 2500 m. Znajdują się na terytorium Argentyny oraz Brazylii.
Po stronie argentyńskiej znajduje się kilka szlaków, z których z chęcią korzystamy w odróżnieniu do setek turystów czekających po kilkadziesiąt minut by przejechać kolejką dystans 2-3 km. Wodospady, choć w istocie ładne, nas nie zachwycają, show natomiast kradną wszechobecne tutaj ostronosy – na nasze oko mieszanka szopa, wydry i lisa. Nie obawiają się one w żaden sposób człowieka, pojawiając się licznie wokół rejonów gastronomicznych w parku.
Podczas przechadzki wokół wodospadów udaje się nam również zobaczyć małpy oraz jaszczurki.
Co prawda większość wodospadów Iguazu znajduje się po stronie argentyńskiej, jednakże lepszy widok na nie gwarantuje strona brazylijska, gdzie również zaglądamy. Jest tu niestety dość tłoczno – nad jeden szlak tuż przy wodospadach dowożą autobusy, na które trzeba swoje odczekać w pokaźnej kolejce.
Widoki stąd są jak najbardziej przednie, wliczając w to ostronosy.
Wanda co Niemca nie chciała i wyemigrowała
Przy okazji wizyty w Puerto Iguazu składamy również wizytę w małym miasteczku Wanda, które zostało w latach trzydziestych ubiegłego wieku założone przez około 100 rodzin z Polski. Za sprzedany w Polsce dobytek emigranci mogli kupić większy areał niewykarczowanej, argentyńskiej dżungli. Doprowadzenie tego miejsca do stanu zdatnego do życia wymagało lat poświęceń i pracy u podstaw. Dziś po ponad 80 latach duch polski jest wciąż tu obecny – odwiedzamy muzeum kultury polskiej w Wandzie, opowiadające historię jak właściwie doszło do kolonizacji tych terenów przez naszych rodaków.
Na miejscu poznajemy prowadzącego to muzeum Kazimierza Sawickiego – syna emigrantów urodzonego już na argentyńskiej ziemi. Pan Kazimierz mówi świetnie po polsku – przez brak kontaktu z „współczesnym” j. polskim czuć jednak w jego mowie staropolski „sznyt” zarówno w doborze słownictwa, jak i użyciu końcówki „li” (np. my byli, gotowali). Było to dla nas niezwykle interesujące przeżycie – czuliśmy się jakbyśmy rozmawiali z rodakiem sprzed stulecia.
Z p. Kazimierzem spędziliśmy miłe popołudnie – po wizycie w muzeum zaprosił nas na pierogi ruskie do swojego do domu. Pierogi te są dostępne w największym supermarkecie w Wandzie, co było dla nas dużą, ale jakże smaczną niespodzianką.
Był to dla nas naprawdę polski tydzień – przed wyjazdem z Buenos odwiedziliśmy bar / restaurację „Klub Polaco”, by zjeść właśnie pierogi ruskie. Kilka dni później nieoczekiwanie przytrafiła się ta sama okazja w Wandzie, a co było już dla nas naprawdę sporym szokiem – następnego dnia znaleźliśmy ukochane pierogi w brazylijskim supermarkecie.
To jeszcze nie koniec naszej wizyty w Argentynie – o przygodach z patagońskich zakątków kraju napiszemy już w kolejnym poście.
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (za os.)
73 PLN – wstęp do brazylijskiej części Iguazu
70 PLN – argentyńska część Iguazu
220 PLN – bus Buenos Aires – Iguazu
80 PLN – przepyszny stejk
29 PLN – rejs po delcie Tigre
40 PLN – nocleg w Buenos Aires