Swoją przygodę ze Stanami Zjednoczonymi zaczęliśmy dość „niecodziennie” – jako pierwszy odwiedziliśmy 50-ty stan – Hawaje, po czym udaliśmy się do 49-tego, czyli Alaski. Są to w pewien sposób dwie skrajności, na których nie mogliśmy w czasie tej podróży zaprzestać. „Kontynentalną” część kraju Amerykanie nazywają „Lower 48”, czyli dolnymi 48 stanami – by zwiedzić je wszystkie trzeba byłoby naprawdę masę czasu, dlatego tym razem skupiliśmy się na uznawanej za piękniejszą zachodniej części kraju. W ciągu niespełna 6 tygodni zawitaliśmy „jedynie” do 6 stanów, przejeżdżając blisko 10 tys. km, odwiedzając 11 parków narodowych i kilka rezerwatów. Nie obyło się również od wizyty w miejscach znanych z amerykańskiej kinematografii, ale o tym już więcej poniżej. 😉

Dzień 1

Zaczynamy! Nasz samolot z Anchorage ląduje o poranku w samym sercu Kalifornii – Los Angeles. Standardowo swoje pierwsze kroki kierujemy do wypożyczalni Wicked Campers. Noclegi w Los Angeles są dość drogie, zaś miasto ma opinię nie do przemierzenia komunikacją miejską, naturalnym rozwiązaniem obu problemów jest więc wynajem samochodu. 🙂  W odróżnieniu od Alaski, gdzie za nasz środek transportu i miejsce noclegowe służył zwykły hatchback, stać nas tutaj na wynajem sypialnianego vana, toteż przeskakujemy kilka oczek w górę transportowego luksusu. Naszym samochodem jest GMC – jego prowadzenie przypomina trochę jazdę czołgiem (a właściwie nasze wyobrażenie jak się czołgiem jeździ), niemniej jednak jest przestronny, ma stolik, siedzenia, przybory kuchenne itp. – „standard” od którego zdążyliśmy się odzwyczaić.

Jak to jest w zwyczaju wypożyczalni – van jest dość ekstrawagancki, tym razem przechodniów oraz innych kierowców razić po oczach będziemy różowym kolorem i dość specyficznym designem. 😉 Trzymamy kciuki za niezawodność samochodu – przed przyjazdem poprosiliśmy o klasę „premium” naszego wozu, przez obsługę zostajemy zapewnieni, że to jak najbardziej najlepszy samochód na stanie wypożyczalni. 😀 Na liczniku ma co prawda 215 tys. km, coś od czasu do czasu mu stuknie, co innego puknie, ale dajemy wiarę tym obietnicom i po dokręceniu śrubki przy odpadającym oknie ruszamy w trasę! 🙂

Po relatywnie szybkich zakupach (jesteśmy wytrawnymi konsumentami i mamy dość sztywny koszyk kupowanych dóbr) rozpoczynamy eksplorację Kalifornii. Na pierwszy ogień idzie miejsce z którego słynie Los Angeles, czyli Hollywood. Odwiedzamy jedno z topowych studiów filmowych – założone przez Żydów polskiego pochodzenia Warner Bros. Studia przedstawiać raczej nie trzeba, każdy z nas ma na koncie obejrzanych wiele jego produkcji. Warner Bros to tak naprawdę odrębne miasteczko, w którym znajduje się kilkadziesiąt studiów produkcyjnych oraz dziesiątki budynków, które po odpowiedniej modyfikacji stanowią „plenerowy” plan dla wielu popularnych filmów i seriali.

Tour rozpoczyna się od objazdówki meleksem, która trafia szczególnie w gusty Amerykanów obeznanych w tajnikach ostatnich produkcji WB. My pozostajemy dość zagubieni kojarząc jedynie kilka z budynków, głównie z serialowych „Przyjaciół”. Mimo wszystko tour ma dla nas duży walor poznawczy – to co nas naprawdę zaskoczyło to jak „prymitywne” są wykorzystywane budynki. Wnętrza są wykończone jedynie do miejsca do którego sięga kamera. To co poza kadrem to już pełna „fuszerka” – odstające, obdrapane deski, niepomalowane sufity z niewkręconymi kloszami są jak najbardziej na porządku dziennym. Obszar poza okiem kamery jest zręcznie modyfikowany celem instalacji wielkich dmuchaw klimatyzacyjnych. Ma to na celu regulację temperatury oraz uniknięcie przegrzania maszyn i sprokurowania pożaru. Widząc jak wygląda całe to zaplecze już nigdy nie będziemy patrzeć na hollywoodzkie produkcje tym samym okiem.

Duża ciekawostką okazuje się również dla nas sposób kręcenia sitcomów. Kręcone są one zwykle w trybie poniedziałek – piątek. Poniedziałki i wtorki aktorzy wykorzystują do przyuczania się do swych ról, dopiero w środę zaczyna się robić „poważnie” – wkraczają reżyser oraz reklamodawcy, którzy już na tym etapie ustalają między sobą układ reklam w przerwie serialu. Czwartek to zaś finalne próby, w których uczestniczy cała ekipa, w tym dźwiękowcy, choreografowie itp. Piątek to rzeczywisty dzień zdjęciowy przed autentyczną publicznością, zaś wszystko przybiera trochę formę teatru. Publika na żywo ogląda odcinek od samego początku, „przedstawienie” jest przerywane na czas wyświetlania na osobnych ekranach wszystkich scen kręconych wcześniej poza studiem. W przypadku, gdy reakcja publiki jest niesatysfakcjonująca – scenariusz jest na bieżąco przepisywany, a sceny ponownie nagrywane.

W czasie touru dowiedzieć się można naprawdę masę ciekawostek – co nas zaskoczyło to fakt, że związki zawodowe aktorów są tu na tyle silne, że w ramach jednej sceny aktor nie może przejść więcej niż 7 schodów. Wszędzie tam gdzie aktor wbiega po większej ich liczbie, w rzeczywistości gra jego dubler. 😉 Cały tour wieńczy wizyta w studiu 48, w którym przedstawiane są tajniki powstawania filmu, począwszy od pisania scenariusza i castingów, aż po poprodukcję. Największe wrażenie zrobił na nas właśnie ostatni etap z montażem dźwięku na przykładzie oscarowej „Grawitacji”, która zdobyła główną nagrodę Akademii Filmowej m.in. w kategorii dźwięk i muzyka filmowa.

W czasie całego touru można podziwiać memorabilia, stroje i inne rekwizyty z warnerowskich produkcji. W pełni odtworzone są również plany dwóch show za którymi akurat wyjątkowo przepadamy. Pierwszym jest nowojorska kawiarnia „Central Perk” z kultowych „Przyjaciół”. Serial ten oglądamy właśnie po teraz trzeci, stąd możliwość posiedzenia przez chwilę w miejscu spotkań Joeya, Chandlera i spółki to dla nas mega radocha. 🙂 Nieopodal znajduje się również fragment apartamentu Sheldona i Leonarda, jak również korytarz prowadzący do mieszkania Penny z serialu „Big Bang Theory”. Tu także czeka nas obowiązkowa sesja, z pukaniem w drzwi Penny włącznie. Ostatnią z atrakcji, której nie możemy się oprzeć jest jeszcze możliwość potrzymania oryginalnego Oskara z 1957 r.

Wizyta w studiu 48 przychyliła szalę na korzyść całego touru – wizytę tu oceniamy dobrze, mimo nie najtańszej wejściówki (69 USD). Nie wiemy co prawda czy zdobyta wiedza nie popsuje nam trochę przyjemności oglądania filmów, ale czasami warto mieć świadomość tego co znajduje się po drugiej stronie. 😉 Dzisiejszy dzień kończymy jak dziesiątki innych turystów – obowiązkową sesją pod znakiem Hollywood. Na więcej atrakcji nie starcza czasu – w Kalifornii zaczyna zmierzchać już ok. 20, co jest dla nas niemałą nowością po wizycie na Alasce.

Dzień 2

Kierujemy się dziś do słynnej Doliny Śmierci. Dzień ma formę typowego road tripa, warunki panujące tu za dnia do przyjaznych raczej nie należą i nie sprzyjają oddalaniu się od samochodu. W Dolinie Śmierci dominuje krajobraz typowo pustynny – z racji otaczającej ją łańcuchów górskich cyrkulacja powietrza w niecce jest znikoma. W lecie dzienne temperatury sięgają często pow. morderczych 50°C. W parku co rusz znajdują się tabliczki przypominające, że nazwa doliny jest nieprzypadkowa i temperatura potrafi rzeczywiście zabić – od czasu do czasu zdarzają się tu zgony turystów, którzy przecenili swoje możliwości. Dolina Śmierci to również miejsce malowniczych formacji skalnych. Tereny te dziesiątki tysięcy lat temu były zielone i obfitowały w wodę. Zmiany klimatyczne, wypiętrzenie części obszarów, uskoki tektoniczne w innych partiach, połączone z aktywnością wulkaniczną sprawiły, że mieni się ona dziś (prawie) w wszystkimi kolorami tęczy.

W dolinie można zatrzymać się na wielu punktach widokowych, a przejechanie dosłownie kilku kilometrów dalej może zmienić odbiór tego samego miejsca. Poruszamy się dziś najpopularniejszą trasą, jadąc od Rainbow Canyon na wschód. Na dłuższą chwilę zjeżdżamy do Charcoal Kilns, czyli specjalnie stworzonych piecy do wypału węgla drzewnego, używanego niegdyś w okolicznej kopalni. Choć piece wykorzystywano ponad wiek temu jedynie przez okres 3 lat, dziś nadal można poczuć w nich charakterystyczny zapach wędzonki (tudzież końskiego siodła). Na trasie spotykamy po raz pierwszy dzikie osły – tzw. burros. Nie wydają się jednak aż tak dzikie – w drodze powrotnej przez chwilę blokują jezdnię.

Na (bardzo) krótko zatrzymujemy się przy wydmach Mesquite flat sand dunes. Na liczniku przed godziną 17 jest 50 stopni (!). Chyba nie byliśmy nigdy w równie gorącym miejscu, nawet tutejsze powiewy wiatru zamiast przynosić ukojenie wręcz parzą. Piasek może się tutaj podobno rozgrzać do zawrotnych 93°C – nie wiemy ile w tym prawdy, ale na pewno nie polecamy wychodzić na wydmy w klaperkach.

Kolejnym przystankiem jest historyczna odkrywka z końca XIXw.  „białego złota” Doliny Śmierci –  boraksu. Dziś pozostało z niej niewiele: resztki budynków oraz fragment drewnianego wozu o ładowności 30 t., który ciągnięty przez 20 mułów, służył do transportu tego surowca do najbliższych rynków zbytu znajdujących się 250 km dalej.Dolina Śmierci to również miejsce rozległych solnisk, po trosze przypominających boliwijskie Salar de Uyuni. Najpopularniejszym jest tzw. Badwater Basin, czyli  dosłownie zbiornik złej wody, nazwany tak po tym jak jeden z osłów pionierów za nic nie chciał napić się, jak się okazało słonej, wody. Mimo ogromnego upału nadal można zauważyć resztki wody w zagłębieniach, na horyzoncie dominują jednak charakterystyczne, heksagonalne kształty wytrącającej się soli.

Późnym popołudniem udajemy się na przejazd po drodze Artist Palette – zgodnie z nazwą okoliczne skały mienią się każdą barwą z palety artysty (przynajmniej takiego zajaranego kolorem czerwonym). Dzień kończymy zachodem słońca na punkcie widokowym Zabriskie point, po czym udajemy się na dziki kemping na okolicznej pustyni.

Dzień 3

Jak na pustynię przystało, noc była dość chłodna, koc z wypożyczalni okazuje się bezcenny. Kierujemy się dziś do Las Vegas. Kiedy widzimy już na horyzoncie  sławetne miasto hazardu po lewej stronie naszą uwagę przykuwają malownicze brunatno-pomarańczowo-czerwone skały. Jako że check in w hotelu mamy dopiero od 15, decydujemy się na mały detour. Jak się finalnie okazuje, nie taki mały – na objazdówce po kanionie Red Rock, który okazał się być wspomnianą formacją, spędzamy prawie 4 godziny. Jesteśmy pod dużym wrażeniem – kanion nie był ujęty w naszych pierwotnych planach, a zdystansował jakąkolwiek atrakcje z wczorajszej wizyty w Dolinie Śmierci.

Po południu, z lekkim opóźnieniem meldujemy się w hotelu. Tak jest, hotelu. I to nie byle jakim – czterogwiazdkowym Hiltonie. Zabukowany przez serwis hotwire.com nocleg w apartamencie na 24. piętrze z widokiem na Vegas kosztuje nas łącznie 65 dolarów. Mimo że materac w naszym samochodzie jakoś nas nie zawodzi, nie możemy odmówić sobie tej przyjemności, podobny standard w Polsce prawdopodobnie wyszedłby nas drożej, a jakby nie było to Vegas. Mamy co prawda obawy jak zniesiemy te luksusy – po ostatnich niespełna 5 miesiącach, gdzie na łóżku dane było nam spać 10 razy, dzisiejszy nocleg jest jak w pałacu z baśni tysiąca i jednej nocy. Po zrobieniu się na bóstwo (o jaaa, w naszej toalecie jest bieżąca woda) i więcej niż godnym biforze udajemy się w miasto. Co się dzieje w Vegas, zostaje co prawda w Vegas, ale możemy nieznacznie uchylić rąbka tajemnicy.

Na początek udajemy się do knajpy Heart Attack Grill, znanej nam z dokumentu o problemie otyłości wśród Amerykanów. W restauracji serwowane są gigantyczne burgery, to czym wyróżnia się jednak od innych tego typu przybytków jest fakt, że każdy z klientów przywdziewa szpitalnianą koszulę, obsługą zajmują się kelnerki ubrane za pielęgniarki. Przy zamówieniu przypominają, że płatność możliwa jest wyłącznie gotówką – jako że wypisanie czeku czy płatność kartą może okazać się na tyle czasochłonna, że klient może zaliczyć wcześniej zgon po skończonym posiłku. I rzeczywiście, czym knajpa się „szczyci” w prasie jest fakt, że od jej otwarcia kilka lat temu dwóm klientom rzeczywiście zmarło się tu na zawał serca. Restauracja na dodatek zdaje się „wspierać” konsumpcję na pograniczu – każdy klient ważący więcej niż 350 funtów (158 kg) może zamówić tutaj burgera dowolnej wielkości zupełnie za darmo. Ja mierzę się dziś z poczwórnym bypass burgerem z 20 plastrami bekonu, walkę tę niestety o mały włos przegrywam. Niepodołanie wyzwaniu wiąże się z karą – klient, który zostawi mięsko na talerzu jest na wyjściu chłostany pasem przez pielęgniarkę. 😉 I nie są to niestety żarty, tyłek boli potem naprawdę konkretnie.

Po mimo wszystko udanej konsumpcji, udajemy się do kasyna. Wizytę w świątyni zła chcielibyśmy  jednak jak najszybciej pominąć. Gdyby ktoś zastanawiał się czy możliwe jest wypadnięcie tego samego koloru w ruletkę SZEŚĆ razy pod rząd, potwierdzamy – jest to k…. możliwe. 😉 Gdy kończą nam się pieniądze na podwojenie stawki, wypada, a jakże, upragniony wcześniej kolor czerwony.

Dzień 4

Budzimy się rano z portfelem lżejszym o trochę dolarów i głową cięższą o kilka kg. Kac Vegas to nie bajka, a najprawdziwsza prawda i fakt autentyczny. Ukojenie znajdujemy w miękkim łóżku, w którym wylegujemy się do ostatnich chwil przed nieuchronnym check-outem. Nie pozostaje nam nic innego jak ruszyć po raz kolejny w miasto. Za dnia Vegas prezentuje się odrobinę inaczej niż w naszych wspomnieniach dnia wczorajszego.

Odwiedzamy Fremont – tzw. stare Las Vegas, za dnia jednak nie przypomina tętniącego życiem miejsca, które widzieliśmy na fotografiach. Przemieszczamy się na tzw. Strip, czyli zagłębie najbardziej wyczesanych hoteli i kasyn. Trzeba przyznać, że mają rozmach skurczybyki – podziwiać można tutaj m.in. takie atrakcje jak wieżę Eiffela, rzymskie Koloseum, stworzony niczym z klocków lego zamek Excalibur, czy egipski Luksor z trzecią najwyższą piramidą świata. 😉

Nasz budżet i limit (nie)szczęścia na Vegas został wyczerpany, pora ruszać w dalszą trasę. Wieczorem dojeżdżamy już pod kolejną atrakcję – Wielki Kanion Kolorado.

Dzień 5

Wczesnym rankiem przypominamy sobie dlaczego właściwie nie lubimy wschodów słońca. Pobudka przed piątą w chłodzie zdecydowanie nie należy do naszych ulubionych czynności, sam wschód nad Wielkim Kanionem nie jest na tyle malowniczy, by uzasadnić morderczą porę na rozpoczęcie dnia. Nasz pierwszy kontakt z Kanionem okazuje się falstartem, toteż udajemy się z powrotem na 2-godzinną drzemkę do samochodu.

Wypoczęci dajemy kanionowi drugą szansę – ruszamy na wycieczkę autobusową po najważniejszych punktach widokowych. Po głównej części parku można poruszać się tylko w ten sposób, autobusy kursują na tyle często, że zwykle nie czeka się na nie więcej niż kilka minut. Część z punktów oferuje możliwość krótkiego trekkingu z czego w granicach rozsądku korzystamy – jest naprawdę GORĄCO, a upał wybija nam z głowy oddalenie się na dalej niż 2-3 km od poszczególnych przystanków. Ciężko wyrokować który punkt widokowy jest najlepszy, każdy jest „taki sam, ale inny”. Po odwiedzeniu kilkunastu ma się jednak silne poczucie deja vu. 😉 Jeśli chodzi zaś o całokształt – Wielki Kanion jest nie tyle wielki, co wręcz gigantyczny. Peruwiański kanion Colca, który dane było nam odwiedzić może jest i głębszy, jednak nijak ma się do swojego amerykańskiego odpowiednika. Poszczerbione, krwistoczerwone krawędzie wiją się aż po sam horyzont – jest to naprawdę imponujący widok.

Nie doceniliśmy trochę ogromu tego monumentu – zwiedzanie kanionu dość nieoczekiwanie wydłuża się nam aż do zachodu słońca. Popołudniem przypadkowo trafiamy na wykład ze strażniczką parku, pochodzącą z plemiona Navajo zamieszkującego okoliczne tereny. Jak się okazuje, język Navajo był tajną bronią Amerykanów w walce z Japończykami w czasie II wojny światowej. Kod oparty na języku mówionym (język Navajo nigdy wcześniej nie był spisany) okazał się być strzałem w dziesiątkę – Azjaci nie byli w stanie przechwycić żadnej z blisko 900 nadanych depesz, a kod ten rzekomo jest jedynym, który nigdy nie został złamany.

Dzień 6

Udajemy się na wschód na tereny wspomnianych Indian Navajo – do Monument Valley. Jest to kolejne z miejsc, w którym można  oglądać niecodzienne formacje skalne, powstałe w wyniku erozji skał osadowych trwającej miliony lat. W ramach kilkunastomilowej objazdówki podziwiamy różne figury wyrzeźbione przez naturę takie jak: siostry zakonne, słonie, wielbłąda czy dłonie. Monument Valley daje radę – trochę przywołuje na myśl australijskie Uluru z tym, że na horyzoncie majaczy nie jedna, a dziesiątki czerwonych skał. 😉

Po wizycie w Dolinie Monumentów kierujemy się na północ. Po kilku milach przy trasie napotykamy grupę osób robiących sobie zdjęcie przy drodze. Jak się okazuje, jest to miejsce, w którym filmowy Forrest Gump skończył swój bieg. Nie możemy być gorsi, fotkę cykamy i my. 😉

Późnym popołudniem wjeżdżamy do kolejnego parku – Canyonlands. Dokładnie do jego część „Needles”, która jest najmniej uczęszczaną, co wyraźnie widać na drogach i na naszym dzisiejszym kempingu/ parkingu. Nocujemy dziś sami na pustyni poszatkowanej kanionami, gdzie poza nami w promieniu kilku, kilkunastu kilometrów nie ma innej żywej duszy. Widoki zachodu słońca jak z filmów o Dzikim Zachodzie mamy tylko i wyłącznie dla siebie. Jest to jeden z najlepszych noclegów jakie mamy nie tylko w Ameryce, ale w czasie całej wyprawy. Naprawdę wielkie WOW:)

Dzień 7

W centrum odwiedzających dowiadujemy się, że dziś przypada najgorętszy dzień w roku, jakiekolwiek „dalsze” aktywności są niezalecane. Nie zapuszczamy się więc głęboko w otchłań parku, wystarczają nam 2 krótkie walki i wyjście pod Elephant Hill. Łącznie przemierzamy 6 km, które wystarczą, by móc podziwiać dziesiątki „igieł”, od których pochodzi nazwa parku – wyerodowanych skał o kształcie pałek. 😉

To jeszcze nie koniec „fikuśnych” formacji, które można podziwiać w tych rejonach USA. Po południu dojeżdżamy do Arches National Park, czyli parku łuków. Mieści się w nim ponoć blisko 3 tysiące łuków, wyrzeźbionych w skale przez matkę naturę. Za łuk uznaje się już formację z niewiele ponadmetrowym „prześwitem”, jednak najbardziej imponujące są naturalnie te z szerokością sięgającą nawet 40 m (!). Podobnie jak w Monument Valley każda z formacji ma swoją odrębną nazwę i, co chyba amerykańskie, każdą można odwiedzać w ramach krótkiego spaceru z poszczególnych miejsc parkingowych. Arches jest jednym z najpopularniejszych parków USA, już pierwszy kontakt pozwala nam stwierdzić dlaczego. Niektóre z łuków naprawdę zachwycają, skąpany w słońcu park mieni się wszystkimi odcieniami czerwonego i nie tylko – natknąć się można również na taką ekstrawagancję jak zielony piasek.

Dzisiejszy zachód słońca podziwiamy na Delicate arch. Oglądamy właściwie ruch promieni słonecznych stopniowo poruszających się po łuku i co rusz to go rozświetlających w nowych barwach. Fotografowie mają tutaj używanie. 😉

Dzień 8

Kontynuujemy naszą przygodę z łukami. Rano udajemy się na szlak, który trzeba bukować z co najmniej jednodniowym wyprzedzeniem – Fiery furnace. Jest to swoisty exit room w świecie „Tomb raidera” – kaniononem z mnóstwem ślepych zaułków, w których kryją się coraz to nowe niespodzianki. Na tę atrakcję wydawana jest określona dzienna liczba pozwoleń, by każdy z odwiedzających miał okazję przeżyć swoją własną przygodę i zgubić się w otchłani sieci kanionów, bez kontaktu z innymi piechurami. W jednym z miejsc wręcz cieszymy się z napotkania przechodzącego strażnika – bez niego minęłoby naprawdę sporo czasu zanim skapnęlibyśmy się, że dalsza droga prowadzi przez jedną z malutkich szczelin w skale. Szlak Fiery Furnace to prawdziwa perła całego parku i to w pierwszym rzędzie z nią, a nie z setką malowniczych łuków będziemy kojarzyć wizytę w tym miejscu. Spotkaliśmy nawet Amerykanów, którzy drugi raz w ciągu roku przyjechali by przejść tę trasę, a to już coś znaczy.

Po południu kończymy objazdówkę po reszcie punktów widokowych parku. Po części jesteśmy już trochę nasyceni łukami, po części pokonuje nas upał przewyższający 40 stopni, stąd zawracamy w połowie drogi po drugiej popularnej trasie – Devils Garden. Dochodzimy jedynie do Delicate Arch, świadectwa, że erozja postępuje tutaj bezustannie. To właśnie od tego łuku w 1991 r. oderwał się 120-tonowy blok skały. Delikatna pozostałość może równie dobrze zawalić się jutro, co za setki lat – los który pewnego dnia spotka wszystkie oglądane przez nas łuki.

Arches NP jak do tej pory jest bezsprzecznie numerem jeden na liście odwiedzonych parków USA.

Dzień 9

Wracamy dziś do parku Canyonlands, tym razem do części Island in the sky.

Stawiamy na podziwianie krajobrazu pełnego kanionów z punktów widokowych. Pomimo upragnionego chłodu, żaden z dłuższych szlaków nie do końca nas przekonuje. Przy okazji wizyty na jednym z punktów uczestniczymy w wykładzie nt. geologii organizowanym przez strażniczkę parku. Robimy sobie powtórkę z już nabytej wiedzy – w telegraficznym skrócie osady „słodkowodne” zostały nakryte osadami z morza, które kilkadziesiąt milionów lat temu zalewało ląd 29 razy. Następne miliony lat to ponowna porcja osadów z jezior, po czym przyszła kolej na wypiętrzenie części terenu i erozję przez płynącą rzekę. I tadam, tak oto powstały dzisiejsze kaniony. Wykład wbrew pozorom nie był aż tak nudny. 😉

Po południu wyjeżdżamy do leżącego nieopodal parku narodowego Capitol Reef. Niedaleko od Visitor Centre zatrzymujemy się na obiad – nieoczekiwanie do garnków zagląda nam dwójka jeleni 🙂

W planach mamy jeszcze wyjazd na punkt widokowy na zachód słońca. Wydaje się, że plany te nie dojdą do skutku – zaczyna szaleć dość silna burza. Przejaśnia się jednak na tyle, że droga na punkt przestaje być priorytetem – na niebo wychodzi tęcza, a czerwony pustynny krajobraz po deszczu staje się jeszcze bardziej krwisty. Widok naprawdę zacny, wbrew pozorom jesteśmy szczęśliwi, że spadł deszcz – w tych rejonach zdarza się to relatywnie rzadko.

Dzień 10

Capitol Reef jest dość niewielkim parkiem – na dziś mamy zaplanowane 3 główne spacery w różnych jego punktach. Zaczynamy od Cassidy Arch – łuku nazwanego „na cześć” jednego z najsłynniejszych kryminalistów w historii USA – Butcha Cassidy’ego, który ponoć ukrywał się w tych rejonach. Jest to kolejny łuk na naszej drodze, niemniej z tą różnicą, że można na niego wejść, z czego oczywiście korzystamy. Dodatkową, niezwykle przyjemną odmianą do odwiedzonego przez nas parku łuków jest fakt, że widok ten na końcu szlaku dzielimy tylko z jedną osobą. Capitol Reef jest najrzadziej odwiedzanym parkiem Utah, co nas dziwi i jednocześnie cieszy. Drugą, krótszą przechadzkę odbywamy po wąwozie Capitol Gorge. Spoglądamy dość niepewnie w niebo, zaczyna się chmurzyć i grzmieć. W rejonach tych popularne są tzw. flash floods, czyli gwałtowne powodzie spowodowane nagłymi, ulewnymi deszczami – kanion to ostatnie miejsce na znalezienie się w takiej chwili. Co prawda, wg visitor centre szansa na flash floods w dniu dzisiejszym to 0%, jednak kilka tabliczek po drodze z zasadami postępowania w przypadku ulewy (znalezienie najwyższej skały) i hasłami w stylu „twoje bezpieczeństwo, twoja odpowiedzialność” dają nam trochę do myślenia. Tempa na niecałych 3 km przechadzki po wąwozie pozazdrościłby nam na pewno Robert Korzeniowski, a może i Kubica. 😉

Oczekując poprawy pogody zaszywamy się w… sadzie. W Capitol Reef znajdują się 4 sady, założone przez Mormonów na przełomie XVIII i XIX w. Można je nie tylko odwiedzić, ale co najlepsze ZA DARMO i do woli posmakować rosnących w nich owoców. 😍 Jest akurat sezon na morele, które nie należą do naszych faworytów (brzoskwinie rulez), ale darowanemu koniowi nie zagląda się w końcu w zęby. 😉

Dziesiątki owoców później, ledwo utrzymując w żołądku dopiero co przyjęty posiłek udajemy się na ostatni spacer do Hickman Bridge. Pomimo swojej nazwy nie jest to most (za taki można nazwać strukturę wyrzeźbioną przez wodę), ale kolejny, okazały łuk. Trochę już tych łuków się naoglądaliśmy, dlatego też spacer ten oceniamy dobrze przede wszystkim w charakterze możliwości spalenia kalorii z fury zjedzonych owoców.

Późnym popołudniem wsiadamy  do samochodu i kierujemy się już do kolejnego parku. Jeśli chodzi o Capitol Reef jesteśmy naprawdę pozytywnie zaskoczeni. Można znaleźć tu co prawda dużo wspólnego z odwiedzonymi przez nas ostatnio parkami, jednak miejsce oferuje też coś nowego – można więc znów powiedzieć „same same, but different”. Szczególnie zaintrygowały nas skalne struktury jednakowe niczym klocki lego – tak jakby ktoś odlał i wstawił je do formy, a następnie w rządku ustawił odwiedzającym do oglądania.

Dzień 11

Dziś „na rozkładzie” mamy kolejny park – Bryce, który, o dziwo, znany jest z czerwonych formacji skalnych. 😉 Jest to już znacznie popularniejszy park, dlatego sugerowaną formą komunikacji jest bezpłatny autobus. Udajemy się nim tam, gdzie rozgrywa się główna akcja – do tzw. Amfiteatru. Zaraz po wyjściu na pierwszy punkt widokowy – Bryce Point nie pozostaje powiedzieć nic innego jak o k… WOW! Na horyzoncie od prawa do lewa niczym żołnierze na wojskowej defiladzie paradują niecodzienne monolity – tzw. hoodos. Są wynikiem erozji dolnych warstw, górna, bardziej wytrzymała „czapa” nie pozwala jednak na całkowitą degradację struktury przez co formują się swego rodzaju skalne „grzyby”. Przechodzimy krawędzią amfiteatru z Bryce Point do Observation Point, jak opętani cykając fotki i kręcąc filmiki – każda zmiana pozycji i kąta obserwacji amfiteatru dodaje czegoś nowego oglądanemu obrazowi.

W planach mamy przejście znajdującym się w dole 6-kilometrowym szlakiem Queen’s garden do Navajo Loop, ale krajobraz podoba nam się na tyle, że, pomimo lejącego się żaru z nieba, rozszerzamy go dodatkowo o 10-kilometrową pętlę Pee-ka-boo. Pod koniec nogi może nie są lekkie, ale nie żałujemy ani kilometra.

Po skończonym trekkingu przejeżdżamy do końca jedynej, 18 milowej drogi w parku, jednakże po fajerwerkach amfiteatru, nie znajdujemy tam niczego ciekawego dla siebie. Mimo wszystko Bryce National Park wskakuje na pozycję numer jeden w naszym prywatnym, subiektywnym rankingu, delikatnie dystansując Arches.

Dzień 12

Rozpoczynamy dziś wizytę w najsłynniejszym parku stanu Utah – Zion National Park. Szybko możemy się przekonać, że jest on zdecydowanie najczęściej odwiedzany – rzutem na taśmę zajmujemy chyba ostatnie miejsce parkingowe, w kolejce na autobus czekamy dobre pół godziny. Tylu ludzi nie może się mylić, na pewno będzie warto.

Rozpoczynamy niefortunnie od przystanku Weeping Rock – „płaczącej skały”, czyli miejsca w którym piaskowiec powoli przepuszcza krople z płynącego, podskalnego „źródła”. Sama w sobie dość wątpliwa atrakcja, co dopiero w towarzystwie jakichś 20 osób.

Niezrażeni ruszamy na najpopularniejszą, sztandarową trasę całego parku – na skałę Angels Landing. Zdjęcia wyglądają dość zachęcająco, umieszczone na drodze na szczyt łańcuchy zdają się zapewniać mniejszą liczbę śmiałków na trasie. Jak się okazuje bezskutecznie – razem z nami idą hordy turystów (pomimo tego, że wchodzimy w samo południe), w przypadku niektórych mamy spore wątpliwości do poziomu ich sprawności fizycznej. Wspomniane łańcuchy, co do których mieliśmy spore oczekiwania, okazują się dodatkowym kłopotem – tworzą się przy nich kolejki… W końcu po godzinie udaje nam się wspiąć na skałę będącą sprawcą całego zamieszania i… naszego lekkiego rozczarowania. Widoki z góry nie są oszałamiające, na pewno nie na tyle, by ściągać tutaj całą zgraję turystów. Pocieszeniem dla nas jest fakt, że dzięki wejściu na Angels Landing wiemy, że bardziej wymagający szlak, który planowaliśmy na jutro mija się z celem. Plus oczywiście możemy powiedzieć sobie, że byliśmy w miejscu, które ląduje na większości materiałów promujących nie tyle park narodowy Zion, co sam stan Utah.

Nie jest łatwo nas zrazić do chodzenia, dlatego ruszamy na kolejny mini-trek do Emerald Lakes. Z racji osunięć skalnych dojście do wyższego i średniego jeziora nie jest możliwe, dostępne jest tylko najniższe ze szmaragdowych jezior. Fotografie w broszurze parku wyglądają zachęcająco, nie jesteśmy jednak gotowi na aż takie zderzenie materiałów promocyjnych z rzeczywistością – jezioro wyglądem przypomina brudne oczko wodne:

Tego już (prawie) za wiele – w ostatnią przechadzkę późnym popołudniem udajemy się na Watchman tower. Jest to chyba najlepszy wybór w dniu dzisiejszym – na szlaku mijamy jedynie kilka osób, widoki jednak są dość satysfakcjonujące. Dzień kończymy z ponad 20 kilometrami na liczniku – w nagrodę udajemy się na kąpiel w rzece, jedną z popularniejszych atrakcji parku. Późnym popołudniem liczniki termometrów wskazują 35 stopni.

Dzień 13

Mimo dość mieszanych uczuć po dniu wczorajszym to nie koniec naszej przygody z parkiem Zion. Drugim, koronnym szlakiem, bez którego nie może najwidoczniej obyć się standardowa wizyta w parku jest przechadzka przez tzw. The Narrows – kanion, przez który przepływa relatywnie płytka rzeka. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że kanionu nie da się przejść suchą stopą – przez większość czasu maszeruje się w wodzie sięgającej średnio po kolana. Z założenia świetna sprawa, niemniej jednak całkowicie niweczona przez setki innych piechurów. By na trasie zostać praktycznie sami musimy przejść rzeką pod prąd blisko 5 km – co oznacza naprawdę dłuuugi czas w czasie którego nasze nerwy zostają wystawiane na próbę. Nurt wyrzeźbił dno rzeki tak, że pomimo szerokiego koryta przejście płycizną możliwe jest tylko maszerując gęsiego. By nie zostać zrozumianym źle – w normalnych okolicznościach pewnie takim wodnym szlakiem bylibyśmy zachwyceni, jednakże jego popularność przytłaczała nas na tyle, że przez sporą część czasu myśleliśmy o jak najszybszym powrocie do samochodu i wyjeździe z parku.

Szczerze powiedziawszy nie rozumiemy sławy całego parku Zion – położony 2 godziny drogi stąd fenomenalny Bryce Canyon zdaje się przyciągać jedynie ułamek  tutejszych odwiedzających. Po południu z ulgą opuszczamy ostatni z 5 parków Utah na naszej drodze. Przed nami do przejechania kawał drogi do kolejnych atrakcji, o których będzie już mowa w następnym poście. 😉

Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki

75 USD – wynajem campera (dzień z ubezpieczeniem)

69 USD – bilet wstępu do Warner Bros Studio

65 USD – nocleg w hotelu **** w Las Vegas (bez wyżywienia)

80 USD – roczna wejściówka do wszystkich parków USA dla 2 osób (zakupiona na Alasce)

~3,1 USD – cena galonu benzyny (3,78 l)

6 USD – dzienne wyżywienie na osobę

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)