Kontynuujemy naszą relację z road tripa po namibijskich pustkowiach i nie tylko – obok bezmiaru pustyni udało nam się również zobaczyć oceaniczną stronę kraju, a także znajdujący się tu jeden z największych kanionów świata. Ale o tym już poniżej 🙂
Dzień 10
Żegnamy się z parkiem Spitzkoppe wizytą przy kolejnych już malowidłach w Small Bushman paradise. Trochę dużo skalnej sztuki jak na ostatnie 3 dni, ale ktoś się w końcu te 2 czy 4 tys. lat temu postarał, a my doceniamy starania. 😉
Rysunki znajdują się na wschodniej stronie skały – w blasku porannego słońca niestety tracą sporo ze swojej artystycznej wartości. Całe szczęście, że już gdzieś to widzieliśmy.
Ruszamy w dalszą trasę, szybko okazuje się, że za gorącem, które nam doskwierało zaczynamy trochę tęsknić. Gdy dojeżdżamy nad Atlantyk jest pochmurno, wietrznie i zimno. Niby przejechaliśmy 150 km, a wydaje się, że trafiliśmy w środek innej pory roku. Odrobinę zdeprymowani, ale jednak jedziemy dalej.
Pierwszym nadmorskim przystankiem jest kolonia lwów morskich przy Cape Cross (ich angielska nazwa z nieznanego nam powodu to Cape Fur Seals, czyli ~futrzane foki przylądkowe, niemniej jednak na pewno mamy do czynienia z lwami morskimi). Na codzień żyje tu aż milion tych ssaków! Można się tego domyślić już dobry kawałek przed właściwą kolonią, lwy zdradza dość dojmujący smród fekaliów i rozkładających się ciał. Do wszystkiego się można przyzwyczaić i po dłuższej chwili jesteśmy gotowi cieszyć się widokiem jakby nie było tysięcy słodziaków. 😉
Powodem dla którego właściwie jest ich tutaj aż tyle jest płynący z Antarktydy zimny prąd Benguela. Na tyle zimny, że wymiękają nawet rekiny, które są największymi wrogami lwów morskich, a który jednocześnie zapewnia obfitość pożywienia.
Obfitość pobliskich wód w ryby przyciąga również rzeszę wędkarzy. Niestety spora część z nich nie wykazuje się rozsądkiem i wyrzuca żyłki do wody co niektóre lwy kosztuje skórę… 🙁
Lwy podglądamy przez dobre pół godziny, do dalszej drogi nie zmusza nas wspomniany „zapach”, a przejmujący, zimny wiatr. Jeśli chodzi o charakterystyczną woń kolonii ma ona pozostać jeszcze na naszych ubraniach przez dobre kilka godzin. 😉
Kierujemy się kilkadziesiąt kilometrów na północ na tzw. Wybrzeże Szkieletowe, znane nam przede wszystkim ze wspaniałych kadrów wraków statków na tle pustynnych wydm. Wody Atlantyku w tym rejonie nie są zbyt sprzyjające – na całym wybrzeżu Namibii znajduje się co najmniej kilkadziesiąt wraków.
Statek, do którego zmierzamy to Winston – rozbił się na wybrzeżu w 1970 r. By do niego dojechać trzeba pokonać naprawdę długie kilkaset metrów plaży – mamy więc pierwszą okazję przetestować napęd 4×4 naszego samochodu. Kiedy szczęśliwie zajeżdżamy na miejsce niemal odbiera nam mowę. Łącznie przejechaliśmy 70 km by zobaczyć skorodowane resztki statku, którymi nie zainteresowałby się żaden złomiarz. 😉 Większe fajerwerki mielibyśmy na pierwszym lepszym szrocie, dlatego olewamy kolejny wrak (położony kilkadziesiąt kilometrów dalej) i udajemy w kierunku dzisiejszego noclegu w Swakopmund. Kiedy znajdujemy się już na głównej trasie, głęboko oddychamy z ulgą, próby ruszenia z sypkiego piasku plaży trochę podwyższyły nam ciśnienie. 😉
Po drodze tuż za Henties Bay natrafiamy na następny rozbity statek, o nazwie Zeila. I to akurat rozumiemy, wraki o takim mniej więcej stanie zachowania mieliśmy na myśli. Jest już późno i jeszcze bardziej zimno – szybka sesja i jedziemy czym prędzej do hostelu.
Dzień 11
Takie atrakcje jak łóżko ostatnimi czasy celebrujemy z prawdziwym pietyzmem, poranek upływa nam naprawdę leniwie. W większych miastach Namibii ceny kempingu są porównywalne, a czasami nawet wyższe niż pokój w hostelu, stąd niespodziewanie trafiła nam się taka właśnie atrakcja.
Po południu ruszamy na małą przejażdżkę po parku narodowym Horob – na tzw. Welwitschia drive. Jest to licząca kilkadziesiąt kilometrów trasa po pustyni, przy której przewidzianych jest 13 przystanków: punktów widokowych, tudzież tabliczek z opisem „ciekawostek” ze świata pustynnej flory, takich jak roślina z liśćmi w kształcie dolara, tudzież niespotykany rodzaj pomarańczowego porostu. 😉
Nazwa trasy pochodzi jednak od Welwitschii – nietypowego sukulentu, właściwego przede wszystkim dla tutejszych terenów. Przy drodze w równomiernych odstępach można podziwiać te, bądź co bądź, niesamowite rośliny. Nie są to z pewnością najpiękniejsze wytwory natury, ale fakt, że rośliny liściaste o takich rozmiarach mogą funkcjonować w bezdeszczowym środowisku (czerpiąc wodę jedynie z porannej rosy) jest godny podziwu. A funkcjonują przez grube lata, najstarsza, ogromna Welwitschia liczy sobie 1500 lat. (!)
Jeśli chodzi zaś o punkty widokowe, bardzo podobał nam się ten na „Dolinę Księżycową” – horyzont pełen kilku-, kilkunastometrowych pagórków tworzy pewnego rodzaju iluzję – mieliśmy wrażenie, że w rzeczywistości mamy do czynienia z wysokim, majaczącym w oddali masywem górskim. Ciężko to opisać, ale też ciężko mieliśmy ogarnąć wzrokiem to co widzimy.
Po południu ucinamy sobie krótką przechadzkę po Swakopmundzie. Jest to największe miasto na namibijskim wybrzeżu, w którym w dalszym ciągu widać kolonijny, niemiecki sznyt. Naprawdę dziwnie oglądać przybytki typu Hohenzollernhaus, czy Woermann Haus, gdy dosłownie kilka przecznic dalej czają się pustynne wydmy.
Dzień 12
Mimo wszystko trafiają do nas bardziej wspomniane wydmy, rano udajemy się więc na zorganizowaną wycieczkę „Living desert”. Jest to ponad czterogodzinny tour po okolicznych wydmach w poszukiwaniu zwierząt zamieszkujących to nieprzychylne środowisko. Wycieczka prowadzona jest przez doświadczonych przewodników, którzy po śladach zostawionych na piasku są w stanie wytropić naprawdę imponujące okazy. Już na samym początku touru „odnaleźliśmy” ukrytego głęboko w ziemi węża, sposób w jaki centymetr po centymetrze zakopywał swoje ciało w sypkim piasku był wręcz fascynujący.
Jeszcze większe wrażenie zrobił na nas gekon wydmowy (ang. sand dune gecko). Występuje on tylko w Namibii – jako jedyny gekon posiada duże jak na swój rozmiar łapy, umożliwiające mu drążenie podziemnych tuneli. Pomimo, że nie ma błon na oczach zdaje się być pozytywnie nastawionym do życia płazem – uśmiech na pyszczku uzupełnia jego rozbrajającą sylwetkę.
Nie ma wśród nas jednak zgody, co lepsze – gekon, czy oglądany chwilę później kameleon. Do tej pory myśleliśmy, że to typowy mieszkaniec dżungli – dalej nie wiemy więc, czy nie padliśmy ofiarą afrykańskiego przekrętu. Niemniej jednak zwierz ten to też niezły agent, tak się na niego zapatrzyliśmy, że omal przeoczyliśmy zmianę koloru z czarnego na biały i z powrotem.
Obok ciekawostek nt. niesamowitej fauny zamieszkującej te tereny, dowiadujemy się paru rzeczy o formowania się pustyni. Szczęki nam opadają, gdy przewodnik wybiera się na jedną z wydm z magnesem i przynosi „przyklejone” do niego czarne opiłki żelaza – jak się okazuje jest to magnetyt, który jest odpowiedzialny za ciemne odcienie pustyni.
Udany tour wieńczy przejażdżka po pustyni, co prawda od początku wizyty w Namibii piasek towarzyszy nam WSZĘDZIE, ale dzisiejsze widoki i tak uznajemy za całkiem przyzwoite. 😉
Dzień 13
Wizytą przy kolonii lwów morskich w Cape Cross nie powiedzieliśmy ostatniego słowa – rano ruszamy na kajaki przy kolonii w Walvis Bay. Jakkolwiek lubimy tę formę rozrywki, wiosłowanie schodzi na drugi plan gdy przy naszym kajaku pojawiają się pierwsze ciekawskie, skore do zabawy małe lwy. Co rusz podgryzają nasze wiosła, wyskakują z wody, czy podpływają centymetry od naszej burty. I tak, kilka razy nie możemy się oprzeć, by ich nie pogłaskać. Niby mają coś przeciwko, odpływają na bok, by wrócić za kilka sekund po kolejne smyrnięcie. 😉
Tak spędzone półtorej godziny na wodzie mija nam niczym kwadrans, z tymi słodziakami moglibyśmy spędzić drugie (a nawet i trzecie) tyle.
Walvis Bay to również kolonia dwóch gatunków flamingów: małych i różowych. Dobrze jest oglądać je w takiej liczbie, jednakże wg naszego przewodnika ten rok jest pierwszym, w którym flamingi nie zdecydowały się na przelot na północ celem rozrodu – powodem jest najprawdopodobniej dojmująca susza. Jeśli sytuacja się nie poprawi, badacze przewidują istotny spadek populacji różowych ptaków na tym terenie.
Pod Walvis Bay odwiedzamy jeszcze Diunę 7, najwyższą, licząca 383 m wydmę kraju. Góra piachu wygląda na niższą, niż jest w rzeczywistości – podejście w pełnym słońcu zajmuje długi, palący płuca i uda kwadrans. Ze szczytu rozciąga się widok na piasek, dużo piasku. 😉
Z Atlantykiem się jeszcze nie żegnamy, póki co pora opuścić wybrzeże i znów obrać kierunek na gorący interior kraju. Reszta dnia upływa nam pod kątem drogi na nasz kolejny kemping Rostock Ritz. Z internetowych relacji wynika, że do niedawna kręciły się tu surykatki, których ciągle poszukujemy. Niestety potwierdzamy, kręciły się…
Dzień 14
Przed południem zatrzymujemy się w Solitaire – krótkim, aczkolwiek popularnym przystanku, gdzie można dotankować wóz, zrobić kilka fotek starych samochodów i oszamać niemieckiego, jabłkowego strudla.
Posileni dojeżdżamy do parku Namib Naukluft. Nie cieszy się on tak dużą popularnością jak reszta parków, najprawdopodobniej z tego powodu, że główną jego atrakcją są dość wymagające piesze szlaki ;-). Na pierwszy z nich – Waterkloof trail ruszamy od razu, do zachodu co prawda jeszcze trochę, ale do przejścia mamy zawrotne jak na afrykańskie warunki 17 kilometrów.
Park na pokonanie tej trasy konserwatywnie przewiduje od 5 do 6 godzin, ku naszemu zaskoczeniu jesteśmy pośrodku tego limitu. Trasa naprawdę się dłuuuuży, zadania nie ułatwiają upał i nierówne kamienie koryta rzeki, które stanowi 70% profilu szlaku. Wysiłkowi nie podołało kilka zebr, których szczątki walają się po drodze.
Zebra Hartmanna to właśnie symbol parku Naukluft, nie mamy szczęścia oglądać żadnego żywego okazu. Na trasie pełno za to jest pawianów, po raz kolejny widzimy też gryzonia zwanego góralkiem skalnym (ang. dassie). Widoki pewnie nie były warte wysiłku, ale długą przechadzkę traktujemy jako inwestycję, kondycja jeszcze nam się przyda w czasie tego wyjazdu ;-).
Dzień 15
Drugim ze wspomnianych szlaków jest 10-kilometrowy Olive trail. W tym przypadku sceneria jest już niczego sobie, sporą część czasu podążamy malowniczym kanionem. Ozdobą szlaku jest część z łańcuchami, przy której serce może zabić trochę szybciej. Przejście nie jest może nadmiernie techniczne, wymaga jednak wiary we własne ręce i… stabilność łańcuchów na których na krótką chwilę trzeba się odchylić. Zdecydowanie fajna to traska ;-).
Dwa szlaki za nami, dlatego nic tu po nas, pora na powrót na pustynię Namib – do chyba jej najsłynniejszej części Sossusvlei, znanej z rozległych, krwistopomarańczowych wydm. Już po dojeździe za bramy parku, wiemy że dotychczasowe potyczki z piaskiem zostaną przeniesione na kolejny poziom. Wizyta w toalecie przypomina zabawę w piaskownicy, wszędzie pełno jest pomarańczowego pyłu.
Niezrażeni ruszamy na eksplorację parku. Prawdopodobnie rozpoczynamy jak większość odwiedzających od najbardziej rozpoznawalnego punktu – Dead Vlei. Niegdyś koryto okresowej rzeki, dziś jest to miejsce pozbawione wilgoci umożliwiającej dekompozycję rosnących tu dawno temu drzew. W efekcie mamy do czynienia z fascynującym, obumarłym lasem na tle potężnych wydm. Piekło dla drzew, raj dla fotografów:
Na okoliczne wydmy takie jak Big Daddy i Big Mama można się wdrapać, na co jednak po porannym szlaku nie mamy najmniejszej ochoty. W miejsce to przechadzamy się po reszcie Sossusvlei, obserwując zachód słońca.
Miejsce jest naprawdę klimatyczne. Zarówno wjazd jak i wyjazd na końcową część Sossusvlei porządnie testuje nasze umiejętności (lub ich brak) jazdy po piachu. Na pełnych obrotach (4L) samochód porusza się jednak jak czołg, nie jest konieczne spuszczanie z opon powietrza, jak zaleca większość przewodników.
Dzisiaj stołujemy się w knajpie, by uniknąć nocnego gotowania w piachu. Nie udaje się jednak uciec od czerwonego pyłu – drobna warstwa pokrywa wszystkie stoliki w restauracji. Nasza wytrzymałość psychiczna zostaje wystawiona na sporą próbę. 😉
Dzień 16
Noc należy do tych „które zapamiętamy na długo”- non stop zawiewa nasz namiot tak, że co jakiś czas budzimy się by odchrząknąć wtłaczający się do nosa czy ust piasek. Dzień zaczynamy z grubą warstwą pyłu na wszystkich naszych rzeczach. Piasek mamy dosłownie WSZĘDZIE.
Całe szczęście, że noc jest krótka i wstajemy już o 5 rano, by na czas wyrobić się na wschód słońca. Najlepszym miejscem w parku jest ponoć Diuna 45 – by móc z niej podziwiać wstający dzień, trzeba wspiąć się 80 metrów do góry po piachu, ale teraz nie rusza nas już nic. Lekkim wynagrodzeniem wycierpianych katuszy są widoki z wydmy, w świetle wchodzącego słońca, prezentują się więcej niż nieźle.
Wizytę w parku kończymy na mniej spektakularnej wydmie Elim oraz krótką przechadzką wzdłuż kanionu Sesriem.
Kto rano wstaje, ten ma czas – my wykorzystujemy go na przejazd blisko 500 km do naszego kolejnego przystanku – Lüderitz. Po dojeździe załatwiamy jedynie permit na jutrzejszą atrakcję i jedziemy rozkoszować się łóżkiem w naszym hostelu. Po poprzedniej traumatycznej nocy pod namiotem na pustyni powiedzieć, że jest wybornie to nie powiedzieć nic. 😉
Dzień 17
Dzisiejsza atrakcja również powiązana jest częściowo z pustynią – odwiedzamy opuszczone miasto Kolmanskop. Nieopodal wspomnianego Lüderitz na początku XX w. odkryto diamenty, których złoża były na tyle bogate, że w niektórych rejonach można było zbierać je gołymi rękoma, bez użycia specjalistycznego sprzętu.
Na wieść o znalezisku do Lüderitz zaczęli ściągać poszukiwacze z całych Niemiec. Rozpoczęła się diamentowa gorączka, w której centrum było właśnie miasteczko Kolmanskop.
Miasto przeżywało istny boom aż do wybuchu I wojny światowej, w czasach świetności żyło tu 300 Niemców oraz ich 900 czarnoskórych „pomocników” ;-). Wydobycie na terenach dzisiejszej Namibii sięgało aż 20% ogółu światowej produkcji, życie w Kolmanskop toczone było więc „na bogato”. Wodę pitną importowano statkiem z Kapsztadu do Lüderitz, a następnie dowożono koleją do miasta. Obok niemieckich rarytasów, z Reichu importowano azot, przy pomocy którego schładzano wodę i tworzono bloki lodu, które codziennie rozwożono za darmo do każdego z domostw jako „ogniwo” do prowizorycznych lodówek. Wzdłuż głównych „arterii” poprowadzono tory z kolejką pchaną przez muły – w ramach darmowego transportu dla mieszkańców. Wszystko to na środku pustyni – ówczesne fanaberie na miarę dzisiejszych arabskich szejków.
W kolejnych latach do miasta doprowadzono elektryczność z Lüderitz, a miejscowy szpital wyposażono w jeden z pierwszych rentgenów na półkuli południowej. Główną jego rolą nie była jednak diagnostyka, a prześwietlanie trzewi osób podejrzanych o próbę kradzieży diamentów. Niemieckie eldorado zakończyło się wraz z wybuchem wojny, po której kontrolę nad terenem przejęli Afrykańczycy z południa, którzy kontynuowali, a nawet rozwinęli dzieło Europejczyków.
W połowie lat 30. odkryto bogatsze złoża na południu kraju – w Kolmanskop pozostały jednak rodziny ówczesnych poszukiwaczy. Finalnie ostatnia rodzina opuściła miasto dopiero w 1956 r., od tej pory zostało ono pozostawione pustyni „na pożarcie”.
Dziś Kolmanskop to prawdziwe „miasto duchów”, pełne klimatycznych, czasami złowieszczych budynków, znane nam przede wszystkim ze znakomitego filmu „Samsara”. Jest to też raj dla fotografów, nawet w czasie naszej wizyty odbywała się komercyjna sesja, gdzie 5 gości z toną sprzętu przygotowywało się do jednego zdjęcia pokoju z górą piasku ;-). Zadanie mieli rzeczywiście utrudnione, niebo tego dnia było bardzo zachmurzone, ale i Monice udało się cyknąć kilka naprawdę fajnych fotek:
Prawdą jest, że odpowiednie kadrowanie dodaje miastu dodatkowego uroku, jednakże i tak można nazwać je miejscem z „duszą”, jeśli za takie można uznać zbiór wymarłych, zasypanych budynków. Nie chcemy być nadmiernie ckliwi, ale trafiają do nas historie ludzi z „romantycznych” czasów, którzy pewnego dnia rzucili wszystko i pojechali na drugi koniec świata, by rozpocząć nowe życie w miejscach takie jak to. Przechadzka ich krokami sprzed ponad stulecia nabiera wtedy zupełnie nowego znaczenia. By tu trafić nadrobiliśmy kilkaset kilometrów drogi, czego na pewno nie żałujemy (a co powinno służyć za odpowiednią rekomendację 😉 ).
Dzień 18
Po dwóch nocach spędzonych w Lüderitz, rano zaliczamy (bardzo) krótką przechadzkę po „city center”. To kolejne, kolonialne niemieckie miasteczko – ładne i schludne, ale bez fajerwerków (których można oczekiwać choćby po opisach Lonely Planet o tutejszych wspaniale zachowanych budynkach ery art deco 🙂 ).
Dość szybko opuszczamy Lüderitz i ruszamy dalej. Zatrzymujemy się przy Diaz point – miejscu, do którego Bartolomeo Diaz dopłynął w 1488. Dziś znajduje się tutaj krzyż upamiętniający to zdarzenie oraz kilkanaście lwów morskich. 😉 Nieopodal oglądamy Grosse Bucht, kolejny już wrak na naszej drodze – choć trafniejszym określeniem byłoby tu kolejny zardzewiały kawał blachy. Naszą uwagę przykuwa bardziej stado flamingów brodzących w morzu. Jest to nasze ostatnie spotkanie z Atlantykiem w czasie tej podróży, więc chwilę celebrujemy ten moment i ruszamy w dalszą trasę.
Tu czekają nas prawdziwe fajerwerki, 300 km asfaltowej szosy B4 (!). Takie atrakcje do częstych w Namibii nie należą, czujemy się wręcz nieswojo, gdy nic nie trzęsie, nie stuka i puka. Późnym popołudniem dojeżdżamy nad kanion rzeki Fish, drugi po amerykańskim Wielkim Kanionie największy kanion świata. Jeśli ktoś powiedziałby, że znów jesteśmy w Arizonie, raczej zbytnio byśmy się nie kłócili ;-).
Zachód słońca, który oglądamy do najpiękniejszych nie należy – znajdujemy się dokładnie na wschodnim krańcu kanionu, konieczna będzie powtórka sesji w dniu jutrzejszym.
Dzień 19
Rano po raz kolejny przechadzamy się wzdłuż brzegu kanionu i po raz kolejny mamy deja vu ;-). Namibijski kanion ponoć jest jednak wyjątkowy – nie powstał bezpośrednio w wyniku erozji rzecznej, główną rolę odegrał uskok tektoniczny w chwili, gdy Ameryka Płd. odłączała się od Afryki (czyli tak na oko 210 mln lat temu). Kanion jest długi na 160 km, w najszerszym punkcie mierzy aż 27 km – mimo to jest relatywnie „płytki” – jego najgłębszy punkt osiąga 548 m.
To czym różni się od swojego amerykańskiego większego brata to z pewnością uboższa infrastruktura turystyczna. Namibijski kanion w ramach jednodniowej wizyty można podziwiać jedynie wzdłuż 3-kilometrowej ścieżki na jego krawędzi, w USA zaś na szeregu punktów widokowych rozciągających się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów. Brak infrastruktury w żaden sposób nie umniejsza naturalnie piękna tego miejsca, chciałoby się jednak spędzić tutaj odrobinę więcej czasu. Wejście do kanionu jest niestety możliwe tylko i wyłącznie dla piechurów podążających nim w czasie pięciodniowego trekkingu. Siłą rzeczy poprzestajemy więc na krótkiej przechadzce.
Kolejnym przystankiem na naszej trasie Quiver Tree Forest Rest Camp, które będzie jednocześnie naszym dzisiejszym miejscem noclegowym. Przybyliśmy tu głównie ze względu na widywane tutaj surykatki. Jak się jednak okazuje – minęliśmy się z nimi o dobry miesiąc 🙁 . Surykatki ponoć szukają schronienia na tutejszej farmie w czasie okresu rozpłodowego, po czym wracają do swojego naturalnego środowiska. W naturze te przezabawne zwierzaki spotkać to niemała gratka – zwykle stronią od ludzi, w przypadku niecodziennego hałasu osobnik będący „czujką” ostrzega resztę stada, po czym wszyscy chowają się w norze nim człowiek jest w stanie je w ogóle dostrzec. Trochę smutno, ale co poradzisz, jak nic nie poradzisz. 🙂
Właściciel kempingu na stanie posiada za to 5 gepardów – wszystkie ponoć trafiły tu jako kocięta, jedno zostało nawet odchowane przez karmiącą sukę. Gepardy biegają na sporym wybiegu dosłownie kilkanaście metrów od kempingu. Chcemy wierzyć i wierzymy, że nie poradziłyby sobie one na wolności i jest to jedyna droga dla ich przetrwania, niemniej jednak dziwny i smutny to widok.
Na kempingu znajduje się też inna atrakcja – las kołczanowców (ang. quiver tree). Buszmeni używali tego „drzewa” do produkcji kołczanów, stąd taka a nie inna nazwa. Pomimo swojego wyglądu, w rzeczywistości nie są to drzewa, a sukulenty z rodziny aloesu – ich drzewopodobne „pnie” są w tak naprawdę gąbką, która chłonie nadmiar wody. Drzewo, nie drzewo – las prezentuje się całkiem interesująco. 😉
Dzień 20
… czyli pora na powrót do Windhuku. Przy naszym kempingu rano odwiedzamy jeszcze osobliwy punkt „Giant’s playground”, czyli plac zabaw gigantów. I rzeczywiście, siły erozji sprawiły, że tutejsze skały sprawiają wrażenie jakby ktoś niemal do centymetra ustawił je niczym klocki lego.
Krótka przechadzka i pora ruszać w trasę. Ostatnim przystankiem jest Bagatelle campsite – ktoś kiedyś podobno, rzekomo widział tu surykatki. Po ostatnich niepowodzeniach jesteśmy świadomi, że ryzyko ich niespotkania graniczy niemal z pewnością, ale decydujemy się na blisko 80-kilometrowy zjazd z trasy do stolicy.
Nadzieja matką głupich, ale czasami przynosi owoce – krótka przechadzka na miejscu i są!! Surykatki w najpełniejszej krasie. 🙂 Jak się okazuje, osobniki które widzimy są „półdzikie” – na dźwięk silnika samochodu wszystkie jednym głosem chowają się do swoich nor. Po chwili jednak wychodzą i prawie za nic robią sobie obecność człowieka, przebiegając chwilami nawet po naszych stopach. Jest to naprawdę najsłodsza wisienka na namibijskim torcie – jeśli było coś, co chcielibyśmy zmienić/dodać w naszej podróży po tym kraju to właśnie zobaczenie surykatek.
W drodze powrotnej przy trasie widzimy kilka guźców, jednego dnia znaleźliśmy więc Timona i Pumbę, parę której wypatrywaliśmy na afrykańskiej ziemi od ponad półtora miesiąca.
Tym surykatkowym, jakże optymistycznym akcentem kończymy nasz namibijski road trip! 🙂
W stolicy Namibii spędzamy jeszcze 2 dni – nie jest to z pewnością najbardziej porywające miasto, które kiedykolwiek odwiedziliśmy. Wszystkie „atrakcje” takie jak parlament, muzeum narodowe, najstarsza kaplica, czy centrum rzemiosła (gdzie można odbyć krótki 15-minutowy tour nt. produkcji diamentów) można „zamknąć” w czasie krótkiego spaceru.
To już koniec namibijskiej opowieści! Cieszymy się, że tu przyjechaliśmy, ale cieszymy się również, że stąd wyjeżdżamy (szczególnie Monika, którą wszechobecny kurz doprowadzał do szaleństwa) – choć nadal pozostajemy w Afryce pora teraz na znaczną zmianę klimatu i wizytę w zielonej Ugandzie. 🙂
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (na 1 os.)
1 PLN = ~3,8 NAD