Dzień 12 – 19.12.2018
Leniwy dzień na morzu, przepełniony snem i jedzeniem. Przyzwyczailiśmy się już do ciągłego kołysania, obywa się bez żadnych mdłości, choć trzęsie podobnie jak wczoraj. Odbywamy kolejne obowiązkowe czyszczenie ciuchów przed lądowaniami na Antarktydzie. Patrzymy się w morze, jednak poza stadem petreli lecących godzinami wzdłuż statku, w oddali widzimy jedynie kilkanaście wielorybów. Wieczorem przesuwamy zegarki do tyłu, śpimy dziś jeszcze dłużej.
Dzień 13 – 20.12.2018
Kolejny dzień spędzony w trybie spanie, jedzenie, wykłady. Po 20 dopływamy wreszcie do Elephant Island, wyspy z której Shackleton z piątką ludzi wyruszył po ratunek w dokładnie przeciwnym kierunku. Reszta jego ekipy na mikroskopijnej plaży miała spędzić jeszcze ponad 4 miesiące. Historia ta dla nas nabiera jeszcze większego znaczenia, z Georgii płynęliśmy po wzburzonym morzu blisko 3 dni na komfortowym, ogromnym statku. 6 śmiałków dystans ten miało pokonać natomiast w 16 dni w malutkiej łodzi z podstawowymi narzędziami nawigacyjnymi, spędzając każdą godzinę na opróżnianiu pokładu z wody i rozkuwaniu kadłubu z lodu. Po prostu NIESAMOWITE.
Za oknem widzimy długi na ponad 40 km lodowiec, który oderwał się po drugiej stronie Antarktydy ponad 30 lat temu. Zbliża się zachód słońca, przy tym oświetleniu wygląda on naprawdę złowieszczo.
Jesteśmy już niewiele ponad 100 km od Antarktydy, morze staje się praktycznie płaskie, czujemy się dziwnie, ciężko jest wręcz powiedzieć że płyniemy statkiem.
Dzień 14-21.12.2018…
… czyli dzień, w którym postawiliśmy nasze stopy na Antarktydzie. 🙂
Jako pierwszy punkt lądowania został obrany Brown Bluff. Jeśli Georgia Południowa, która była głównym punktem mojego zainteresowania, jest wyjątkowa, to brak jest słów by opisać, to co zobaczyliśmy już pierwszego dnia na Antarktydzie. Turkusowe kry i góry lodowe pełne pingwinów na przemian wskakujących i wyskakujących z oceanu zapierają dech w piersiach. Wszystko to w śnieżnym i pełnym lodowców otoczeniu sprawia, że pomimo przejmującego chłodu chce się zostać na lądzie jak najdłużej. Dowcip o różnych nacjach wyrażających w swoim języku piękno ujrzanych rzeczy i Polaku kwitującym to samo krótkim, treściwym „O jaaa p…..ę” znajduje tu naprawdę zastosowanie. Brak jest po prostu słów, by opisać to co teraz widzimy.
W czasie zejścia zobaczyliśmy pingwiny Adelie, gatunek typowy jedynie dla tego kontynentu. Na Brown Bluff znajduje się jedna z największych kolonii tych pingwinów na Półwyspie Antarktycznym, pozostałe mieszczą się już sporo poza kołem podbiegunowym w trudno dostępnych warunkach.
Brown Bluff to szeroki na kilkaset metrów niewielki skrawek wybrzeża, dodatkowo pomniejszony tzw. „pingwinimi autostradami”. Ptaki te są typowymi zwierzętami stadnymi i na polowania wybierają się grupowo. Oznacza to, że „autostrada” może być przez dłuższy czas pusta, by po chwili miała po niej przejść horda pingwinów idących gęsiego za pierwszym ze śmiałków narzucającym ton całej grupie. Pingwiny Adelie mierzą średnio ok. 60 cm, by dotrzeć do wody muszą stoczyć starcie ze sporymi blokami lodowymi, co czasami wygląda naprawdę przekomicznie.
Dzisiejsze zejście to prawdziwa petarda – tak zapamiętamy Antarktydę na zawsze.
Dzień 15-22.12.2018
Po fajerwerkach dnia poprzedniego przyszła pora na ostudzenie emocji. Dzisiejsze lądowanie odbywamy na Deception Island tj. Wyspie Zwodniczej, części Szetlandów Południowych. Zwodnicza jest z tego względu, że przy wpływaniu do jej zatoki zdaje się, że ma się do czynienia z dwiema oddzielonymi wyspami. W praktyce jest to kaldera drugiego największego aktywnego wulkanu Antarktyki. Ostatni wybuch miał miejsce w 1970 r., cały czas prowadzone są pomiary aktywności sejsmicznej, które mają ostrzec przed mającą nastąpić prędzej czy później kolejną eksplozją.
W czasie pierwszego zejścia schodzimy do zatoczki Telephone Bay, gdzie odbywamy trekking po jednym ze wzgórz. Krajobraz Deception Island jest odrobinę bardziej przyjazny w porównaniu do innych antarktycznych wysp, nie ma tu tak dużo śniegu i jest mniej wietrznie.
Jest w tym wszystkim jednak również spory minus – w związku z aktywnością wulkaniczną, woda tutaj jest odrobinę cieplejsza. Oznacza to, że nie ma warunków do rozwoju krylu, który jest podstawą wyżywienia pingwinów, stąd też brak jest fauny, do której przez ostatnie dni tak się przyzwyczailiśmy. W czasie zejścia widzimy jedynie 2 foki i jednego, najwyraźniej zbłąkanego, pingwina.
Popołudnie w tym zakresie nie przynosi niestety większych zmian. Mamy jednak okazję oglądać rzadkiego lamparta morskiego, który jest postrachem pingwinów oraz innych fok, a czasem również ludzi nurkujących czy pływających łódkami na tych terenach. Niestety nie oglądamy go w pełnej krasie – brak mu tylnej płetwy, co jest najpewniej świadectwem bliskiego spotkania z orką.
Zaczyna zacinać śnieg, warunki pogodowe niczym jak w kieleckiem, toteż resztę plaży zwiedzamy w półbiegu nie dopuszczając do siebie zimna na ile to możliwe.
Przed nami ostatni punkt programu na dziś – polar plunge, czyli kąpiel w antarktycznej wodzie(!). Porywisty wiatr i śnieg nie pomaga w zdjęciu kurtki, co dopiero w rozebraniu się do kąpielówek. Wbiegnięcie i wybiegnięcie z wody zajmuje nam max 20 sekund.
Nie było dramatu, pomimo 2°C woda była cieplejsza niż powietrze. To co miało nastąpić później, to już akcja ratunkowa palcy u stóp Moniki. Priorytetowo przed niekąpiącymi pasażerami wracamy łódką na statek po ciepły prysznic i rozgrzewające napoje.
Dzień 16-23.12.2018
Tym razem bez porannego lądowania – przed południem krążymy po malowniczej Zatoce Wilhelmina, co rusz mijamy ogromne góry lodowe. Na horyzoncie pojawiają się pojedyncze wieloryby.
Po południu schodzimy na Orne Harbour, gdzie znajduje się niewielka kolonia pingwinów maskowych. By się tam jednak dostać należy pokonać ok. 100 m. przewyższenia śnieżną, krętą ścieżką. Jest to wyzwanie dla sporej części z naszych współpasażerów, ciężko jest więc sobie wyobrazić jak radzą sobie z tym zadaniem malutkie, niezdarne pingwiny. To jak ptaki te adoptują się do otoczenia, by zapewnić ciągłość swojego gatunku jest naprawdę godne podziwu.
Dzień 17- 24.12.2018
Wigilię spędzamy więcej niż luźno. Kajaki, które mieliśmy zaplanowane na poranek zostają odwołane z powodu wysokich fal. Jedyną „aktywnością” jest 45-minutowa przejażdżka łódką wokół Melchior Islands.
Resztę dnia spędzamy na rejsie po malowniczych cieśninach Antarktydy, nie schodzimy na ląd. Jest przepięknie, choć trochę nas nosi na widok brązowo-czarnych plam na śniegu w oddali – kolonii pingwinów.
Kolacja wigilijna nie należy do najlepszych – najwyraźniej pozostałe nacje gustują tego dnia w rozmaitych rodzajach pysznie prezentujących się mięs. Tysiące kilometrów od domu, ale wigilia musi być postna ;-). Obchodzimy się smakiem, ale i tak jest wyjątkowo.
Dzień 18-25.12.2018…
… czyli pożegnanie z Antarktydą. Poranne zejście na Petermann Island zostaje odwołane – w czasie nocy z południa napłynęła fala gór lodowych, przez które przedzieramy się na tyle powoli, że drżymy o popołudniowe atrakcje. Jak się jednak okazuje Mikołaj dociera w te rejony z jednodniowym opóźnieniem.
Dostajemy nasz prezent dopiero po południu, ale było warto czekać – idziemy wreszcie na kajaki! 🙂
Na początku czeka nas największe wyzwanie, czyli ubranie się w suchy skafander i jak się okazuje przeczekanie w nim kilkudziesięciu minut, aż reszta grupy wyjdzie na ląd. W końcu wywoływany jest kajak nr 1, płyniemy! Ruszamy niepewnie, nigdy nie płynęliśmy w kajaku ze sterem kierowanym przez osobę z tyłu.
Już na początku lód wielkości kilku płyt chodnikowych uderza w nasz kajak, dodatkowo wybijając nas z pantałyku. Chwila rozgrzewki i jesteśmy jednak w pełni gotowi, by cieszyć się w pełni tym przeżyciem. Jest zjawiskowo, pływamy wśród kier i gór lodowych, co rusz z wody wyskakują pingwiny białobrewe, na lodzie widzimy 2 foki krabojady.
Po drodze spotykamy jacht Selma Expeditions z Gdańska. Polak z załogi ostrzega nas przed lampartami morskimi – dzień wcześniej drapieżnik ten zaatakował jednego z nurków, na całe szczęście jedyną stratą okazał się być przebity w czasie ucieczki ponton.
Przepływamy tuż przy kolonii pingwinów – mamy okazję zobaczyć z bliska jak wskakują do wody. Jest epicko, nie zdążamy się obejrzeć, a mijają 2 godziny i musimy wracać. W tym czasie nasz statek musiał zmienić pozycję z powodu napływającego lodu – by umożliwić nam sprawny powrót wyjeżdża po nas zodiak, który toruje nam drogę poprzez kry lodowe. Bez niego dotarcie na łódź byłoby prawdziwą przeprawą.
Tym akcentem kończymy wizytę na Antarktydzie. Przy wieczornej kolacji po raz kolejny mijamy niesamowite lodowce i formacje skalne.
Przed północą udajemy się jeszcze do jacuzzi. Za burtą widzimy ostatnie antarktyczne góry i lodowce skąpane w pomarańczowo-fioletowych odcieniach nadchodzącego zachodu słońca. Ten obraz pozostanie z nami na długi czas.
Dni 19-21 – 26-28.12.2018
Ponad dwie doby wracamy do Ushuai. Żegnamy się z pojawiającymi się na horyzoncie ostatnimi wielorybami. Osławiona Cieśnina Drake’a jest, ku naszemu rozczarowaniu, nad wyraz spokojna. Po cichu, wbrew oczekiwaniom reszty pasażerów, liczyliśmy na sztorm i kilkunastometrowe fale. Cieśnina Drake’a znana jest z nieprzyjaznych wiatrów – pierwsi śmiałkowie zwykli mawiać o tych rejonach: „za 40-tym równoleżnikiem nie ma żadnych praw, za 50-tym nie ma Boga”. Cóż, następnym razem może będzie inaczej…
Docieramy do Ushuai, za nami 6780 kilometrów drogi. Jest nam smutno, że to już koniec, jednocześnie przepełnia nas wielka radość i wdzięczność, że mogliśmy w tym wszystkim uczestniczyć.
Zwykle staramy się posta zakończyć kosztorysem wyprawy, w tym przypadku przemilczymy tę kwestię. Poprzestańmy na tym, że nasze mieszkanie będzie o kilka m2 mniejsze. Wspomnienia, które pozostaną z nami na zawsze i tak ledwo zmieszczą się w naszym przyszłym M, niezależnie od jego wielkości 🙂