Po wizycie w dżungli amazońskiej czekała nas wizyta w prawdziwej dżungli miejskiej – Limie. Miasto to skupia blisko 11 mln mieszkańców, co stanowi około 1/3 populacji całego kraju (~ 32 mln mieszkańców). Lima dla Peruwiańczyków stanowi coś w rodzaju „(Latino) American dream”, gdzie ludzie z prowincji licznie napływają w poszukiwaniu pracy, której często nie znajdują. Mając to na uwadze, przewodniki ostrzegają przed drobną przestępczością, z którą na szczęście nie mieliśmy okazji się zetknąć.
Jako swoją bazę wypadową wybraliśmy polecaną, turystyczną dzielnicę Miraflores. Krótki spacer po jej centrum zmienił (przynajmniej na chwilę) nasze dotychczasowe spojrzenie na Peru. Czyste ulice, wszechobecny przepych, salony pokroju Prada, Dolce & Gabbana, czy Breitling sprawiły że poczuliśmy się nie tyle jak w innym kraju, ale niemal jak na innym kontynencie. Na domiar tego takie zdobycze cywilizacji, jak hipermarket przy hostelu oraz Internet o prędkości 30 Mb/s sprawiły, że cieszyliśmy się jak dzieci. 🙂 Każdy kij ma jednak dwa końce – musieliśmy się sporo nachodzić by znaleźć knajpę w naszym przedziale cenowym.
Po trudach minionych tygodni Limę potraktowaliśmy „na luźno”. Pierwszego dnia wybraliśmy się na free walking tour, w ramach którego zwiedziliśmy historyczne centrum miasta.
Centralny punkt każdego z odwiedzanych miast tj. Plaza de Armas (w krajach północy często nazywana Plaza Bolivar) bardzo przypadł nam do gustu. Może dlatego, że okalające ją budynki zostały na początku XX w. zaprojektowane przez Polaka Ryszarda Małachowskiego. Przy placu znajduje się Pałac Prezydencki, przed którym o 11.00 odbywa się oficjalna zmiana warty.
W znajdującym się nieopodal kościele znaleźliśmy również kolejny polski akcent – celebrowana w nim była Matka Boska Częstochowska oraz św. Jacek Odrowąż (tak, też nie mamy pojęcia kto to był).
Swoją drogą, Peruwiańczycy są bardzo przyjaźnie nastawieni do Polaków. Słysząc skąd jesteśmy, naturalnie jednym tchem wymienia się Jana Pawła II i Roberta Lewandowskiego. Co nas jednak zaskoczyło szacunkiem na północy Peru darzony jest Stanisław Tymiński, dwukrotny kandydat na prezydenta Polski, który rozwijał w tym rejonie sieć telewizyjną.
Drugi dzień w stolicy upłynął nam pod kątem wizyty w Museo Larco, eksponującym artefakty poszczególnych cywilizacji Peru. Ekspozycje są w całości po angielsku (co nie jest wcale oczywiste w pozostałej części kraju) i świetnie naświetlają różnice między sztuką południa i północy. Nie jesteśmy na pewno muzealnymi zwierzakami, jednak w tym przypadku nie mamy żadnych obiekcji co do wydanych pieniędzy na wejściówkę.
W czasie przechadzki po mieście zawitaliśmy do zakładu bukmacherskiego, w którym mieliśmy okazję obstawić gonitwę chartów. Niestety nasz faworyt Flying Fujur, pomimo najwyższego stopnia agresywności spośród stawki (99,5%, cokolwiek to znaczy) przegrał na ostatniej prostej z jakimś kundlem. Całe szczęście, że w Polsce nie jest to popularny sport, bo ma potencjał, by wciągać ;-).
Ica, czyli powrót do peruwiańskiej rzeczywistości
Wystarczyło przejechać kilka godzin na południe od stolicy, by ujrzeć poznane wcześniej oblicze Peru. Brudne, piaszczyste uliczki miasta Ica kompensowane były jednak przez jej mieszkańców, którzy licznie pozdrawiali nas na ulicy.
Głównym punktem wizyty w mieście była najstarsza winiarnia w Ameryce Południowej – Tacama. O ile była to już n-ta winiarnia, którą odwiedziliśmy i sam proces powstawania wina nie był nam całkowicie obcy, o tyle mieliśmy okazję zapoznać się ze sposobem produkcji Pisco. Jest to alkohol będący dumą Peruwiańczyków, jednocześnie stanowiący jedną z kości niezgody z inną nacją roszczącą sobie prawa do tego trunku – Chilijczykami (których swoją drogą bardzo się tutaj nie lubi) 🙂 .
Pisco jest alkoholem o mocy 40% powstałym na bazie destylatu zarówno z win białych, jak i czerwonych. Mówi się, że w smaku jest podobne do brandy, jednakże w naszym odczuciu bliżej mu do bimbru ;). Stanowi on jednak dobrą bazę do drinka Pisco Sour, który jest serwowany w ramach happy hour w knajpach większości peruwiańskich miast. Niemniej jednak jego wariacja – coca sour z dodatkiem zmielonych liści koki jest naszym zdecydowanym faworytem.
Po porannym kieliszku swoje kroki skierowaliśmy do oazy Huacachina. Jest ona kurortem turystycznym w pełnym tego słowa znaczeniu. Ceny noclegu są co dwu- , trzykrotnie wyższe w porównaniu do położonej zaledwie kilka kilometrów dalej Ici.
Do oazy udaliśmy się w celu spróbowania sandboardingu tj. zjazdu na desce z wydmy. W ramach godzinnego touru oferowana tutaj jest również przejażdżka buggy (nie znamy polskiego odpowiednika tego słowa, przyjmijmy że jest to pustynny dżip). Pierwsza z atrakcji okazała się sporym niewypałem – wiązania na rzepy pozostawiały wiele do życzenia, zaś tarcie było na tyle duże, że zjazd na stojąco nie wchodził w grę, pozostała nam jedynie jazda na brzuchu :).
Jeśli chodzi zaś o jazdę buggy – nieoczekiwanie okazała się rewelacją! Zjazdy z wydm o nachyleniu przekraczającym 60 stopni były niczym dobry rollercoaster, nie trzeba chyba dodawać, że kierowca nie nadużywał hamulca w czasie jazdy :).
Pustyni ciąg dalszy, czyli płaskowyż Nazca
Zrelaksowani, naładowani endorfinami udaliśmy się na stację autobusową, skąd mieliśmy odbyć 2,5- godzinną podróż do położonej 150 km dalej miejscowości Nazca. Duży akcent w tym przypadku na słowo „mieliśmy”, bo finalnie do miejsca docelowego dotarliśmy po blisko 7 godzinach. Okazało się, że swoją kolej w protestach tym razem mieli pracownicy obsługujący punkt poboru opłat.
Na miejscu czekał nas kolejny jednodniowy pobyt, którego główną atrakcją był przelot nad liniami skonstruowanymi przez cywilizację Nazca. Do dnia dzisiejszego dla naukowców zagadką pozostaje dlaczego linie te właściwie zostały stworzone, nie wspominając o sposobie ich wykonania.
Za cel tych linii najczęściej przyjmuje się motyw religijny – miał to być rzekomo sposób udobruchania mściwych bogów, którzy ukarali zamieszkałą tu ludność suchym, nieprzyjaznym do życia klimatem. Sam sposób konstrukcji tak wielkich i jednocześnie symetrycznych figur pozostaje wielką niewiadomą. Najciekawsza z teorii mówi, że kultura Nazca opanowała loty balonem, dzięki czemu miała możliwość podglądać i korygować efekty swoich prac.
Figury są rozpostarte na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych, stąd by je podziwiać nie ma innej możliwości niż wspomniany wcześniej przelot. Przewodnik Lonely Planet nastraszył nas przed wątpliwej jakości przewoźnikami, radząc by nie korzystać z ofert tych, u których przelot kosztuje mniej niż 80 USD.
Piekło na chwilę zamarzło, bo szukaliśmy oferty najdroższej z możliwych. Padło na AirParacas z ofertą 75 USD, niczego droższego znaleźć się niestety nie udało ;).
Sam przelot z pewnością nie należał do najprzyjemniejszych doświadczeń, przed czym również ostrzegał przewodnik.
Słowo się jednak rzekło, lecimy. Krótki briefing, wychodzimy na płytę lotniska, zajmując następnie miejsca w samolocie zgodnie ze zmierzoną wagą. Tuż przed samym startem dwójka pilotów długo dyskutuje z facetem z obsługi naziemnej na temat jakiejś części przy skrzydle – lampka alarmowa nr 1 (o co chodzi, dlaczego nie lecimy?). Osiągnąwszy kompromis, piloci wchodzą do kabiny, po czym jeden mówi „nie trzeba tego nigdzie zgłaszać” – lampka alarmowa nr 2 (ale jak to, może jednak to sprawdźmy?). Za późno, ruszamy. Czekamy na zwolnienie pasa, właśnie ląduje jedna z awionetek. Podchodzi do lądowania i nim wyhamuje odbija się 4 razy od podłoża (o Boże, i ja za to wszystko płacę?!). Odrywamy się jednak od ziemi, lecimy.
Sam lot trwa pół godziny. Jeśli ktoś czerpie ukrytą radość z turbulencji, ten lot jest właśnie dla niego, tu trwają 30 minut. Przy każdej z figur pilot przelatuje jednym bokiem, by rysunki mogła podziwiać pierwszą trójka pasażerów, po czym obraca się na drugi bok, by usatysfakcjonować pozostałą trójkę.
Po półgodzinie lądujemy szczęśliwi, że mamy znowu grunt pod nogami. Nawet biorąc pod uwagę bezustanne turbulencje warto było odbyć ten lot. Linie Nazca są naprawdę imponującym zjawiskiem – to, że ktoś kilkanaście wieków temu skonstruował te figury z tak wielką dokładnością przekracza granice chyba nie tylko naszej wyobraźni.
W ramach zabicia czasu przed wieczornym autobusem, wybraliśmy się jeszcze na cmentarz cywilizacji Nazca – Chauchilla. Jest to druga z polecanych „atrakcji” w okolicy, jednakże z kilkuset grobów nie rozgrabionych pozostaje zaledwie kilka, co w naszej opinii stawia pod znakiem zapytania sensowność wizyty w tym miejscu. Było to drugie nasze spotkanie z mumiami w czasie tego wyjazdu i drugie chyba bez którego mogliśmy przeżyć ;).
Arequipa – ukryta perła Peru
Kolejnym punktem naszej podróży, była położona 550 km na południe Arequipa. Miało to być jedynie miejsce wypadowe do zwiedzania okolicznego kanionu Colca, jak się okazało było to drugie najładniejsze miasto Peru, które odwiedziliśmy. To czym nas urzekła Arequipa to czyste, przestronne ulice, kolonialna architektura oraz bajkowe położenie u stóp sześciotysięcznych wulkanów (oj, jak nas kusiło by na nie wejść…).
No i do tego El Mundo Alpaca (Świat Alpaki) – będące przede wszystkim sklepem z odzieżą z wełny tych zwierząt, lecz również centrum edukacyjnym w jaki sposób te wyroby powstają. Dodatkowo posiada wybieg ze wszystkimi rodzajami alpak oraz lam :). To już na wejściu daje miastu +1.
Bez kolki w kanionie Colca
Jak już wcześniej wspominaliśmy, naszym prawdziwym celem w tej części Peru była wizyta w drugim najgłębszym kanionie świata – Colca. Głębokością (3270 m.) ustępuje jedynie położonemu niedaleko kanionowi Cotohausi (3354 m.), bijąc amerykański „Wielki” Kanion na głowę (1857 m.).
Dojechanie tam na własną rękę wymaga jednak odrobiny poświęcenia. Jedyny sensowny bus jadący do miejscowości Cabanaconde, która jest „bramą” do kanionu, startuje z Arequipy o 1 w nocy. Nie jest to niestety bus sypialniany, tylko (pod)miejski, stąd dosypianie jest istotnie utrudnione – już ok. 4 rano dostałem po głowie kielnią wystającą z kieszeni robotnika jadącego na budowę.
Wejście do kanionu zagranicznych turystów kosztuje 70 soli, nam udało się wejść z biletem dla Peruwiańczyków za 40 soli. Był to któryś już raz w Ameryce, kiedy udało nam się uzyskać dość istotna zniżkę. Sposób jest prosty – w przypadku gdy ceny różnicowane są narodowością, pytamy o zniżkę dla „hispanohablantes” tj. mówiących po hiszpańsku. Gdy zaś niższe ceny przeznaczone są wyłącznie dla studentów, pytamy czy studenci hiszpańskiego się również w to wliczają. Wszystko to oczywiście z uśmiechem na twarzy. Działa zarówno na kobiety, jak i mężczyzn. Nie przechodzi niestety, gdy po drugiej stronie stoją kasjerzy w wieku 20+, to już typowi służbiści ;).
Swoją wizytę w kanionie rozplanowaliśmy na 3 dni i 2 noce (w Tapay oraz Llahuar). Szliśmy przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, wbrew sugestii przewodników, i takie rozwiązanie jak najbardziej polecamy. Po przyjemnych wędrówkach w pierwszych dwóch dniach (5-6h) można zrelaksować się w gorących źródłach przed decydującym podejściem dnia trzeciego. Jest to duży sprawdzian formy (1200 metrów podejścia na osłonecznionym stoku), który w naszym przypadku zdaliśmy nadspodziewanie dobrze, meldując się w Cabanaconde po niewiele ponad 5 godzinach.
To co jeszcze piękniejsze od widoków, to niewielka liczba odwiedzających kanion. Byliśmy jedynymi turystami w wiosce, w której spędzaliśmy pierwszą noc. W przypadku drugiego noclegu, który miał dostęp do gorących źródeł, obcokrajowców było już kilkunastu, jednakże kolejnego dnia poza nami na podejście zdecydował się tylko jeden, reszta pojechała wynajętym busem :). Wędrówka w kanionie była dobrą aklimatyzacją przed czekającym nas kolejnym trekiem Salkantay, który kończy swoją trasę u podnóża największej atrakcji Peru – Machu Picchu, ale o tym już w kolejnym poście.
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (za os.)
25 PEN (29 PLN) – przejażdżka buggy i sandboarding
10 PEN (12 PLN) – godzinny tour po winiarni Tacama z degustacją
75 USD – lot nad liniami Nazca (plus 30 PEN opłaty lotniskowej)
45 PEN (52 PLN) – taksówka do cmentarza Chauchilla + przewodnik
40 PEN (46 PLN) – bilet powrotny Arequipa – Cabanaconde
40 PEN (46 PEN) / 70 PEN (81 PLN) – bilet wstępu do kanionu Colca
35 PEN (40 PLN) – śr. cena noclegu wraz z kolacją w kanionie