Z Arequipy do Cuzco udaliśmy się nocnym autobusem. Naszym celem na najbliższe dni był tzw. Salkantay trek, którego metą jest największa atrakcja Peru – Machu Picchu. Salkantay jest bezpłatną alternatywą dla tzw. „Szlaku Inków”, w przypadku którego pomimo astronomicznej ceny 650 USD za 3-4 dni marszu miejsca kończą się z półrocznym wyprzedzeniem.
Po zrzuceniu bagaży w hostelu zaczęliśmy przygotowywać się na kolejne kilka dni wędrówki. W odróżnieniu do kanionu Colca tym razem mieliśmy nocować pod namiotem. Nasze zakupy obejmowały m.in. prowiant, diesel do kuchenki, czy też nieprzemakalne worki na kartofle :).
Dzień 1 – Z Mollepata do Soraypata
Następnego ranka ruszyliśmy colectivo do miejscowości Mollepata, gdzie oficjalnie rozpoczyna się Salkantay trek. W praktyce jednak spotkaliśmy na szlaku tego dnia 2 inne osoby, zorganizowane wycieczki jadą bezpośrednio do Soraypaty, miejsca pierwszego noclegu.
Tego dnia szło nam się naprawdę nieźle, stąd po dojściu do punktu docelowego po dłuższej chwili zastanowienia zdecydowaliśmy się na dodatkowe 300 m. podejścia do laguny Humantay. Widoki były tego naprawdę warte, dodatkowo mieliśmy szansę zobaczyć kilka lawin schodzących ze zbocza blisko sześciotysięcznej góry.
Wejście na lagunę przeważyło szalę z przyzwoitego dnia na ciężki – łącznie zrobiliśmy tego dnia ponad 1500 m przewyższenia. Na dodatek z laguny zeszliśmy równo z zachodem słońca, przez co kolację przyszło nam gotować z czołówkami na głowie.
Dzień 2 – Z Soraypata do Chaullay
Kolejny dzień to już atak „szczytowy” z wejściem na położoną na wys. 4629 m.n.p.m. przełęcz Salkantay. Z ulgą odkryliśmy, że aklimatyzacja, którą zrobiliśmy 6 tygodni wcześniej na ekwadorskich wulkanach nie zaniknęła w całości. Był to dla nas o dziwo drugi najłatwiejszy dzień trekkingu, czego nie można było powiedzieć o sporej grupie (niezaaklimatyzowanych) osób, które przyszło nam wyprzedzać.
Noc spędziliśmy w wiosce Chaullay. Co ciekawe, już w tym miejscu zaproponowano nam transport na finisz treku. Oznacza to w praktyce, że istnieje opcja jednodniowego treku Salkantay, w naszej opinii pozbawiona jednak jakiegokolwiek sensu.
Dzień 3 – Z Chaullay do Llactapata
Trzeci dzień wędrówki do wioski Llactapata był zdecydowanie najcięższy – nie dość, że maszerowaliśmy 9,5 godziny, na sam koniec czekało nas dewastujące podejście 800 m. w górę.
Jednocześnie był to chyba jeden z najprzyjemniejszych momentów całego treku, bo po raz pierwszy ujrzeliśmy cel naszej wędrówki – po drugiej stronie doliny widać było Machu Picchu. 🙂
Bilety na Machu Picchu kupuje się na określoną datę z tygodniowym wyprzedzeniem, stąd by mieć pewność, że dojdziemy na czas zostawiliśmy sobie jeden dzień „rezerwy”. Na tyle spodobało nam się w Llactapacie, że postanowilśmy pozostać w niej jeszcze jeden dzień. Chińska zupka z widokiem na Machu (o ile to w ogóle możliwe) smakuje jeszcze lepiej.
Na dodatek właściciel schroniska pozwolił nam się rozbić na podłodze w jednej z sal, stąd żal z takich luksusowych warunków było nie skorzystać 🙂
Dzień 4 – Z Llactapata do Aguas Calientes
Po dniu relaksu, czwartego dnia trekkingu czekało nas zejście do miasteczka Aguas Calientes, które jest bazą noclegową przed zdobyciem Machu Picchu. Był to zdecydowanie najłatwiejszy dzień naszej wędrówki. Uroku tej trasie dodaje fakt, że połowa drogi wiedzie tuż przy torach kolei, którą turyści dojeżdżają z Cuzco.
Dzień 5 – Aguas Calientes -> Machu Picchu -> Hidroelectrica
Ostatni już dzień to długo wyczekiwane wejście na Machu Picchu. Bramy wejściowe do kompleksu znajdują się 500 m nad Aguas Calientes, stąd by rozpocząć zwiedzanie zaraz ich otwarciu, wspinaczka zaczyna się już przed piątą rano. Możliwy jest wjazd autobusem, aczkolwiek bilet powrotny to koszt rzędu 80 PLN, stąd zdecydowaliśmy się rozprostować kości.:)
Bilet wstępu obowiązuje w zależności od zakupionej opcji od 6 do 12, bądź od 12 do 17. Możliwe jest dokupienie wejściówek na góry Wayna Picchu (z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem) oraz Montana Picchu (nasz wybór, bilety kupione tydzień wcześniej). Przy takim scenariuszu 6h w kompleksie wcale nie stanowi sporo czasu.
W wejście o 6 celuje również też jakieś tysiąc osób, stąd przy braku porannej kawy i we wszechotaczającej mgle można się odrobinę zrazić. Nasze poranne humory podratowały niezawodne lamy, których na terenie kompleksu żyją 24 sztuki.
Przewodnik Lonely Planet podaje, że zbudowanie takiego kompleksu w dzisiejszych czasach kosztowałoby ok. 1 mld dolarów. Oczywiście jest to uproszczenie – całość zbudowana jest rękami niewolników, niemniej jednak rozmach tej budowli absolutnie imponuje. Największe wrażenie zrobił na nas pomijany przez odwiedzających „most Inków”, czyli ścieżka wytyczona wprost przy spadzistej skale.
Bez wątpienia Machu Picchu to must-see w tej części globu. Wizytę tutaj na pewno będziemy pamiętać na długo, jednakże w naszym rankingu odwiedzonych miejsc sporo ustępuje kambodżańskiemu Angkor Wat, birmańskiemu Bagan czy jordańskiej Petrze.
„Budżetowym” odwiedzającym Machu Picchu radzimy zastanowić się nad sensownością powrotu do Cuzco tego samego dnia. Po zejściu kilometr w dół z Montana Picchu, by złapać colectivo (ostatnie odjeżdża około godziny 16:30) czekało nas jeszcze 10 km przechadzki do stacji Hidroelectrica, przez co w Cuzco wylądowaliśmy dopiero przed 23.
Jeśli chodzi zaś o odbyty trek Salkantay – nie jest to na pewno łatwy kawałek chleba. Wliczając w to wejście na Machu Picchu i powrót do stacji Hidroelectrica, na przestrzeni 5 dni przeszliśmy z plecakami blisko 100 km oraz łącznie ponad 4 km w górę. Nasze uda i kolana na pewno nie kliknęłyby „lubię to”.
Dzień roztrenowania – Góra 7 kolorów
Pomimo zmęczenia dniem poprzednim postanowiliśmy iść za ciosem i nie rozleniwiać naszych mięśni. Już o 4.30 czekała nas pobudka na wycieczkę na kolejny peruwiański cud natury – Górę 7 Kolorów, tudzież jak woli bardziej liberalna część – Tęczową Górę.
Ten masyw zlokalizowany ok. 200 km od Cuzco jest ciekawym wytworem matki natury. Na przestrzeni poszczególnych epok geologicznych, pierwiastki obfitujące w danym momencie na powierzchni ziemi stopniowo odkładały się, tworząc warstwy o różnych kolorach. Wypiętrzenie gór w późniejszym okresie odkryło ten interesujący dla oka przekładaniec.
Zakładając uprzednią aklimatyzację wycieczka na Górę 7 Kolorów jest sposobem na przyjemne spędzenie dnia – do przejścia łącznie jest ok. 10 km. Wysokość przekraczająca 5000m sprawia jednak niektórym cierpienie. Byliśmy świadkami jak facetowi, który na górę wjechał na koniu, podawano czysty tlen.
Na zboczach okolicznych gór pełno jest alpak i lam, widzieliśmy również 2 sztuki rzadkich guanako. Tym samym dodatkowy punkt wędruje dla tego miejsca:).
Cuzco, czyli stolica Inków
Dopiero ostatniego dnia wizyty w Cuzco (a spędziliśmy tam 4 noce) zabraliśmy się za właściwe zwiedzanie miasta. Miasto to było stolicą potężnego plemiona Inków, które mimo nieznaczących rozmiarów (populacja rzędu kilkudziesięciu tysięcy osób) podporządkowało sobie tereny od południa dzisiejszej Kolumbii do północy Chile, zamieszkałe przez blisko 12 milionów osób.
Pomimo tego, że Hiszpanie zaraz po swoim przyjściu zajęli się wyburzaniem najważniejszych punktów sakralnych Inków, wciąż jest sporo świadectw bytności tej kultury. Naturalnie jednak po kilkuset latach w krajobrazie miasta dominują kościoły oraz inne świadectwa zachodniej cywilizacji.
Z ciekawostek na największym targu San Pedro mieliśmy okazję odwiedzić stoisko szamańskie, którego głównym „artefaktem” był wysuszony płód alpaki. Pomimo tego, że ponad 80% Peruwiańczyków to zadeklarowani katolicy, wciąż spora część społeczeństwa wierzy, że szaman jest pierwszym punktem pomocy w przypadku najmniejszego przeziębienia, czy też szansą na odwrócenie nieprzychylnego losu.
Samo Cuzco bardzo przypadło nam do gustu – w naszej opinii jest to najładniejsze miasto Peru i z czystym sumieniem polecamy zatrzymanie się tutaj na dłużej.
Kołysząc się na wyspach Uros
Swoją ponad 5-tygodniową przygodę z Peru przyszło nam zakończyć na najwyższym żeglownym jeziorze świata – Titicaca. Jest to położony pomiędzy Peru i Boliwią ogromny zbiornik wodny, szeroki na ok. 80 km i długi na 190 km. Jest on słynny nie tylko ze względu na swoją wysokość, ale również z powodu kilkudziesięciu unoszących się na tafli wysp. Otóż kilka wieków temu w ucieczce przed agresywnymi i napierającymi Inkami plemię Uros uciekło na jezioro, budując swoje wyspy z trzciny. Do dnia dzisiejszego ich potomkowie kultywują tę tradycję (robiąc przy okazji na tym dobry biznes).
Pełno jest tu kiczowatych, nakierowanych na zagranicznego turystę ofert wizyty tego miejsca, które zawierają takie atrakcje jak wędkowanie na łódkach z trzciny, plecienie koszy, czy też wyprowadzanie kóz na pastwiska. Z czystym sumieniem odrzuciliśmy je, decydując się jedynie na nocleg. A był to strzał w dziesiątkę – mieliśmy okazję zobaczyć jeden z najlepszych zachodów słońca w naszym życiu.
Utrzymanie wyspy jest niezwykle czasochłonne, trzcina położona w wodzie gnije, przez co raz na dwa tygodnie trzeba ją zastępować nową warstwą o grubości 30 cm, co jest ciężką pracą dla całej rodziny. Dodatkowo, raz na dwa miesiące konieczne jest uzupełnienie ponadmetrowej warstwy pod budynkami. Do podniesienia domu potrzeba ok. 20 facetów. Tu niezbędna jest już kooperacja lokalna, działająca na zasadzie „ja pomogę Ci podnieść Twoją chatę, odwzajemnisz mi się tym samym.”
Jeśli chodzi o wyspy, w istocie delikatnie kołyszą się, jednak nie ruszają się po tafli wody – do naszej podobno doczepionych było 12 kotwic. Przechadzka po wyspie jest specyficznym doznaniem, przypomina po części chodzenie po snopach słomy. Pomimo początkowego wahania, czy ma nad jezioro Titicaca w ogóle jechać, jesteśmy niezmiernie zadowoleni, że się na to zdecydowaliśmy. 🙂 Po trudach ostatnich trekkingów, była to dobra regeneracja przed odkrywaniem Boliwii, do której się teraz kierujemy.
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (za os.)
20 PEN (22 PLN) – collectivo do Mollepata
5 PEN (6 PLN) – koszt kempingu na trasie Salkantay
200 PEN (230 PLN) – bilet wstępu na Machu Picchu + Montaña MP
35 PEN (40 PLN) – nocleg w Aguas Calientes
40 PEN (46 PLN) – bilet powrotny Hidroelectrica – Cuzco
80 PEN (92 PLN) – nocleg na wyspach Uros