El Calafate – czyli jak się kończy epicki melanż
Naszą patagońską przygodę rozpoczynamy od El Calafate, do którego lecimy bezpośrednio z Buenos Aires. Jest to miasteczko typowo „przerzutowe”, w którym właściwie nie za wiele się dzieje, toteż następnego poranka od razu udajemy się na jednodniowy rejs po okolicznych lodowcach. Nie było to w naszych początkowych planach, ale los sprawił, że jeden z naszych znajomych z antarktycznej wyprawy, który w El Calafate był kilka dni wcześniej, dał za mocno w palnik i z wykupionego rejsu nie był w stanie skorzystać.
Nie pozostało nam nic innego jak wykupić rejs dla drugiej osoby, zniżka 50% nie zdarza się często. Pierwsze dwa wyjścia na ląd odbywają się pod lodowcami Cerro Mayo i Cerro Torre. Mamy jeszcze świeże, antarktyczne wspomnienia, toteż pomimo ładnych widoków nie jesteśmy zbytnio oszołomieni.
Jak się okazuje, jest to tylko uśpienie naszej czujności. Przez blisko godzinę płyniemy do kolejnego lodowca. Naszym oczom w końcu ukazuje się Perito Moreno. Im bliżej podpływamy do jego czoła, jesteśmy coraz pełniejsi podziwu. Ten lodowiec to prawdziwy olbrzym, jego ściany sięgają ponad 70 metrów, pod wodą kryje się ponoć kolejne 160. Szerokość języka od strony północnej, z której podpływamy sięga kilkunastu kilometrów. Lodowiec to nie tylko wizualne przeżycie, co rusz słychać trzaski napierającego lodu, w kilkuminutowych odstępach do wody wpadają ogromne bloki tworząc przy tym hałas porównywalny z uderzeniem pioruna.
Po rundce pod samym lodowcem schodzimy na półtorej godziny na ląd, by z tarasów widokowych móc podziwiać całość tego giganta. Tutaj bez zmian, również imponująco.
Ukontentowani wracamy łodzią z powrotem w stronę El Calafate. Perito Moreno ma tę moc, polecamy.
Górskie fajerwerki – Fitz Roy
Następnego dnia z samego rana udajemy się do położonego 3 godziny drogi dalej El Chalten. By nie tracić czasu, zrzucamy plecaki w hostelu i ruszamy na kilkugodzinną wędrówkę na punkt widokowy Loma del Pliegue Tumbado. Główny obiekt naszego zainteresowania – Fitz Roy nieśmiało wygląda zza chmur, jednakże nie chce pokazać w całości swojego oblicza. Niezrażeni wracamy do hostelu – będziemy tu w końcu jeszcze przez 3 dni. W drodze powrotnej spotykamy naszego nowego kolegę – pancernika, który przez dłuższą chwilę nieustraszenie hasał wokół nas.
Kolejny poranek przynosi nam oczekiwaną poprawę pogody – powiedzieć dobre w odniesieniu do dzisiejszych warunków to powiedzieć za mało. Fitz Roy ukazuje nam się już po 3 km wędrówki, kolejne 10 km marszu spędzamy z głowami zadartymi do góry w zachwycie, uważając jedynie by przy okazji się gdzieś nie potknąć. Po blisko 6h docieramy do jeziora Lago de los Tres u podnóża Fitz Roya. Jest to bez wątpienia jedna z piękniejszych rzeczy, które widzieliśmy do tej pory. Noc spędzamy na kempingu 400 m poniżej. Nasz namiot przechodzi w końcu chrzest bojowy, bo w tych rejonach wiatr duje zdrowo.
Następnego poranka powoli żegnamy się z Fitz Royem i zmierzamy w kierunku innej okolicznej „sławy” – Laguny Torre. W połowie dnia zaczyna jednak padać i naszym jedynym zmartwieniem staje się jak najszybsze rozstawienie namiotu na okolicznym kempingu. Lagunę zostawiamy na kolejny poranek, jednakże pogoda następnego dnia jeszcze się pogarsza dlatego cyk, jedna fotka i jak najszybciej wracamy do wioski El Chalten, gdzie czeka na nas już autobus powrotny do El Calafate.
Puerto Natales i nasza komuna
Następnego dnia opuszczamy Argentynę i udajemy się do chilijskiego Puerto Natales, bazy wypadowej do naszego następnego treku wokół słynnych Torres del Paine. Jest to jedna z najpopularniejszych tras na świecie, miejsca na kempingu rozchodzą się zaraz po ich pojawieniu w sieci 3 miesiące przed właściwym trekkingiem. My swoje miejsca rezerwujemy jakimś cudem tydzień przed, lecz samo polowanie na bilety łącznie zajęło nam co najmniej 6 godzin. Nie wybrzydzamy tym samym z jedyną dostępną datą rozpoczęcia trekkingu, która przypada na 3 dni po naszym przyjeździe do Puerto Natales.
Na pierwsze 2 noce zatrzymujemy się, po dłuższym zastanowieniu, u gospodarza z Couchsurfingu. Miejscówka ta została okrzyknięta nazwą „Casa para todos”, czyli domem dla wszystkich i jest zdecydowanie naszym najbardziej barwnym przeżyciem z CS. Jak się okazuje, gospodarz przyjmuje w swoje progi dosłownie każdego, warunkiem wstępu jest jedynie otwarty umysł. 😉 W domu każdego dnia śpi 15-20 podróżników, stąd nasze pierwotne wahania zważając na całość elektroniki, którą mamy ze sobą.
Zaraz po przekroczeniu przez próg domu dociera do nas, że jesteśmy trochę „inni” w relacji do pozostałych gości. Praktycznie każdy posiada tutaj kolczyk w jakiejś części twarzy: nosie, brwi, wardze czy policzku, czy dziwną zaczeskę: dredy tudzież wygoloną losową część czaszki. Już wiemy, że będzie interesująco. Tak jak Borat w czasie swojej podróży znalazł się w siedlisku Żydów, tak i my wylądowaliśmy w przyczółku lewactwa.
Na początek zostajemy wprowadzeni w reguły panujące w domu – każdy kontrybuuje w jakiś sposób dla dobrostanu komuny, poprzez gotowanie, zmywanie, wycieczki do sklepu lub… pod sklep. To właśnie jeden z głównych punktów programu – komuna żyje wg ideałów freeganizmu: lepiej dobrze wygotować, niż miałoby się zmarnować. Codziennie pod sklep wysyłana jest delegacja, która przeczesuje zaplecza supermarketu w poszukiwaniu jedynie z pozoru do niczego nie nadających się warzyw i owoców, w sklepie kupowane są jedynie artykuły pokroju makaronu, czy ryżu.
I tak, składniki posiłku nie są znane aż do momentu powrotu z „łowów”. Z upolowanych 5 kg pomidorów po odkrojeniu pleśni zostaje dobre 2,5 kg warzywa. Do tego ścierane są marchewki które nie lecą przez ręce i powstaje przepyszny sos do makaronu.
Czarne banany to jedynie stan umysłu – po dodaniu odrobiny cukru i mąki powstaje bananowiec, perfekcyjny deser na zwieńczenie całego posiłku. Efekt? Na obiad i kolację wydajemy razem po 3,5 zł.
Pobyt w domu dla wszystkich to na pewno jedno z bardziej abstrakcyjnych przeżyć tego wyjazdu, niemniej żeby zostać dobrze zrozumianym – jesteśmy zadowoleni, że przeżycie to było nam dane. W ciągu tych dwóch dni poznaliśmy interesujących ludzi, choć może nie do końca o naszym typie usposobienia.
Wokół Torres del Paine
Przez 3 dni w Puerto Natales pada deszcz – od naszego gospodarza otrzymujemy jednak wymarzoną informację. Otwiera się właśnie okno pogodowe i wszyscy wspinacze szykują się na zdobycie szczytu akurat w dniu, w którym rozpoczynamy nasz trekking.
Jak się okazuje – prognoza rzeczywiście się sprawdza. Mega! Szlakiem O wokół Torres del Paine finalnie podążamy łącznie przez 8 dni, poniżej prezentujemy relację dzień po dniu. W momencie pisania tego posta sami nie możemy się nadziwić własnemu szczęściu. Dosłownie tydzień po naszym treku w okolicach Torresów miała miejsce powódź, w wyniku której zamknięto większość szlaków, w tym właśnie nasze „O”.
Dzień 1 – Central – Mirador Torres del Paine i z powrotem. 20 km, 7,5h, 760 m przewyższenia
Do parku przyjeżdżamy tuż po 9, kilka administracyjnych pierdół i od razu wkraczamy na teren dzisiejszego noclegu – kempingu Central. Szybko rozbijamy namiot, w którym zostawiamy część naszych rzeczy. Najważniejszy ekwipunek – zapas jedzenia na 8 dni zabieramy ze sobą, nie tylko ze strachu przed złodziejami, ale przede wszystkim przed grasującymi tu myszami.
Po ostatnich pochmurnych dniach pogoda wyjątkowo nam sprzyja. Czasami aż zanadto, smażąc nas na stromym podejściu. Z nami podążają jeszcze setki osób – ci odwiedzający Torresy w ramach jednodniowej wycieczki, bądź odbywający krótszy trek W. Przy samym szczycie droga zwęża się do jednokierunkowej – co oznacza krótkookresowe przestoje w palącym słońcu. Na Torresy docieramy „last minute” – niebo w oddali nie jest już niebieskie, wokół powoli zaczynają zbierać się ciemne chmury.
Widok, który nas otacza z pewnością jest niecodzienny – mając jednak w pamięci niedawny trekking u podnóża Fitz Roy odczuwamy pewien niedosyt, argentyński kuzyn jest bez wątpienia o niebo ładniejszy, dodatkowo mniej oblegany przez turystów. Po obowiązkowej sesji leżymy jeszcze chwilę nad laguną. Chmury jednak zaczynają przesłaniać słońce i z miejsca jest kilka (naście?) stopni chłodniej. Zakładamy polary i schodzimy w dół. Kiedy wkraczamy z powrotem na nasz kemping Torresy są już spowite gęstą mgłą.
Jeśli chodzi o kemping – jesteśmy pod dużym wrażeniem, dostępne są nawet ciepłe prysznice. To właśnie w infrastrukturze upatrujemy popularność tego miejsca – pod wspomnianym Fitz Royem trzeba zredefiniować swoje standardy higieny, co nie każdemu może odpowiadać ;).
Dzień 2 – Central – Seron, 14 km, 260 m przewyższenia, 4 h
Po dość intensywnym poprzednim dniu, wysypiamy się do oporu. Dzisiejszy dzień jest dość leniwy, przez co po obfitym śniadaniu na szlak wychodzimy dopiero o 12. Wygląda na to, że z wizytą na Torresach rzeczywiście trafiliśmy w okno pogodowe, pomimo słońca, góry w dalszym ciągu kryją się za chmurami. Podczas wędrówki zmieniają się nieco krajobrazy. Kilkukrotnie mijamy lasy, w oddali majaczą jeziora oraz rzeki, ośnieżone szczyty pozostawiamy jednak za sobą. Wraz z otoczeniem, drastycznie spada liczba turystów, w ciągu całego dnia na szlaku spotykamy max kilkanaście osób, z czego się niezmiernie cieszymy.
Dzień 3 – Seron – Dickson – 18 km, 200 m przewyższenia, 6 h
Na szlak wyruszamy o 9.30, już 3 km za kempingiem znajduje się najtrudniejszy moment dnia – strome, ponad 200 metrowe podejście. Po jego zdobyciu na horyzont wracają ośnieżone góry oraz błękitne jeziora, po lewej stronie widzimy wschodnie, mało imponujące zbocze Torresów. Pomimo niewygórowanego dystansu, na kolejny kemping docieramy mocno zmęczeni, całodzienny skwar dał się nam we znaki. Miejsce w którym dziś śpimy jest zdecydowanie najładniejsze do tej pory, nasz namiot od czoła najbliższego lodowca dzieli niewiele ponad kilometr.
Dzień 4 – Dickson – Los Perros, 12 km, 360 m przewyższenia, 3,5 h
Ultrakrótki i relaksujący dzień. Kemping opuszczamy o 9.20, by na kolejnym zameldować się jako jedni z pierwszych tuż przed 13. Znakomitą większość czasu maszerujemy w cieniu lasu, przypominającym trochę Bory Tucholskie. Poza mijanym u podnóża lodowcem los Perros, oszałamiających widoków brak.
Wolny czas wykorzystujemy na regenerację sił przed jutrzejszym, podobno najtrudniejszym etapem trekkingu.
Dzień 5 – Los Perros – Grey, 14 km, 7 h 45 min, ~800 m do góry, 1300 m w dół
Dzień rozpoczynamy pobudką o 5.30 i tuż po 7 jesteśmy już na szlaku. Już na samym początku zdobywamy osławioną przełęcz Johna Gardnera na wys. 1200 m.n.p.m, co oznacza strome podejście rzędu 750 m. Wbrew obawom pogoda nam dopisuje – wejście tutaj w śniegu, bądź deszczu byłoby małym dramatem. Przełęcz zdobywamy dość szybko, okazuje się jednak, że większym problemem jest naprawdę strome zejście. Nasze kolana jakoś wytrzymują, a my przez dobre kilka godzin maszerujemy wzdłuż imponującego języka lodowca Grey. Widoki dziś są naprawdę niczego sobie. Naszym zdaniem to najładniejszy fragment całego treku O.
Dzień 6 – Grey – Paine Grande, 12 km, 200 m przewyższenia, 3 h
Krótki dzień bez większych historii. Przez większą część trasy żegnamy się z lodowcem Grey, który czai się za naszymi plecami. W czasie wędrówki mijamy spalony las w czasie pożaru wywołany przez jednego z turystów w 2012 podczas „nielegalnego” kempingu – to właśnie od tej pory zaczęły się obostrzenia, które uderzają w turystów chcących odwiedzić Torres del Paine. Pogoda dziś nam niestety nie dopisuje – udaje nam się jednak rozstawić namiot tuż przed deszczem. Przez resztę dnia regenerujemy siły, wczorajsza przełęcz trochę dała się nam we znaki, jutro zapowiada się równie ciężki dzień.
Dzień 7 – Paine Grande – Valle del Frances i z powrotem 19 km, 5,5 h, 450 m przewyższenia
Pomimo chęci wyruszenia jak najwcześniej (planujemy pokonać 26 km) na trasę wychodzimy dopiero po 9. Na kempingu spędzimy jeszcze jedną noc, stąd większość rzeczy pozostawiamy w namiocie. Niebo jest pochmurne, okresowo kropi – najwyraźniej okno pogodowe zatrzasnęło się na dobre i pogoda wróciła do patagońskich standardów. Bez zbędnego bagażu poruszamy się szybko. Decydujemy się jednak zatrzymać na Mirador del Frances, położony 3,5 km dalej Mirador Britanico jest zasłonięty czarną chmurą. Szczęśliwie dla nas na naszej wysokości widoczność jest jeszcze przyzwoita. Po kwadransie odpoczynku bez żalu wracamy w stronę naszego kempingu.
Dzień 8 – Paine Grande – Centro Administrativo, 18 km, 50 m przewyższenia, 4 h
Żegnamy się już z Torresami, najwyraźniej są w pochmurnym nastroju – dziś nie widać nawet najbliższych szczytów. Nie domykamy litery „O” trekkingu, podążamy odnogą do centrum administracyjnego – szlakiem polecanym przez naszego gospodarza, który pracował tu jako strażnik. Przy dzisiejszej pogodzie, nie ma to jednak większego znaczenia.
Po drodze nie widzimy żadnego turysty, po łąkach kroczymy sami wraz z dziesiątkami zajęcy i ptaków. Z centrum łapiemy autobus i z radością wracamy do cywilizacji. Tak dobiega końca nasza dwutygodniowa przygoda z Patagonią, po której kierujemy się do centrum Chile.
Jeśli chodzi o tutejsze atrakcje, z czystym sumieniem polecamy argentyńskie Perito Moreno oraz Fitz Roya. Torres del Paine delikatnie nas rozczarowało – miano „8 cudu świata” w głosowaniu popularnego serwisu podróżniczego naprawdę zwiększyło nasze apetyty. Na pewno trekking wokół tego łańcucha górskiego był przyjemny, aczkolwiek w naszej ocenie niestety bliżej mu do 88 cudu świata, niż do 8 pozycji.
Po zakończonych trekkingach przychodzi czas na regenerację sił w Pichilemu – mekce chilijskich surferów. Następnie po krótkiej wizycie w stolicy kraju – Santiago zmieniamy klimaty i przenosimy się już do Australii!
Drobnym druczkiem – czyli najważniejsze wydatki / 1 os.
225 PLN – rejs do Perito Moreno z oglądaniem Cerro Mayo i Cerro Torre (bez zniżki )
70 PLN – wejściówka do parku w którym znajduje się Perito Moreno (Los Glaciares National Park)
60 PLN – nocleg w hostelu (pokój 2 – osobowy)
80 PLN – bus El Calafate – El Chalten
0 PLN – kemping w okolicach Fitz Roya
90 PLN – bus El Calafate – Puerto Natales
30 – 60 PLN – kemping na szlakach O treku
120 PLN – wejściówka do parku Torres del Paine