Po 5 tygodniach spędzonych w Peru przyszedł czas na drobną zmianę otoczenia – udaliśmy się do Boliwii nazywanej „Tybetem Ameryki Południowej”. Z pewnością jest w tym określeniu dużo przesady, jednak można znaleźć pewne podobieństwa pomiędzy dwoma regionami. Podobnie jak Tybet Boliwia w sporej części zlokalizowana jest w wysokich górach (Andach), nie posiada także dostępu do morza. Spośród wszystkich krajów Ameryki najwyższy jest tu odsetek ludności rdzennej (aż 60% społeczeństwa, drugie Peru to już jedynie 25% ogółu populacji).

Boliwia to też jeden z najbiedniejszych krajów całej Ameryki – szacuje się, że ponad 40% ludności żyje tutaj poniżej progu ubóstwa. Do takiej sytuacji przyczyniła się niełatwa historia kraju. Boliwia przez pierwsze stulecie swojego istnienia miała pod górkę z każdym z 5 sąsiadów, tracąc ok. 60% początkowego terytorium.

Najbardziej bolesna dla Boliwijczyków była strata prowincji Litoral, a co za tym idzie dostępu do morza. Na fladze boliwijskiej do tej pory widnieje 10 gwiazdek odpowiadających każdej z prowincji, włącznie z utraconym Litoralem. Tęsknota za morzem jest na tyle duża, że do dnia dzisiejszego utrzymywana jest marynarka wojenna, a  jej flaga widnieje na budynku rządu. Boliwia w dalszym ciągu walczy o dostęp do morza – w tym roku międzynarodowy trybunał w Hadze wydał jednak niekorzystny dla niej wyrok w postępowaniu wytoczonym przeciwko Chile.

Najdziwniejsze więzienie świata – San Pedro

Z naszą boliwijską przygodą wystartowaliśmy w mieście uważanym za najwyższą stolicę świata – La Paz. Z tą stolicą jest akurat ciężki temat bo pomimo tego, że znajduje się tutaj siedziba rządu i pałac prezydencki, oficjalną konstytucyjną stolicą jest Sucre, gdzie ogłoszono w 1825 r. deklarację niepodległości Boliwii.

Zwiedzanie La Paz rozpoczęliśmy standardowo od bezpłatnego touru, który zaznajomił nas z najbardziej interesującymi partiami miasta. Jednym z najciekawszych punktów było więzienie San Pedro, które jest swego rodzaju „miastem w mieście”. Otóż skazańcy by móc odbywać tam wyrok, muszą uiszczać comiesięczną opłatę (!).

W zależności od warunków, w których więźniom przychodzi przebywać kwota waha się od równowartości ok. 50 PLN do nawet 4000 PLN. Z opłatą wiążą się jednak benefity – więźniowie mogą mieszkać wraz ze swoimi rodzinami (które mogą opuszczać więzienie w dowolnym momencie) oraz prowadzić swoje biznesy wewnątrz kompleksu (takie jak warsztaty samochodowe, punkty napraw, restauracje itp.). Co bardziej przedsiębiorczy więźniowie parają się produkcją rzekomo najczystszej kokainy, która kierowana jest na lokalne rynki zbytu ;). Wszyscy w mieście są świadomi tego problemu, jednakże kwitnąca korupcja nie pomaga rozwiązać sytuacji.

Jeszcze do niedawna w więzieniu kwitł legalnie biznes wycieczkowy, jednakże po tym jak kilku turystów utknęło w środku na kilkadziesiąt godzin, proceder ten został zakazany. Co prawda widzieliśmy na mieście dostępne „nieoficjalne” toury po więzieniu, jednakże sporo rzeczy może pójść nie tak w miejscu pełnym kryminalistów, stąd w tym przypadku powiedzieliśmy pas. 🙂

Targ (bez) Wiedźm

Na (krótką) uwagę w La Paz zasługuje również tzw. Targ Wiedźm – który pomimo swojej nazwy w dniu dzisiejszym to przede wszystkim turystyczna atrakcja. Na targu można kupić głównie lokalne rękodzieła czy odzież, w części stoisk dostępne są jednak cudowne mikstury oraz wysuszone płody lam.

Płody te są umieszczane w ziemi w trakcie budowy domu jako dar dla Pachamamy, tj. Matki Ziemi, która jest prawowitą właścicielką działki. Sprawy komplikują się w momencie budowy wieżowca – w takim przypadku dar w formie płodu jest niewystarczający, konieczna jest ofiara w postaci żywego człowieka. W chwili obecnej jest to traktowane oczywiście jako legenda miejska, jednakże ponoć w fundamentach wyburzanych wysokościowców znajdowane są ludzkie kości…

La Paz na wysokości (zadania)

Po zakończonym tourze wybraliśmy się na przejażdżkę największa atrakcją – kolejką linową Teleferico. Łączy ona główne dzielnice miasta – przejazd pomiędzy najodleglejszymi stacjami (linii niebieskiej i zielonej) to 2 godziny jazdy.

Teleferico to idealny sposób na poznanie La Paz z innej perspektywy, w czasie naszej wizyty przejechaliśmy całość 7 z 8 istniejących linii. Przyjemność ta jest śmiesznie tania – przejazd jedną linią (trwający niekiedy ponad 20 minut) to koszt rzędu 1 PLN.

Inne oblicze miasta – Urban Rush i Cholita Wrestling

Ostatni dzień w La Paz spędziliśmy z „przytupem”. Na początek czekała nas jedna z większych atrakcji miasta – Urban Rush, czyli zejście na linie „na piechotę” do połowy 17-piętrowego hotelu, a następnie swobodny skok. Był to duży zastrzyk adrenaliny – stojąc na krawędzi budynku ciężko było przechylić się w kierunku 50 – metrowej otchłani.

Celem podtrzymania endorfin udaliśmy się do dzielnicy El Alto na „Cholita Wrestling”, czyli wolną amerykankę w boliwijskim wydaniu. Pomimo pozornie męskiego sportu, w centrum zainteresowania pozostają kobiety – tzw. Cholity. Są to przedstawicielki jednego z liczniejszych ludów Boliwii – Aymara. Zwykle cechują się dość postawną budową – wg upodobań męskiej części mają przede wszystkim wyglądać „zdrowo”.

Cholity z łatwością można rozpoznać na ulicy – noszą rozłożyste spódnice skrywające ich rzekomo najważniejszy „walor”, czyli umięśnione łydki. Dodatkowo na głowę zakładają niewielki melonik. Modę tę zapoczątkowali około sto lat temu Brytyjczycy, którzy w obliczu ogromnej dostawy za małych kapeluszy musieli znaleźć nowe rynki zbytu – w tym przypadku wybór padł właśnie na Cholity.

Wrestling, który odbywa się w La Paz dwa razy w tygodniu, jest odpowiedzią Cholit na zmaskulinizowane, szowinistyczne społeczeństwo. W ten sposób, kobiety te chcą udowodnić, że są równe mężczyznom i tak też powinny być traktowane.

Samo zawody, cóż, są dość specyficzne i jest im bliżej do cyrku, niż do areny walk. Ten, kto oglądał choć raz  amerykański wrestling wie, że przebieg walki jest ustawiony, a zapaśnicy w trakcie robią „show” – kłócą i wyzywają się, czy biegają za sobą po trybunach.

Co prawda przez całe widowisko uśmiech nie schodził nam z ust, ze stadionu wyszliśmy jednak nie wiedząc co o tym wszystkim myśleć. Tego typu zawody w naszej opinii nie ułatwiają osiągnięcia pierwotnego celu Cholit, jakim jest równouprawnienie.

Wiele rzeczy można mówić o La Paz – nie jest to piękne miejsce pełne oszałamiających zabytków. Miasto to ma jednak „duszę”, wizytę tutaj zdecydowanie będziemy miło wspominać.

Śladami… dinozaurów w Sucre

Kolejnym przystankiem była oficjalna stolica kraju – Sucre. Miasto to jest z pewnością oazą spokoju w porównaniu z La Paz, lecz brak mu jednak wielu walorów turystycznych. W Sucre czuliśmy się trochę jak na prowincji – z tym tytułem stolicy jest trochę jakby stolicą Polski był Radom.

Wizytę w mieście potraktowaliśmy więc trochę „na luźno”. Z odwiedzonych atrakcji polecamy ciekawe Casa de la Libertad, czyli muzeum wolności. Zlokalizowane w miejscu ogłoszenia w 1825 r. niepodległości przez Boliwię, jest świetnym sposobem by zapoznać się z historią tego kraju.

Drugą, dość nieoczywistą atrakcją jak na to miejsce jest Cal Orcko, czyli największe na świecie świadectwo istnienia dinozaurów. Na zboczu podmiejskich kamieniołomów odkryto blisko 500 śladów pięciu gatunków dinozaurów. Spora część jest zachowana w naprawdę świetnym stanie. Można powiedzieć, że tym miejscem Boliwia po raz kolejny zaskoczyła nas pozytywnie w czasie tej wyprawy.

Śladami utraconego bogactwa Boliwii

Boliwia kojarzona jest przede wszystkim ze srebrem, a właściwie z jego drenażem – to właśnie na tych terenach Hiszpanie „obłowili” się najbardziej w czasach kolonialnych. Nieprzypadkowo więc swoje kroki skierowaliśmy do jednego z niegdyś największych i najbogatszych miast świata, które słynęło z wydobycia tego surowca – Potosí.

Turystyka w Potosí kręci się oczywiście wokół srebra. Zaraz po porannym przyjeździe udaliśmy się do Casa de la Moneda – muzeum prezentującego tajniki wydobycia i odlewu tego kruszcu na przestrzeni stuleci. Po południu czekał na nas jednak główny punkt programu, tj. wejście do czynnej kopalni srebra.

Z pewnością nie jest to typowo turystyczna atrakcja. Niedługo po wejściu schodzi się 30 m. w dół wąskim szybem, w którym w danej chwili pracują górnicy. Nie jest to zdecydowanie miejsce dla osób z klaustrofobią.
W trakcie zejścia mimowolnie podnosi się ciśnienie. Należy zachować jednak nerwy na wodzy – w powietrzu nie ma dużo tlenu, pełno jest zaś pyłu oraz trujących gazów (np. arszeniku). Ewentualna hiperwentylacja organizmu mogłaby okazać się problematyczna, a nawet niebezpieczna.

Ciśnienie skacze jeszcze w jednym momencie – w chwili detonacji. Mieliśmy okazję podejrzeć jak górnik przygotowuje laski z ładunkiem wybuchowym, a następnie umieszcza je w wywierconych przez siebie dziurach. Po odpaleniu lontu w ciągu 4 minut należy udać się w bezpieczne, położone 20 m wyżej miejsce. Pomimo oddalenia, huk w momencie każdego z wybuchów przeszywa całe ciało – jest to naprawdę niezapomniane przeżycie.

Po 2 godzinach wycieczki po kopalni z ulgą powitaliśmy świeże powietrze. Pył, który w tym czasie osadził się w płucach, wykrztuszaliśmy jeszcze dnia kolejnego. Z powodu toksycznych warunków średnia długość życia górnika to 45 lat. Każdego miesiąca z powodu zasypań/ zawaleń stropów ginie średnio 10 górników. Nie będzie w tym nic odkrywczego, jeśli powiemy, że wizyta w kopalni otwiera oczy – zdecydowanie po takim tourze docenia się swoją pracę (lub jej chwilowy brak).

Część z osób rezygnuje z tej wycieczki z „moralnych” powodów – od czasów nadejścia Hiszpanów, w kopalniach Potosí zginęło ponad 8 milionów osób. Przestrzegamy jednak przed takim podejściem, wizyta ta na pewno będzie należeć do przeżyć, które zapamiętamy na długo.

Eduardo Avaroa i Salar de Uyuni – boliwijskie niebo na ziemi

Z Potosí udaliśmy się do Tupizy, skąd startują 4-dniowe toury kończące się w Uyuni. Alternatywą jest przejazd bezpośrednio do Uyuni i rozpoczęcie tam wycieczki, co jednak odradzamy. Z Tupizy razem z nami wystartowały tego dnia 4 inne samochody, z Uyuni było ich co najmniej 15. Oznacza to, że w przypadku startu z tego drugiego miasta odwiedzenie jakiegokolwiek miejsca „na wyłączność” jest istotnie utrudnione, o ile wręcz niemożliwe. Tyle słowem wstępu.

W ciągu 4 dni wycieczki przemierza się blisko 650 km. Pierwszy dzień to w dużej mierze budowanie napięcia – sporą jego część spędza się w trasie, niemniej jednak mijane widoki są już niczego sobie:

Drugiego dnia przychodzi pierwszy punkt kulminacyjny – park narodowy Eduardo Navaroa, który jest bez wątpienia najpiękniejszą rzeczą, którą zobaczyliśmy na kontynentalnej części Ameryki Południowej. Krajobrazy jakie widzi się po drodze zapierają dech w piersiach – od wymyślnych formacji skalnych, poprzez laguny o wszystkich kolorach tęczy, aż po gejzery czy inne wytwory aktywności wulkanicznej.

Żeby nikt nie pomyślał, że to już koniec – trzeci dzień również pełen atrakcji kończy się zachodem słońca na Salar de Uyuni.

Wschód słońca na Salarze dnia czwartego to już tylko wisienka na torcie🙂

Salar jest ogromną pustynią solną o powierzchni ok 10,5 tys. km2. Dzięki odległej linii horyzontu oraz białemu podłożu możliwa (a właściwie obowiązkowa) jest tutaj sesja zabawy z perspektywą:

Tym pięknym akcentem zakończyliśmy swoją wizytę w Boliwii. Przed przyjazdem kilka spotkanych po drodze osób „obrzydzało” nam ten kraj jednym tchem wymieniając chaos, bród, czy też niemiłych ludzi. Niczego z powyższych (poza granicami rozsądku) nie doświadczyliśmy. Nieoczekiwanie Boliwia okazała się jedną z pereł Ameryki, wizytę tutaj polecamy każdemu zainteresowanemu tymi rejonami.

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)