Jak już wspominaliśmy we wcześniejszym poście, do Kanady trafiliśmy „przypadkiem” – za sprawą tanich biletów lotniczych. Nie była ona w naszych pierwotnych planach, co jak się finalnie okazało, było dużym błędem. Spędziliśmy tutaj łącznie 2 tygodnie, w czasie których nie raz zbieraliśmy szczęki z podłogi. Spodobało nam się na tyle, że prawdopodobnie w te rejony jeszcze kiedyś wrócimy – kraj ten jest ogromny więc zagospodarować można tutaj naprawdę sporo czasu. W trakcie obecnej podróży skupiliśmy się de facto na jednej z dziesięciu kanadyjskich prowincji – Albercie. Kolejny już raz nasza podróż ma formę road tripa, toteż zdajemy poniżej fotorelację dzień po dniu.

Dzień 1

Po wylądowaniu na lotnisku w Calgary pędzimy na drugą stronę miasta po odbiór wypożyczonego vana. Przejeżdżamy przez centrum, jednakże z trudem dostrzegamy „rodowitych” Kanadyjczyków, najwyraźniej wyjechali gdzieś na wakacje. W mieście została natomiast kolonia Chińczyków, praktycznie każdy sklep ma szyld w językach angielskim i chińskim. W naszym autobusie osób o naszym odcieniu skóry też próżno szukać. Dojeżdżamy w końcu do wypożyczalni, w której obsługuje nas… Polak! Widać Kanada imigrantami stoi.

Kraj liścia klonowego przemierzać będziemy samochodem Pontiac Montana, tudzież Mystery Machine ;-). Jest w nim naprawdę przestronnie, nawet Scooby Doo spokojnie z nami by się tu pomieścił. Dodatkowo komplet przyborów do gotowania oznacza, że przez najbliższe 2 tygodnie możemy opływać w luksusy takie jak naleśniki z nutellą, czy meksykańskie tortille. 😉 Samochodem od razu kierujemy się na wschód od Calgary. To co nas uderza to bezmiar prerii zaczynających się już 30 km za miastem. Brak drzew, PROSTE drogi ciągnące się aż po sam horyzont. Przenudny krajobraz, największą atrakcją zdają się być prostopadłe skrzyżowania z innymi prostymi drogami, rozmieszczone co ok. 30 km. Przed każdym znajdują się progi zwalniające/ karby w drodze, tak by tej atrakcji z tego wszystkiego nie przegapić. Co jak co, takich widoków się nie spodziewaliśmy.

Na nocleg zatrzymujemy się nad niewielkim jeziorem. Zachód Słońca nad płaską prerią trochę kompensuje wcześniejszą nudę. Odrobinę nieswojo czujemy się natomiast z porą zachodu słońca po godzinie 22, ostatnie dwa miesiące dzień kończyliśmy zmrokiem już po 19. To akurat będzie na pewno dobra zmiana.

Dzień 2

Rano dojeżdżamy do Royal Tyrell Museum położonym przy miejscowości Drumheller. Już na wjeździe do miasta witają nas dinozaury, których szczątki odkryte na okolicznych terenach są wystawione we wspomnianym muzeum.

Lonely Planet twierdzi, że żadna wizyta w Albercie nie jest kompletna bez odwiedzenia tego miejsca. Po przejechaniu 150 km w jedną stronę tylko by je zobaczyć, nasze oczekiwania są więc naprawdę wysokie. Czy muzeum skamielin może im sprostać? Okazuje się, że nawet może je przerosnąć!

Nie zdawaliśmy sobie nigdy sprawy, że tyle znakomicie zachowanych oryginalnych egzemplarzy dinozaurów jest wystawionych na światło dzienne dla szerokiej publiki. Niektóre ze szkieletów olbrzymów pochodzących sprzed 70 mln lat porażają szczegółowością- w wielu przypadkach skompletowano i oczyszczono je niemal do pojedynczej kostki. Stojąc przed szczątkami chyba najlepiej zachowanego czarnego Tyranosaurusa Rexa można sobie wyobrazić jakie potwory przechadzały się po naszej planecie. Świadomość, że istniały jednak gatunki dinozaurów 8-10 razy większe od T-rexa nadal chyba przekracza naszą wyobraźnię.

Nie jesteśmy może paleonerdami jak Ross Geller z „Przyjaciół”, niemniej muzeum Tyrella zrobiło na nas naprawdę duże wrażenie. Wokół budynku można wybrać się na niewielką przechadzkę szlakiem dinozaurów. Okazuje się, że odnalezienie dinozaura nie jest zadaniem niewykonalnym. Wystarczy osadowa skała pochodząca z okresu sprzed od 70 do 200 mln lat i odrobina szczęścia. Na tych rejonach znalezisk podobno jest relatywnie dużo, oprócz korzystnej geomorfologii pomaga w tym niezadrzewiony, pustynny teren i ostre zimy, sprzyjające szybkiej erozji gleby. Raz na jakiś czas wystająca z ziemi kość może prowadzić do większego, istotnego odkrycia.

Po wizycie w muzeum zmierzamy na zachód. Krótko po minięciu Calgary krajobraz zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wysokie góry, na zboczach pełno ciemnozielonych świerków. Na krótkim postoju widzimy naszego pierwszego świstaka, przy zjeździe do naszego miejsca noclegowego witają nas jelenie oraz sowy. Wszystko to w otoczeniu białych, śnieżnych szczytów. Chyba już zaczynamy rozumieć skąd wzięło hasło promujące Albertę – „Remember to breathe” (Pamiętaj, by oddychać).

Dzień 3

Dziś na poważnie zaczynamy nasze potyczki z kanadyjskimi górami. Na pierwszy ogień idzie szlak na East side of rundle. Zaczynamy naprawdę z wysokiego „C” – na 2,4 km trasy mamy 900 m przewyższenia. W połowie widzimy pierwszą owcę jukońską, która od niechcenia łaskawie przepuszcza nas na szczyt.

Na północy Kanady trwają akurat pożary lasów, które ograniczają nieco widoczność – na horyzoncie majaczy wciąż biały dym. Od mieszkańca leżącego nieopodal miasteczka dowiadujemy się, że i tak mamy szczęście. W czasie ubiegłorocznych pożarów w szczytowym momencie widoczność sięgała kilku metrów. Pomimo dymu, widoki ze szczytu wynagradzają nam wysiłek.

Po skończonym treku jedziemy trasą Kananaskis. Już kilkanaście kilometrów od cywilizacji zaczyna się szutrowa droga, którą jesteśmy w stanie jechać średnio 30-40 km/h, nigdzie nam się na szczęście nie spieszy. Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się przy Spray lakes. Wokół czuć budzącą się do życia przyrodę, trzask utrzymujących się niewielkich kier lodowych na jeziorze dodatkowo wzmacnia ten efekt.

Na każdym kroku pałetają się dziesiątki, jak nie setki wiewiórek arktycznych (formalnie zwanych susłogonami). Biegają wokół niczym opętane ADHD – wydaje się, że każda sekundę krótkiego okresu letniego wykorzystują do granic możliwości. Przezabawne zwierzaki, nie sposób na nie patrząc nie uśmiechać się od ucha do ucha.

Dzień 4

Wstajemy skoro świt, by przemieścić się z naszej kryjówki w krzakach na szlak do jeziora Rawson. Poranek jest naprawdę orzeźwiający, jednakże 5 km drogi i 300 m przewyższenia robią swoje. Ostatni kilometr szlaku to prawdziwa zmiana mikroklimatu – na przestrzeni zaledwie kilkuset metrów przechodzimy z suchej trasy do śniegu sięgającego po kostki, by po chwili znaleźć się w białym puchu aż po pas.

Mamy ostatni dzień maja, a jezioro jest prawie w całości zamarznięte, zaś na pobliskim zboczu co rusz schodzą lawiny. Teraz już rozumiemy jak to możliwe, że część szlaków w Górach Skalistych jest w dalszym ciągu zamknięta.

Wracamy w kierunku Canmore tą samą trasą co wczoraj, co nic jednak jej piękna nie ujmuje. Tuż przy drodze przy Spray Lakes widzimy swojego pierwszego Grizzlie. Mimo, że jest drobny i wychudzony po zimie, jaramy się widokiem niedźwiedzia na wolności jak dzieci. To spotkanie zdecydowanie zapadnie nam w pamięci na bardzo, bardzo długo.

Niespodzianką było dla nas, że głównym posiłkiem niedźwiedzi są jagody, trawa, mlecze oraz różnego typu słodkie owoce leśne. Do tej pory żyliśmy w przeświadczeniu, że są to zwierzaki typowo mięsożerne. Jak się okazuje, mięso spożywają jedynie oportunistycznie – polując na młode łosi w ciągu miesiąca po ich urodzeniu, łapiąc łososie pędzące pod prąd rwących rzek (mowa o alaskańskich grizzlie), czy też jedząc padlinę. Niedźwiedzica z młodym ponoć jest w stanie okopać i położyć się na znalezionym truchle, konsumując jego mięso przez kilka dni i odpędzając w tym czasie potencjalnych amatorów darmowego posiłku.

Człowiek bać się niedźwiedzia natomiast raczej nie musi – same z siebie praktycznie nigdy nie atakują ludzi.

Po zobaczeniu pierwszego misia tym bardziej mamy się jednak na baczności na trasie kolejnego szlaku na Reads Tower. Każdy trzask w krzakach zdaje się nam zwiastować wybiegającego z lasu niedźwiedzia. Monika jednak niczym wytrawny rewolwerowiec trzyma spray w zasięgu prawej dłoni.  Po porannym treku dodatkowe 900 m przewyższenia na 3,3 kilometra dają się nam trochę we znaki. Widoki jednak wynagradzają nam wysiłek – kolejny szczyt i kole kolejne wielkie WOW.

Dzień 5

Po dość wyczerpującym poprzednim dniu, wylegujemy się w samochodzie do 8. Sygnał do zagęszczenia ruchów daje nam strażniczka parku, która mimo spania „na dziko” chodzi pukając w szyby kolejnych samochodów, mówiąc dzień dobry i delikatnie sugerując, że pora znikać. Amerykanie śmieją się z bezgranicznej uprzejmości Kanadyjczyków, my nie mamy nic przeciwko takiemu traktowaniu.

W drodze na kolejny ze szlaków widzimy trójkę jeleni żmudnie wyjadających trawnik jednego z domostw w ścisłym centrum miasteczka. Wygląda na to, że takie historie są tu na porządku dziennym – nikt nie wykazuje tym widokiem większego zainteresowania.

Dziś przemierzamy trasę na Sulphur Mountain.

By się tam dostać, grubo ponad 90% odwiedzających wybiera gondolę wartą niemałą fortunę. My mamy odrobinę inne zrozumienie turystyki górskiej – widoki ze szczytu smakują znacznie lepiej gdy osiągnięte są własnymi siłami. Już po dojściu na szczyt, przedłużamy nasz trekking o dwukilometrowy spacer granią, co wystarcza by widoki mieć w całości dla siebie. Spacer okraszamy wspólnym, głośnym śpiewem – gęsty las zdaje się być idealnym siedliskiem dla niedźwiedzi, liczymy że nas głos będzie lepszym repelentem niż najlepszy spray. Poskutkowało, na szlaku możemy przyjrzeć się z bliska jedynie górskim owcom.

Dzień kończymy wizytą na termach Upper hot springs, których wody poza wysoką temperaturą oferują ponoć magiczne, mineralne właściwości.  Jakbyśmy się nie starali, kolację jemy znów o zachodzie słońca – wygląda na to, że niezależnie od długości dnia, zawsze znajdzie się sposób by go odpowiednio zapełnić – zły to prognostyk przed czekającą nas wizytą na Alasce. 😉

Dzień 6

Wczesnym rankiem udajemy się do kanionu Johnston oraz Ink Pits – jest to jeden z najbardziej polecanych i najpopularniejszych treków w okolicy, stąd chcemy uniknąć hord innych odwiedzających. Z dużej chmury mały deszcz – chyba jest to najgorsza z dotychczasowych aktywności. Na szlaku spotykamy znów owce – jednakże tłumy piechurów skutecznie odstraszają ją nim zdążymy zrobić dobre zdjęcie.

Nieoczekiwanie popołudnie ratuje nam spontanicznie wybrany szlak na punkt widokowy pod Castle Mountain. Kolejny szczyt, kolejna spektakularna panorama.

Już o zmroku udając się w poszukiwaniu miejsca na nocleg po raz kolejny spotykamy jelenie, tym razem z naprawdę imponującym porożem. Nie robią one na nas tak wielkiego wrażenia jak zwierz którego dane jest nam zobaczyć przy poboczu chwilę później. W pierwszym momencie nie możemy ogarnąć tego co widzimy – pokracznie poruszająca się duża baryłka mieląca trawę z oddali nie przypomina nam niczego co do tej pory widzieliśmy.

Po zatrzymaniu samochodu nie możemy uwierzyć w to co mamy przed sobą – JEŻOZWIERZ!!! Jest to z pewnością jedno z najbardziej niesamowitych zwierzaków, które widzieliśmy. Długie kolce mieniące się niczym w kalejdoskopie i szeleszczące przy każdym ruchu sprawiają, że wokół jeżozwierza niemal unosi się poświata zajefajności. 😉 Nie skłamię jeśli powiem, że widok ten wywarł na mnie jeszcze większe wrażenie niż pierwsze spotkanie z niedźwiedziem, Monika też sobie go bardzo chwali. 😉

Dzień 7

Miejscówka w której się zatrzymaliśmy była dość niepewna toteż zawinęliśmy się z niej tuż po świcie. Jak się okazuje było to chyba przeznaczenie – tuż przy trasie widzimy po raz pierwszy niedźwiedzia czarnego (ang. black bear) żrącego, a jakże, mlecz. Nikt o zdrowych zmysłach nie jest jeszcze na nogach, toteż mamy ten show w całości dla siebie, niedźwiedź zdaje się nie robić nic z naszej obecności paradując max 2-3 m od naszego wozu. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.

Poranne spotkanie z niedźwiedziem pobudziło nas do działania – po szybkim śniadaniu ruszamy w 10-km trasę do jeziora Boom lake i z powrotem. Poranny start ma swoje zalety – długo wylegujemy się w słońcu tuż przy samym jeziorze i dopiero w drodze powrotnej spotykamy pierwszych ludzi.

A tych w okolicy pod dostatkiem. Kolejnym naszym przystankiem jest Lake Louise, jednak jak się dowiadujemy parking przy samym jeziorze jest już pełny. Jedyną opcją jest zostawienie samochodu 6 km dalej i przejazd za 12 dolarów autobusem pod samo jezioro… lub pójście tam na piechotę 3 km w jedną stronę. Ile osób poza nami wybrało tę drugą opcję? Zero, na trasie nie spotykamy nikogo.

Dodatkowe 6 km co prawda komplikuje nam trochę sprawę – w planach mieliśmy 15-kilometrową traskę na równinę 6 lodowców (Plain of 6 Glaciers) startującą spod jeziora, ale od czego mamy długi dzień? 🙂 W innych okolicznościach zastanowilibyśmy się może chwilę dłużej nad tym planem, w Albercie nie ma jednak takiej potrzeby. Wystarczy dać z siebie odrobinę, by napawać się spektakularnymi wręcz widokami.

Padnięci, lecz zadowoleni lądujemy znów o 22.30 na materacu w Mystery Machine.

Dzień 8

Pobudki o 6:15 chyba zaczynają nam wchodzić w krew – tym razem naszą motywacją jest zdobycie miejsca parkingowego przy jeziorze Moraine, znajdującym się nieopodal jeziora Louise. Choć mniej popularne, jezioro Moraine w niczym nie ustępuje Lake Louise.

Tutejsze jeziora przybierają całą gamę barw od zielonego po niebieski. Różnice w odcieniach wynikają z różnej ilości pyłu ze skruszonych przez lodowiec skał, tempa z jakim osad ten jest wypłukiwany, czy też stopnia nasłonecznienia. Każde z jezior jest więc „wyjątkowe”, co więcej może zmieniać barwę w ciągu dnia.

Ostatnim dłuższym przystankiem w parku narodowym Banff jest Emerald Lake, wspomniana wyjątkowość jednak chyba zaczyna nam się przejadać. 🙂

Po szybkiej wizycie przy Natural Bridge – dziurawym moście wyżłobionym przez szaleńczo płynącą rzekę kierujemy się do kolejnego, przynależącego już do Kolumbii Brytyjskiej, parku narodowego Yoho. Wszystkie wyżej położone interesujące trasy są niestety jeszcze zamknięte, stąd decydujemy się na dalszą jazdę. Wjeżdżamy na drogę Icefield Parkway prowadząca do parku narodowego Jasper. W chwili, w której myśleliśmy, że już nas nic w Kanadzie nie zaskoczy, znów nasze szczęki lądują na ziemi. RE-WE-LAC-JA to mało powiedziane, widoki są tak niesamowite, że zatrzymujemy się co chwilę na coraz to lepszą fotkę.

Nasza przechadzka szlakiem Bow Trail pod czoło jednej z gór okazuje się brodzeniem w wodzie. Powiedzielibyśmy, że nie było warto – przemoczone, zalatujące trochę mułem buty to nie był szczyt naszych marzeń. Szlak ten pozwolił jednak znaleźć się we właściwym miejscu o właściwej porze – w chwili wyjścia niedźwiedzicy grizzlie z małym na pole tuż przy samej drodze.

Udany dzień wieńczy nam kolacja w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach przyrody.

Dzień 9

Kolejny poranek pod hasłem nie spać, zwiedzać. Widoki Icefield parkway o poranku stawiają na nogi lepiej niż mocna kawa (którą na wszelki wypadek i tak wypijamy). Po szybkim śniadaniu udajemy się na szlak Parker Ridge – chyba jeden z najbardziej malowniczych, którymi podążaliśmy kiedykolwiek. Jesteśmy pierwsi na trasie, pod naszymi stopami trzeszczy jeszcze biały puch, który musiał spaść w ciągu nocy. Śnieg pod spodem jednak jest dość ubity, stąd na szczycie meldujemy się w miarę szybko, gdzie czekają na nas takie oto obrazki:

W drodze powrotnej, w porywie optymizmu zaczajamy się na jedną z wystawiających głowę z krzaków arktycznych wiewiórek. Plan jest dość śmiały – chcemy nagrać gryzonia w chwili jego wyjścia z nory. Problem jednak w tym, że podziemne korytarze wiewiórczego domu są dość zawiłe i mają co najmniej kilka wyjść. Jak się okazuje, szczęście nam wyjątkowo sprzyja. 10 minut nagrania później przy wyjściu, gdzie ustawiliśmy kamerę melduje się ten oto słodziak:

Nieopodal robimy jeszcze jedną traskę na Wilcox pass, dochodząc na szczyt tuż przed zamiecią śnieżną. Wszystko to w chwili, gdy ponoć w Polsce panują upały. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy wodospadach Sunwapta, ostatnim przystanku przed naprawdę utęsknionym kempingiem.

Dzień 10

Po raz pierwszy nocowaliśmy dziś na oficjalnym kempingu,  jako że spodziewaliśmy się najgorszego – deszczu. Prognoza się sprawdza, dzięki czemu na legalu możemy wylegiwać się do południa odsypiając poprzednie dni. Dopiero wieczorem udajemy się na Jezioro Łosiowe (Moose Lake), ponoć miejsce schadzek tych rogaczy.

Zwierzaki te upodobały sobie ponoć te jezioro z powodu pożywnych łodyg roślin rosnących na jego dnie. W całych Górach Skalistych żyje ponoć jedynie 180 tych osobników, których głównym habitatem jest właśnie teren parku Jasper. Nie jest nam dane niestety ich dziś spotkać, na pocieszenie widzimy jedynie kolejne kilka niedźwiedzi i jeleni. Wczorajszy kemping jest dziś pełen, nie pozostaje nam nic innego jak poszukać sobie znów mniej turystycznego miejsca. 😉

Dzień 11

Dojeżdżamy do najbardziej wysuniętego na północ punktu naszej kanadyjskiej wyprawy – szlak Sulphur Skyline. Traska niczego sobie, jednakże na samym szczycie łapie nas zawieja śnieżna, stąd czym prędzej schodzimy wygrzać się do term Miette Hot Pools. Po południu rozpoczynamy już niestety drogę powrotną w kierunku Calgary.

Dzień 12

Rano zaglądamy na punkty widokowe przy jeziorach Peyto i Bow, które pominęliśmy w drodze na północ. Głównym punktem dzisiejszego programu jest wejście na Paget Peak. Dystansem (4,8 km w jedną stronę) i wzniesieniem ok. 1 km szlak nie wyróżnia się znacznie od tych, które już mamy na koncie. Wejście wietrznym rumowiskiem od połowy trasy sprawia jednak, że jest to najtrudniejszy kanadyjski szczyt, który zdobyliśmy. Na wierzchołku widzimy czapy śniegu gotowe lada moment osunąć się na przeciwległe zbocze.

Dzień 13

Przedwcześnie meldujemy się w Calgary – musimy wymienić Mystery Machine, które ma problemy z elektryką, na jakiś zwykły, szary samochód. 🙁 Wicked Campers zachowuje się w tym wszystkim bardzo spoko, zwracając nam pieniądze za jeden dzień wynajmu. Wizytę w Calgary wykorzystujemy  jednak do niezbędnych zakupów przed pobytem na Alasce i zbliżającym się wieczorem ;-). Udaje się też tanio zakupić bilety lotnicze na dalszą część wyprawy, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Trochę debatujemy co robić z pozostałymi 2 dniami wynajmu, jednak zapada decyzja – wracamy do Rockies ;-).

Dzień 14

Wizytę w Górach Skalistych kończymy z przytupem, wchodząc na szczyt Lady Macdonald. Dzień odpoczynku zrobił swoje i 1,2 km podejścia przemierzamy niczym górskie kozice, które mijamy po drodze.

Tablica informacyjna przestrzega nas przed obecnymi tu pumami – podobno szczególnie wrażliwi pod tym kątem mają być właściciele czworonogów oraz rodzice małych dzieci. Wydźwięk ostrzeżenia jest jeszcze bardziej dramatyczny niż w przypadku niedźwiedzi – o ile w przypadku miśków w skrajnym wypadku zalecane jest udawanie martwego, to w chwili ataku pumy nacisk kładziony jest na walkę oraz niepoddawanie się do samego końca. Pumy stety, bądź niestety nie widzimy – z wysokimi Górami Skalistymi żegnamy się takimi oto widokami:

Dzień 15

… czyli dzień (ponownego) zwrotu samochodu w Calgary. Przed wyjazdem udajemy się na minitraskę nad jeziora Grassi. Nie jest to niestety nasza bajka. Płaskie, niewymagające trasy oznaczają tłumy ludzi – wystarczy 200-300 m przewyższenia, by odsiać 90% piechurów i mieć szlak prawie tylko dla siebie. Po dwóch intensywnych tygodniach w górach powrót na płaskie preriowe tereny przychodzi nam z lekkim trudem.

Kanada okazała się być naszą „perłą w koronie”, pod względem górskich pejzaży pozostawiając Nową Zelandię daleko w tyle. Fakt, że kierunek ten umknął naszej uwadze w czasie planowania wyprawy może trochę niepokoić. Z drugiej jednak strony można powiedzieć, że wciąż są tam gdzieś zachwycające perełki do odkrycia, nienajechane przez setki tysięcy turystów. Kraj liścia klonowego jest od teraz w ścisłej czołówce naszych ulubionych kierunków i z czystym sumieniem polecamy go każdemu. Trafiają się tu od czasu do czasu tanie bilety, a pobyt na miejscu nie zrujnuje tak bardzo portfela. My wrócimy któregoś dnia z miłą chęcią. ;-)

Drobnym druczkiem – czyli najważniejsze wydatki / 1 os.

40 CAD – wynajem dwuosobowego vana wraz z ubezpieczeniem (80 CAD łącznie)
18 CAR – Royal Tyrell Museum
15 CAD – koszt kempingu (nie ma jednak przeciwskazań w rozbijaniu się „na dziko”, o ile nie ma wyraźnego znaku zakazu)
6 CAD – jedzenie – podstawowy koszyk dóbr, by przeżyć 1 dzień 😉
65 CAD – roczny bilet wstępu do parku narodowego (w naszym przypadku bilet udostępniła nam nieodpłatnie wypożyczalnia)
1 CAD – śr. koszt litra benzyny 87

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)