Co prawda blisko trzy miesiące spędzone w Kanadzie i USA minęły nam w mgnieniu oka, powoli zaczynaliśmy czuć już przesyt północnoamerykańskimi klimatami. Na ratunek przyszedł nam Czarny Ląd, który zdecydowanie zapewnił nam drobną zmianę „klimatu”. Swoją przygodę z Afryką rozpoczęliśmy od RPA i jej największego miasta Johannesburga, gdzie dolecieliśmy z Los Angeles po dwóch przesiadkach w Dublinie i Abu Dabi. Ta pierwsza była dla nas szczególnie sentymentalna – na tablicy odlotów pojawiały się takie miasta jak Rzeszów czy Kraków… Kufel Guinessa pozwolił jednak ugasić tęsknotę. 😉

W Johannesburgu spędziliśmy łącznie pięć nocy – trzy po dolocie oraz dwie po skończonym road tripie, o którym opowiemy w dalszej części posta. Miasto leży pół godziny drogi od konstytucyjnej stolicy kraju – Pretorii. To właśnie tam, następnego ranka po dolocie udaliśmy się do ambasady Namibii (którą odwiedzimy miesiąc później) celem załatwienia sobie wizy wjazdowej. Wybraliśmy proces ekspresowy z odbiorem paszportów po 24 godzinach. Przyspieszony tryb zdaje się nie być wybierany zbyt często, dlatego chyba potraktowano nas w szczególny sposób.

Do złożonego wniosku wizowego należy uiścić niewielką opłatę (80 NAD), po zaakceptowaniu wniosku wpłaca się większą część kwoty (1000 NAD). Ambasada Namibii oficjalnie nie przyjmuje gotówki, w dwóch miejscach wywieszone są informacje o tym, że akceptowane są wyłącznie wpłaty na konto. Nam przy składaniu dokumentów powiedziano, że nie ma problemu kłopotać się do banku, by wpłacić 80 NAD, całość pieniędzy wpłacimy po zaakceptowaniu wniosku dnia kolejnego. Jednak mili Ci Afrykańczycy, tacy uczynni i pomocni.

Nie wyczuliśmy jednak zupełnie pisma nosem – urzędnik następnego poranka już przy drzwiach gorąco nas powitał, pytając czy mamy ze sobą gotówkę, jednocześnie przywołując do siebie („come, come, come”) z dala od zasięgu kamer. Ani się nie obejrzeliśmy ~500 PLN szybko zmieniło właściciela, a my z wizami, choć nieco zdezorientowani znaleźliśmy się po chwili przed bramą ambasady. Welcome to Africa. 🙂

Po załatwieniu wiz starczyło nam jedynie czasu na odwiedzenie muzeum apartheidu. Wizyta w muzeum poświęconym tej ciągnącej się od 1948 r. do 1994 r. czarnej karcie w historii RPA jak w wielu tego typu przybytkach nie należy do najprzyjemniejszych. Na początku, symbolicznie i losowo, odwiedzający dzieleni są na białe i kolorowe grupy, które wchodzą odrębnymi bramkami, później jest jeszcze bardziej przejmująco.

Muzeum zaczyna się od chronologii procesu „dojścia” do apartheidu, który w rzeczywistości został zapoczątkowany już kilkadziesiąt lat wcześniej wyzyskiem czarnego człowieka przez Brytyjczyków oraz Holendrów (którzy po kilku dekadach pobytu na afrykańskim kontynencie zaczęli nazywać się Afrykanerami). Dość powiedzieć, że w 1913 r. w rękach czarnoskórych obywateli, którzy stanowili 80% ogółu społeczeństwa było jedynie około 10% ziemi.

Było to jedynie preludium dla tego co miało nastąpić w kolejnych dekadach – podziału społeczeństwa wedle koloru skóry w ramach spisu powszechnego. Na jego podstawie stworzono de facto dwa odrębne państwa – kolor skóry determinował m.in. sposób kształcenia, dostęp do ochrony zdrowia, partnera życiowego, a nawet prowincję, w której możliwe jest zamieszkanie (na porządku dziennym były wywłaszczenia i relokacje).

Przed przyjazdem do Afryki mimo wszystko mieliśmy dość okrojoną wiedzę o apartheidzie, która sprowadza się, pewnie jak dla sporej części osób, do schematu „ucieśnienie czarnego człowieka, uwolnienie Nelsona Mandeli i prezydentura, wszyscy żyją długo i szczęśliwie”. Rzeczywistość była oczywiście o wiele bardziej burzliwa i dynamiczna – to co zaskoczyło nas najbardziej to fakt, że więcej ofiar walk o wyzwolenie przypadło już w 4 lata po uwolnieniu Nelsona Mandeli w 1990 r., niż w ciągu 4 wcześniejszych dekad apartheidu.

Mimo wielu historycznych ciekawostek i zgłębienia wiedzy o apartheidzie wizyty w muzeum nie oceniamy całościowo zbyt dobrze. Prezentacja poszczególnych elementów historii była dla nas niezwykle chaotyczna i łatwo było zgubić główny wątek. Co gorsze jednak, muzeum zdawało nam się być dość tendencyjne, część aspektów zręcznie przemilczana, a część przedstawiona w korzystnym świetle. Przykładem może być powstanie uczniów w dzielnicy Johannesburga – Soweto w 1976 r., które zakończyło się otworzeniem przez policję ognia do demonstrantów. Efekt oczywiście do przewidzenia – kilkadziesiąt ofiar wśród nastolatków. Wystawa nie wspomina jednak w żadnym punkcie o wcześniejszym zakatowaniu przez uczniów dwójki białych mężczyzn, co sprowokowało policję do zdecydowanej reakcji.

Muzeum apartheidu nie jest na pewno muzeum dla czarnoskórych, historię jak wiadomo piszą jednak „zwycięzcy”. Mimo wszystko jest ono obowiązkowym punktem wizyty w Johannesburgu umożliwiającym przeniesienie się do rzeczywistości zaledwie sprzed 3 dekad. W mieście jest jeszcze kilka punktów związanych z apartheidem i drogą ku wolności afrykańskiego narodu. Kilkugodzinne toury po wspomnianej dzielnicy Soweto kosztują o dziwo aż 200 PLN. Jak na wycieczkę po slumsach, z atrakcjami pokroju: dom Mandeli, plac demonstracji, czy pomnik poległego studenta dla nas to jednak zbyt wiele, w miejsce to zdecydowaliśmy się na odpoczynek przed zbliżającą się podróżą.

Zmieniliśmy co prawda kontynent, nie zmieniamy jednak formy zwiedzania. Po raz kolejny wynajmujemy samochód, bez którego tutaj ani rusz. Relację z road tripa przedstawiamy jak zwykle w porządku dziennym – bo tak łatwiej i przejrzyściej 😉

Dzień 1

Ruszamy w trasę! Nie obywa się bez drobnych perturbacji, nasza wypożyczalnia (AVIS) zapomina podstawić wynajęty przez nas samochód do centrum Johannesburga, by go odebrać musimy udać się na lotnisko. Kończy się na tym, że samochodem na drodze jesteśmy z blisko trzygodzinnym opóźnieniem – welcome to Africa, babe 😉

Do przejechania mamy 300 km, jedynym przystankiem na drodze jest supermarket oraz stacja benzynowa, za którą kryje się… mini rezerwat, którym z wolna przemierzają nosorożce, strusie, antylopy i bawoły. Nie wiemy zupełnie co o tym myśleć, z jednej strony to sól afrykańskiej ziemi, z drugiej jednak zamknięta na niewielkiej przestrzeni na zwykłym CPN-ie. Na camping (Sabie River) jedziemy starając się wymazać ten widok z pamięci.

Dzień 2

Podążamy dziś osławioną trasą widokową Panorama Route. Pierwszym przystankiem jest Pinnacle Rock – ostaniec tuż przy jednym z punktów widokowych. Nie byłoby w tym jednak nic dziwnego gdyby nie fakt, że by go ujrzeć należy najpierw uiścić opłatę rzędu 4 zł. Nie jest to dużo, ale jak się ma później okazać w Afryce trzeba płacić za wszystko.

Podobnie sprawa ma się na kolejnych dwu przystankach. W tzw. God’s Window nie widzimy ani Boga ani okna, mgła przesłania cały widok co nie przeszkadza jednak w zakasowaniu od każdego z samochodów kilku złotych. Przy Lisbon Falls jest odrobinę lepiej – widoczność dobra, gorzej natomiast jednak z samymi widokami. 😉 W planach mieliśmy położone nieopodal wodospady Berlin falls, jednak mamy dość wyjmowania portfela przy każdym z możliwych, do bólu przeciętnych miejsc.

Mimo wszystko zatrzymujemy się przy Bourke’s Luck Potholes – „dziurach” w granicie, które powstałych w wyniku wodnej erozji. By podziwiać wytwór matki natury dziesiątki turystów muszą posmarować po kilka euro. Powoli z koniecznością płacenia za takie widoki przechodzimy do porządku dziennego tłumacząc sobie, że w ten sposób pośrodku niczego tworzone są miejsca pracy, mając również nadzieję, że nasz samochód jest choć odrobinę bezpieczniejszy na parkingu.

Mówimy pas „kulturalnym występom” afrykańskich dzieci, z którymi po przedstawieniu spora grupa turystów strzela sobie fotkę, przyjmując pozy pełne czułości. Trochę dziwna to dla nas forma niezapomnianego selfie. 😉

Dalsza trasa na wschód zaczyna przebiegać przez coraz to biedniejsze rejony. Robi się coraz to bardziej „afrykańsko”, w każdej z wiosek drogę przebiegają nam wszędobylskie kozy, niczym psy spuszczone z łańcucha.

Ostatni punkt dnia dzisiejszego okazuje się być bezsprzecznie najlepszy – zatrzymujemy się przy kanionie Blyde, przy którym podążamy trasą Leoparda – Perliczki (Leopard – Guinea Fowl). Szlak choć dość wymagający, jest niezwykle zróżnicowany i oferuje więcej niż przyzwoite widoki. O tym, że jesteśmy w Afryce na sam koniec przypominają nam przeraźliwie pohukujące w oddali pawiany. Szlak leoparda to nasza ostatnia forma aktywności fizycznej na najbliższe dni, tym bardziej cieszymy się z wizyty tutaj.

Wieczorem dojeżdżamy do bram parku narodowego Krugera, gdzie odbędziemy swoje pierwsze afrykańskie safari. Mijane znaki ostrzegawcze z symbolem słonia i guźca zapowiadają, że będzie się działo. W namiocie lądujemy już o 21ej – tak się prowadzimy w Afryce. 😉

Dzień 3 – Phalaborba – Letaba poprzez Boulders Bush Lodge

Punktualnie o szóstej przekraczamy bramy parku narodowego Krugera. Wczorajsze znaki ostrzegające o słoniach nie mijały się z prawdą, nie ujeżdżamy nawet kilometra, a przy drodze witają nas te monumentalne trąbacze.

Jak to zwykle bywa z pierwszymi spotkaniami ze zwierzakami, każde z osobna do bólu celebrujemy. Obfotografowujemy przez długi czas ledwie wystającego w wodzie hipopotama, by pod sam koniec (prawie) przestać wyjmować aparat przy spotykanych tłuściochach stojących nieopodal drogi. Podobnie sprawa ma się z różnej maści antylopami, bezustannie zachwycają nas jednak pojawiające się co jakiś czas przy drodze słonie i żyrafy.

W ciągu dnia udaje nam się spotkać jeszcze całą plejadę zachwycających stworów z bawołami, zebrami i krokodylami na czele. W sektorze centralnym parku, który zwiedzamy nie mamy szczęścia z typowymi drapieżnikami sawanny: lwami, gepardami, czy hienami, jak na razie po dniu dzisiejszym jednak nie narzekamy.

Dzień kończymy minigrillem – co nas zaskakuje ceny w przycampingowym sklepie nie zwalają z nóg, piwo za 3 zł, dorodny stek z antylopy za 10 zł. Piwa sobie oczywiście nie odmawiam, jednakże mimo wszystko mówię pas w przypadku steka – idea cykania fotek antylopom za dnia, a ich konsumpcji w nocy jednak trochę się we mnie kłóci. By umniejszyć odrobinę hipokryzji, kończy się na kiełbasce wołowej… Na pocieszenie Monika przypomina, że nasze żarcie ze słoików też jest niczego sobie. 😉

Dzień 4 – Letaba do Skukuza

Poranna objazdówka obfituje po raz kolejny w widziane wczoraj zwierzaki, my jednak w dalszym ciągu „polujemy” na drapieżniki. W końcu po blisko 4 godzinach jazdy wreszcie się udaje – w oddali widzimy 2 lwice z młodymi.

Zmieniamy odrobinę priorytety i naszym celem staje się teraz inny kot – gepard. Błąkamy się po bocznych drogach, gdzie rzekomo ktoś widział go dzień wcześniej, jednakże niestety nie mamy szczęścia. Decydujemy się na ruszenie w kierunku naszego oddalonego o 120 km campingu, gdy karta zaczyna się odwracać. Najpierw przy drodze widzimy 2 szakale – ichnie mikro połączenie wilka i lisa.

Kolejny widok jednak zupełnie zwala nas z nóg. Nie więcej niż 7-10 metrów od szosy dwie lwie samice pałaszują małą żyrafę. Krwawy spektakl mamy jak na dłoni, w dodatku z miejscówkami w pierwszym rzędzie. Siedzimy oniemiali w samochodzie, słysząc co chwilę dźwięk lwich szczęk rozrywających kości i ścięgna żyrafiego truchła.

To co jednak wstrząsa nami do reszty to widok żyrafich rodziców stojących w osłupieniu w odległości 30 m od miejsca krwawego zdarzenia. Ten obraz niczym z National Geographic to nic innego jak świadectwo „koła życia”, niemniej nas jednak trochę wzrusza.

Krwawe show trochę nam się przedłuża, co oznacza że musimy pędzić do naszego miejsca noclegu – bramy wjazdowe zamykane są równo o 18. Jak to w życiu bywa gdy się człowiek śpieszy… Na drogę co rusz wychodzą nam małpy i słonie blokując przejazd. Do szosy wychodzą guźce i dwie hieny, których dotąd nie mieliśmy oglądać. Nie mamy czasu ich należycie podziwiać, ale widoki i tak uzupełniają niesamowity dzień.

Dzień 5 – Skukuza do Crocodile Bridge poprzez Lower Sabie

Nie zarzucamy poszukiwań geparda, ambitnie zwiększając ich zakres o lamparta – co w praktyce oznacza nie tylko przeczesywanie buszu i wysokiej trawy, ale również gałęzi drzew. Zwierzaki te zdają się „operować” w rejonach parku, gdzie reszta roślinożerców nie występuje w tak licznych rozmiarach, stąd dzisiejsze safari staje się dość żmudne. Dzień umila nam widok lwiego samca z bujną grzywą – znajduje się jednak na tyle daleko, że ciężko zweryfikować czy to „Król Lew”. 😉

Dostajemy niemal oczopląsu, ale jak nie było geparda i lamparta tak nie ma. Gdy dzień chyli się już ku końcowi – nie możemy uwierzyć własnym oczom – widzimy parę nosorożców! Akurat o zobaczeniu tych zagrożonych wyginięciem zwierzy nie marzyliśmy w ogóle. Jesteśmy zaskoczeni jak długi w rzeczywistości róg posiada nosorożec – można poniekąd zrozumieć skąd część idiotów tworząca na ten róg popyt, widzi w nim „supermoc”. Nasz obiektyw niestety jest odrobinę słabszy od lornetki – zamieszczamy jednak zdjęcie „ku pamięci”:

Dzień 6 – Crocodile Bridge do Lower Sabie i wyjazd z parku

Do południa kontynuujemy poszukiwania lamparta – jak się okazuje mijamy się z nim o włos, ponoć ktoś widział go 15 minut wcześniej w miejscu w którym właśnie przejeżdżamy… Na pocieszenie do samej trasy wychodzą nam zebry i guźce, które do tej pory wstydziły się podejść na taką odległość do naszego samochodu.

Park Krugera opuszczamy z lekkim rozrzewnieniem, na chwilę żegnając się z afrykańską zwierzyną. Miejsce to oceniamy naprawdę bardzo wysoko – za relatywnie niewielką kwotę odbyć można tu naprawdę porządne safari. Trzeba się też trochę postarać, wbrew pozorom safari to nie jest lekki kawałek chleba. Jazda od świtu do zmierzchu z prędkością 20-30 km/h z wzrokiem wytrzeszczonym w busz do najprzyjemniejszych nie należy, jednakże spotkania ze zwierzyną w całości wynagradzają ten trud. Alternatywą byłoby oczywiście safari w prywatnym rezerwacie, gdzie zwierzaki gnieżdżą się na niewielkim terenie, ale to już przypomina wizytę w zoo, niż formę dzikiej wyprawy.

Nie mamy co prawda porównania do innych afrykańskich parków narodowych, jednakże od strony infrastrukturalnej park Krugera prezentuje się więcej niż dobrze. Trasy są dobrze utrzymane, campingi i ich zaplecze to naprawdę ekstraklasa w dość przystępnej cenie. Po południu wyjeżdżamy z parku, kierując się do Badplaas Resort – nowoczesnego ośrodka dysponującego m.in. basenem i gorącymi źródłami. Co jak co, takich luksusów po polach namiotowych w Afryce się nie spodziewaliśmy. 😉

Dzień 7

Zostawiamy RPA na chwilę za sobą, dziś wjeżdżamy do Eswatini! Tak, tak to prawdziwe państwo – wcześniej szerzej (lub nie tak bardzo) znane pod nazwą Swaziland. Jest to królestwo zamknięte między RPA a Mozambikiem o powierzchni 17 tys. km 2 co odpowiada mniej więcej obszarowi województwa podkarpackiego i co stawia je na drugim miejscu (po Gambii) wśród najmniejszych krajów kontynentalnej Afryki.

Co ciekawe, kraj ten nie jest typową monarchią, a diarchią tj. rządami dwóch władców. Na czele Eswatini stoi król… oraz jego matka. Jak nam wyjaśniono, teraz gdy król ma na karku ponad 50 lat, może w większości spraw mieć decydujący głos, co nie zawsze było jednak prawdą.

Ważniejsza pozycja króla znajduje odzwierciedlenie we wszystkich instytucjach publicznych – jego portret jest wieszany kilka cm nad zdjęciem matki oraz 10 cm wyżej od premiera (który nomen omen desygnowany jest przez obojga władców na swoje stanowisko).

Populacja Eswatini jest wysoce homogeniczna – ponad 97% ogółu społeczeństwa stanowi ludność rdzenna, dzięki czemu (oraz zbiegowi sprzyjających okoliczności) najprawdopodobniej na przestrzeni ostatnich dekad kraj ten nie został zaanektowany przez RPA.

Mimo wszystko lud Swazi jest ludem dość „młodym” – potomkowie dzisiejszych mieszkańców przywędrowali na te tereny około dwa stulecia temu ze strony Mozambiku. Nie upłynęło kilka dekad i w poszukiwaniu złota na tereny te przywędrowali Brytyjczycy, którzy stopniowo zwiększali swoje wpływy. W zamian za „współpracę” gospodarczą i pomoc w okolicznych działaniach wojennych Brytyjczycy zapewnili Swazilandowi (bo taka była nazwa nadana krajowi przez kolonistów) gwarancję niepodległości. Nie minęło jednak kilkanaście lat i swoją gwarancję lekką ręką złamali – oddając w 1893 r. Swaziland Holendrom w zamian za władanie nad Zimbabwe. Wojny brytyjsko-holenderskie sprawiły, że kilka lat później kraj przeszedł we władanie Anglików, stając się brytyjskim protektoratem. Brytyjczycy nie byli jednak żywotnie zainteresowani rozwojem kraju aż do 1948 r., gdy nad Swazilandem zapanowało widmo apartheidu i aneksji przez RPA.

Swaziland odzyskał swoją niepodległość w 1968 r., lata zaniedbań sprawiły jednak, że państwo to należy do jednych z najbiedniejszych na świecie. Sprawy nie ułatwia katastrofalna sytuacja społeczna – rzekomo co trzeci mieszkaniec Eswatini zarażony jest HIV (statystyka opiera się jedynie na przebadanych), a średnia długość życia nie przekracza 50 lat…

Aha, Eswatini to również kraj wszechobecnych progów spowalniających, czasami ustawionych w idiotycznych wręcz miejscach. Najlepszym przykładem może być umieszczenie progów na dziurawej, szutrowej drodze w parku narodowym czy dosłownie 500 m za znakiem ograniczenia prędkości 120 km/h. Dzięki temu ostatniemu, skoki samochodowe rodem z „Szybcy i wściekli” nie są dla nas już żadną tajemnicą. Samochód z wysokim zawieszeniem, który wybraliśmy był naprawdę strzałem w dziesiątkę.

Tyle słowem krótkiego wstępu, a gdzie w tym wszystkim my? Po wizycie w parku Krugera, będąc w relatywnym pobliżu zdecydowaliśmy się na krótkie odwiedziny w tym małym afrykańskim kraju. Internetowe recenzje przedstawiają Eswatini jako barwny, gościnny i bezpieczny kraj, prawdopodobnie nie fatygowalibyśmy się kiedyś z Europy by tu zawitać, więc dlaczegóżby nie? 🙂

Dzisiejszy poranek rozpoczynamy od w miarę płynnego przejścia punktu granicznego w Oshoek. Przy granicy stoi sznur tirów, na całe szczęście kolejka osobówek ogranicza się do kilku samochodów. Na dłuższy czas zatrzymujemy się jedynie by uiścić opłatę drogową Eswatini w kwocie 50 ZAR (13 PLN). By wjechać na teren kraju istotnie więcej życzył sobie od nas AVIS – 600 ZAR (160 PLN).
Dwie pieczątki później jesteśmy już po drugiej stronie granicznego szlabanu. Wjeżdżamy do stolicy kraju – Mbabane, przy której nawet paragwajskie Asuncion zdaje się być prawdziwą metropolią. W krajobrazie miasta dominuje dość niska, rozległa zabudowa.
Swoje pierwsze kroki kierujemy jednak do położonej tuż za miastem Mantenga Cultural Village, gdzie „podziwiać” można typową wioskę sprzed około stu lat. Sama osada to kilkanaście przykładowych chatek wykonanych z trzciny, większą wartość stanowi dla nas wycieczka z przewodnikiem, który wprowadza nas w tajniki tutejszego tradycyjnego, dalej kultywowanego sposobu życia. W dalszym ciągu praktykowane jest tutaj wielomałżeństwo, które wcale nie jest rzadkością – nasz przewodnik twierdzi, że sam zna mnóstwo osób, które mają od kilku do nawet 15 żon.
Jak nie trudno się domyślić, nie jest to tania przyjemność – każdą z żon trzeba „kupić” od jej ojca za cenę sięgającą nawet kilkunastu krów, będących w dalszym ciągu główną walutą przetargową. Tak rozumiane bogactwo jest jednak w pewien sposób „samonapędzające się” – większa liczba żon to więcej dzieci do pomocy na roli, córki można sprzedać, a za pozyskane w ten sposób „środki” kupić nową żonę. Niestety nasz przewodnik nie potrafił wyjaśnić jak tych kobiet starcza dla wszystkich mężczyzn. 😉
Prawdziwą atrakcją wioski okazuje się pokaz tradycyjnego tańca Eswatini. Bawimy się zaskakująco dobrze, tancerze z werwą i pasją poruszają się w rytm hipnotyzujących wręcz brzmień bębnów, 45 minut mija nam w mgnieniu oka. Na pewno było to jedno z lepszych „kulturalnych” przedstawień, w których kiedykolwiek uczestniczyliśmy. Przy wiosce znajdują się również wodospady, których główną zaletą jest paradoksalnie ich odległość – po 4 dniach spędzonych na safari na siedząco możliwość półgodzinnej przechadzki witamy z dużą radością.

To nie koniec kultury na dziś – po południu odwiedzamy muzeum narodowe Eswatini. Bezsprzecznie nie jest to najlepiej wyposażone muzeum, w którym stanęła kiedykolwiek nasza stopa, niemniej jednak spędzamy tu prawie dwie godziny studiując najważniejsze wydarzenia z historii kraju, tradycje i ubiory jego mieszkańców.

Jak się okazuje, o włos omija nas jedno z największych świąt – Reed Dance Festival, w czasie którego z całego kraju zostanie zwiezionych i zgromadzonych kilkadziesiąt tysięcy dziewic w wieku 8-22 lat, by w czasie tygodniowych obchodów w tradycyjnych strojach odtańczyć przed królową i królem (mówiąc bardzo, bardzo ogólnikowo 😉 ) taniec z trzciną w ręce. Lud Eswatini jest jednak bardzo dumny ze swojej tradycji, co wnioskujemy zarówno ze sposobu w jaki o świętach swojego kraju wypowiada się przewodnik oprowadzająca nas po muzeum, jak również po stopniu zaangażowania tancerzy z show sprzed kilku godzin.

Późnym popołudniem dojeżdżamy na camping w Mlilwane Wildlife Sanctuary, gdzie odbywamy przechadzkę po parku wśród antylop oraz niezawodnych guźców. Nie ma tu, a przynajmniej tak nas zapewnia obsługa tego przybytku, żadnych zagrażających życiu lądowych drapieżników, dlatego cieszymy się każdym krokiem do woli.

Dzień 8

Kontynuujemy wizytę w parku Mlilwane, z rana podążając szlakiem Summit trail. Ścieżka ciągnąca się 6 km na wskroś parku nie jest może spektakularna, jednakże stanowi dobry sposób na rozprostowanie kości. Dochodzimy do szczytu Execution Rock (z którego kiedyś rzekomo spychano skazańców w przepaść), oferującego widoki na przystoliczne tereny. Po drodze w parku po raz kolejny widzimy guźce i kilka gatunków antylop, mijamy też wygrzewające się na słońcu, zaledwie kilka metrów od nas, krokodyle.

Po południu ruszamy samochodem na szeroko polecany Souvenir market w miejscowości Manzini. Z dużej chmury mały deszcz, targ stanowi ledwie kilkanaście stoisk z pamiątkami, na całe szczęście udaje nam się zakupić zdaje się niezbyt popularne tutaj magnesy na lodówkę. Późnym popołudniem dojeżdżamy do kolejnego punktu naszej wizyty – Hlane Royal NP.

Dzień 9

Nie mamy dużych oczekiwań wobec największego parku narodowego Eswatini, szybko okazuje się, że słusznie. Przez dłuższy czas poza pojedynczymi, na dodatek płochliwymi antylopami, nie widzimy nic a nic ciekawego. Byliśmy świadomi, że to biedniejszy odpowiednik parku narodowego Krugera, nie spodziewaliśmy się, że aż tak. 🙂

Czasami jednak spławik nie drgnie godzinami, by pójść na dno za grubą rybą. W naszym przypadku jest to samica nosorożca wraz z młodym. O ile w Krugerze jaraliśmy się widokiem tych zwierzaków z potężnej odległości, tu mamy prawdziwe fajerwerki – przez dobre kilka minut nosorożce przechadzają się przed nami niemal jak na wyciągnięcie ręki. Wow!

Co ciekawe, samice nosorożca mają dłuższy (choć cieńszy) róg od samców. Z tak uzbrojonym zwierzami wolimy nie zaczynać, siedzimy w bezruchu, gdy te przechadzają się kilka metrów obok naszego samochodu. Widok ten mamy w całości dla siebie – Hlane National Park zdaje się nie cieszyć zbytnią popularnością, w ciągu kilku godzin jazdy mijamy tu dosłownie 4 samochody.

Brak popularności jednak skądś się bierze – po spektakularnym widowisku powracamy wcześniejszej sztampy, co jakiś (dłuższy) czas wychodzą nam na spotkanie antylopy i guźce. Dopiero pod koniec dnia spotykamy trójkę żyraf, zero śladu po słoniach czy zebrach, które widnieją na mapce parku. Po powrocie na camping okazuje się, że nasze poranne widowisko nie było aż tak wyjątkowe. Przy zbiorniku wodnym, przy którym położone jest nasze pole namiotowe pojawia się łącznie 10 (!) nosorożców. Bez wątpienia to jednak wcześniejsze, bardziej intymne spotkanie „twarzą w róg” pozostanie w naszych wspomnieniach na dłużej.

Dzień 10

Wczesnym rankiem żegnamy się z nosorożcami oraz całym królestwem Eswatini. Na przejściu granicznym z RPA stemplujący nam paszporty pogranicznik pyta kiedy tutaj wrócimy, bo „Eswatini to fajny kraj jest”. Było rzeczywiście fajnie, chociaż akurat z tym powrotem to chyba będzie ciężko. 😉 Późnym popołudniem po przejechaniu 550 km meldujemy się w parku narodowym Royal Natal położonym pośród masywu górskiego Drakensberg .

Dzień 11

Już dawno nie mieliśmy takiej zimnej nocy, dlatego rano z ulgą ruszamy na szlak. Podążamy traską Thukela Gorge aż pod tzw. Amfiteatr Drakensberg. Od samego początku widoki coś nam przypominają – po burzliwych dyskusjach dochodzimy do wniosku, że to co nam przychodzi oglądać to połączenie widoków z amerykańskich parków Grand Canyon i Zion. Amfiteatr to kolejne już dzieło erozji skał osadowych na naszej drodze, rdzawy kolor też już skądś znamy. 😉 Podobnie jak spora część amerykańskich krajobrazów, masyw ten ma swoje początki jeszcze na wspólnym kontynencie – Gondwanie.

Szlak mimo wszystko jest na swój sposób wyjątkowy. Spora jego część prowadzi przez bujną, afrykańską roślinność, by przejść w koryto rzeki, gdzie czasami trzeba się nieźle napocić, by ominąć kolejny głaz. Łącznie przemierzamy 14 km, po czym udajemy się na kemping by załapać ostatnie promienie słoneczne tuż przed zbliżającą się kolejną chłodną nocą.

Dzień 12

Było trochę sportu, czas na odrobinę kultury. Rano udajemy się na godzinną wycieczkę z przewodnikiem (12 PLN/os.) do „Bushman paintings”, czyli skalnych malowideł. W okolicy znajduje się ponoć 25 takich miejsc, tylko jedno jest dostępne dla szerokiej publiki. Malowidła stworzone 8 wieków temu są dziełem ludu San – nie posiadano wtedy pisma, był to więc jedyny sposób by przekazać wiedzę kolejnym pokoleniom.

Jeszcze kilka lat temu miejsce to można było zwiedzać samodzielnie. By nadać koloru swoim zdjęciom, część osób polewała jednak malowidła wodą, w wyniku czego zostały bezpowrotnie zniszczone. Co więcej, kilku geniuszy obok malowideł wygrawerowała swoje autorskie, idiotyczne dzieła. Dziś możliwe są więc jedynie wycieczki z przewodnikiem, w ramach których za niewygórowaną stawkę można nie tylko dowiedzieć się paru ciekawostek nt. malowideł, ale także życia w tej części Afryki. Mieliśmy już do czynienia z naskalnymi dziełami, których powstydziłby się niejeden ośmiolatek, dzisiejsze jednak dają radę, ktoś tu musiał mieć talent.

Większość obrazów przedstawia sceny z polowania zwierzyny, część jest rzekomo wizualizacją spirytualistycznych (psychodelicznych?) wizji naćpanego szamana – mowa tu o postaciach pół-człowiek, pół-antylopa, czy pół-człowiek, pół-wąż. Trochę debatowaliśmy, czy w ogóle tu zawitać, jednakże mimo wszystko było warto.

Po malowidłach przychodzi pora na kolejną zmianę parku – przemieszczamy się do Golden Gate Highlands park. Zaraz po wjeździe na jego teren, mamy dość mieszane uczucia, krajobraz wydaje się raczej nudny. Po zameldowaniu się na kempingu, ruszamy na szlak na Wodehouse Kop. Wystarczy wyjść 200 m nad poziom zabudowań, by przekonać się jak bardzo pierwsze wrażenie było mylne. Widoki są naprawdę imponujące, szlak okazuje się być jednym z lepszych, którymi podążaliśmy w ostatnich kilku tygodniach:

Nocujemy dziś na 1900 m., dobre 600m wyżej niż wczoraj. Gdy wchodzimy do namiotu o 21 już trzęsie nas z zimna… Jedź do Afryki mówili, tam zawsze jest ciepło mówili. 😉

Dzień 13

Jesteśmy tuż przy granicy Lesotho, dlatego grzechem jest nie odwiedzić tego górskiego kraju. A właściwie byłoby, gdyby nie zaporowa cena wizy – 150 USD. Kwota astronomiczna jak na państwo, które nie jest turystycznym rajem, a do którego przykładowo Czesi, czy Niemcy wjeżdżają bez wizy. Rano mimo wszystko próbujemy swojego szczęścia i chcemy dostać się na teren Lesotho, zdając się na swój nieodparty urok osobisty, który niestety nas zawodzi.

Dziś proces wizowy jest w całości zautomatyzowany, system na widok naszych paszportów krzyczy od razu na czerwono „no visa”. Na nic zdają się nasze błagalne spojrzenia i próby wpłynięcia na decyzję pograniczników. 😉 Musimy obejść się smakiem – zostajemy niestety zawróceni na południowoafrykańską stronę. Szybkie przegrupowanie szyków i zapada decyzja – jedziemy na północ kraju do 4-tego największego parku narodowego RPA – Pilanesberg.

Dni 14-16

Park reklamowany jest wszem i wobec jako położona bliżej do Johannesburga alternatywa dla parku narodowego Krugera, gdzie również można podziwiać afrykańską wielką piątkę. Przekraczamy bramy parku i rzeczywiście zaczyna się robić grubo – na gałęziach dość niepozornego drzewa lampart pałaszuje niewielką antylopę.

Musi być mu zapewne niewygodnie, ale nie ponosi jednak ryzyka, że ktoś przywłaszczy jego cenny łup, nad czym czuwa dodatkowo kilkanaście samochodów, które otoczyły wspomniane drzewo. 🙂 Widok ten dzielimy ze sporą zgrają turystów, ale pal to licho, kompletujemy swoją wielką piątkę. Lampart był jej brakującym ogniwem – choć w Krugerze przemierzyliśmy setki kilometrów nie udało nam się zobaczyć tego fascynującego kota.

Naszym celem numerem 1 staje się teraz gepard, jednak mimo kilkunastu godzin jazdy po Pilanesbergu, nie możemy odtrąbić w tym zakresie sukcesu. W czasie objazdówki po parku po raz kolejny widzimy masę żyraf, słoni, zebr, czy nawet nosorożcy. Nadal jednak ich liczebność jest w granicach rozsądku – trzeba trochę się najechać, by móc podziwiać kolejnego zwierzaka. Wbrew pozorom park nie obfituje w bawoły – te widzimy dopiero pod koniec dnia drugiego. Zaraz po tym dostrzegamy samca lwa, co kompletuje wielką piątkę, którą widzimy w granicach parku – w tym przypadku reklamy tego miejsca jednak rzeczywiście nie kłamią.

Dość imponujące safari jest też dość rozsądnie wycenione – za wjazd do parku płacimy równowartość 35 PLN, zaś kemping przy jego bramach 30 PLN. Zaskakują nas również ceny w restauracji w samym centrum Pilanesbergu – za dwa obiady (w tym obłędnego burgera ze strusia), porcję lodów, piwo i dzbanek herbaty płacimy jedynie 55 PLN, zdecydowanie mniej niż spodziewalibyśmy się po takiej lokalizacji. Udane safari postanawiamy uczcić trzeciego dnia nicnierobieniem. Safari po części przychodzi jednak do nas, wokół naszego namiotu co rusz dostojnie przechadzają się antylopy: impale i springboki.

Dzień 17

Pora na powrót do cywilizacji, nim jednak dotrzemy do Johannesburga odwiedzamy Cradle of Humankind, czyli tzw. kołyskę ludzkości. W miejscu tym znajduje się 13 wykopalisk archeologicznych, których odkrycia stanowią ważny element w rozwiązaniu zagadki naszego rozwoju. My odwiedzamy jedną z istotniejszych jaskiń otwartych dla publiki – Sterkvontein caves. W miejscu tym odkryto szczątki ponad 160 naszych przodków, którzy mieli to nieszczęście, że w czasie swojej przechadzki po płaskowyżu wpadli w dość wąską, aczkolwiek głęboką szczelinę i w leżącej w sześćdziesiąt metrów niżej jaskini pozostali już na zawsze. Ich szczątki znaleziono dopiero pod koniec XIX w. w czasie (nieudanych) poszukiwań złota na tych terenach.

Do najsłynniejszych odkryć w Sterkvontein należy „Mrs Ples” – najpełniej zachowane szczątki australopitheca africanusa sprzed 2,1 mln lat. Na miejscu odbywamy godzinny tour z przewodniczką, która wprowadza nas w historię jaskini oraz jej tajniki archeologiczne, co okazuje się być największym plusem tej wizyty. Samo miejsce do najbardziej zachwycających nie należy – eksplozje w czasie wspomnianych poszukiwań złota zniszczyły wszystkie formacje skalne takie jak stalaktyty czy stalagmity.

Ok. 10 km od jaskiń znajduje się Cradle of Humankind Visitor Centre, przy którym odwiedzamy muzeum poświęcone okolicznym odkryciom i rozwojowi człowieka na przestrzeni milionów lat. Podobnie jak muzeum apartheidu które odwiedziliśmy na początku tej wycieczki, muzeum „Kolebki ludzkości” jest bardzo nieuporządkowane i roztrzepane. Nie brak jest interesujących faktów, niemniej jednak nie wszystko zdaje się tu trzymać przysłowiowej kupy. Spędzamy tu ponad dwie godziny starając się poukładać sobie informacje w całość, wszystko sprowadziłoby się jednak do kilkunastu przejrzystych slajdów – myk, myk, myk i po sprawie. Co jak co, Afryka raczej muzeami nie stoi.

To już ostatni przystanek na naszej liczącej 3600 km trasie, wracamy do Johannesburga, gdzie po krótkim odpoczynku ruszamy dalej – tym razem przenosimy się na zachodnią część RPA! 🙂

Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (na 1 os.)

1 PLN = ~3,9 ZAR
2200 ZAR – Wild Card, tj. karta umożliwiająca wejście do większości parków RPA. Nie będzie się opłacać przy krótkim pobycie. Przy uwzględnieniu zwiedzania w okolicach Cape Town, my wyjdziemy mniej więcej na 0.
130 ZAR – wjazd do Pilanesberg Park (1 dzień)
120 ZAR – muzeum apartheidu
165 ZAR – nocleg w parku Krugera (camping)
328 ZAR – nocleg w parku Krugera (safari tent, z łóżkami, lodówką, światłem itp.)
190 ZAR – Cradle of Humankind i Sterkvontein Caves
125 ZAR – średnia cena campingu poza parkami
100 ZAR – burger ze strusia
15,6 ZAR – litr benzyny
380 ZAR / dzień – wynajem samochodu (Toyota Avenza) w Avis (pełne ubezpieczenie, 1 dodatkowy kierowca, opłaty za autostrady, pozwolenie na wjazd do Lesotho)
100 ZAR – średni dzienny koszt wyżywienia – sami gotowaliśmy, ale życie na bogato 😉

21 GRUDNIA 2019 ZAKOŃCZYLIŚMY NASZĄ 16-MIESIĘCZNĄ PODRÓŻ DOOKOŁA ŚWIATA :-)