Uganda była od zawsze w czołówce naszych topowych kierunków do odwiedzenia. W kraju tym żyją aż 24 gatunki naczelnych – jest to bez wątpienia najlepsza destynacja, by zobaczyć naszych genetycznych „krewnych”. Spotkania z gorylami górskimi oraz szympansami nie mogło więc zabraknąć i na naszej drodze.
Uganda to jednak nie tylko naczelne, w czasie odbytego safari udało nam się ujrzeć kilka innych ciekawych zwierzaków, których brak w odwiedzonych przez nas wcześniej RPA i Namibii. Ciężko Ugandę właściwie porównywać z tymi kierunkami – to w końcu kraj przez który przebiega równik, co jednocześnie oznacza bujną, zieloną roślinność. Po pustynnej, pomarańczowej Namibii, czuliśmy się tutaj wręcz jakbyśmy wylądowali na innej planecie. Zachwyt zielenią, nie raz tak intensywną, że miejscami przechodzącą w czerń, nie opuszczał nas od pierwszych do ostatnich chwil pobytu.
Uganda to na pewno prawdziwa, czarna Afryka rządząca się swoimi własnymi prawami. Szybko okazało się, że nasze obiekcje co do stanu namibijskich dróg (lub ich braku) były całkowicie nieuzasadnione – tutaj przenieśliśmy się na zupełnie nowy, nieznany nam do tej pory, poziom drogowej abstrakcji. To nasz ostatni road trip w ramach tej podróży i można powiedzieć, że był naprawdę dorodną wisienką na torcie. Nigdzie nie byliśmy tak oszołomieni stanem dróg, ani tym co się na nich wyprawia, ale nie byliśmy również tak zachwyceni pejzażami, które przemierzamy.
Uganda często nazywana jest perłą Afryki, z czym wypada nam się nieśmiało zgodzić – na pewno jest najpiękniejszym afrykańskim krajem, który kiedykolwiek odwiedziliśmy. Fotorelację z naszego road tripa zamieszczamy jak zwykle w układzie dzień po dniu, działo się tutaj dużo i było dość różnorodnie. 🙂
Dzień 1
Kolejny road trip, kolejny wynajęty samochód. Po ugandyjskich drogach tym razem będziemy się wozić zabytkową Toyotą RAV4 L – przynajmniej nigdy nie spotkaliśmy się z taką odsłoną tego samochodu. Wygląda, że była importowana tu prosto z Japonii – na przedniej szybie widnieje nawet jakaś wlepka z japońskimi znaczkami. Do przebiegu na poziomie 130 tyś. kilometrów podchodzimy z przymrużeniem oka, stan samochodu jest jednak w miarę satysfakcjonujący.
Dziennie z ubezpieczeniem (które jest de facto na szybko skleconą umową między stronami w jakim zakresie ponoszone są potencjalne koszty naprawy) i wyposażeniem kempingowym (którego finalnie z racji pogody nie używamy) płacimy 50 USD. Nikt nie wnika tutaj w kopie paszportów, kart kredytowych, czy depozyty – dostajemy kluczyki i ruszamy w drogę.
A właściwie chcielibyśmy wyruszyć, już przy wyjeździe z Entebbe, gdzie spędziliśmy noc, mapy Google wariują i wyprowadzają nas w sam środek drogowego chaosu – na sobotni miejscowy targ. 40 minut później jesteśmy w tym samym punkcie wyjścia – tym razem naprawdę ruszamy w drogę!
Wyjazd z okolic stolicy Ugandy – Kampali to nie lada wyzwanie, szerokość drogi jest w całości wypełniona uczestnikami ruchu wszelkiej maści. Z każdej możliwej uliczki do ruchu przyłączają się setki motocykli, dodatkowo potęgując zamęt. Wydaje się, że wszyscy zasady ruchu drogowego włożyli sobie gdzieś głęboko, obowiązuje tu jedynie reguła „kontrolowanego wymuszenia” – co bardziej zdecydowani przejadą i zdążą rodzinę założyć, gdy my dalej będziemy czekać na swoją kolej na skrzyżowaniu.
Trochę czasu nam zajmuje, by odnaleźć się w nowej rzeczywistości i by zacząć doceniać jej groteskowy obraz. Przejazd przez setki ugandyjskich wiosek i styczność z drogowym folklorem to atrakcja sama w sobie. Mimo wszystko sam stan drogi na zachód kraju zaskakuje nas pozytywnie – jak się okazuje jest ona współfinansowana przez UE, co biorąc pod uwagę późniejsze doświadczenia wiele tłumaczy.
Co ciekawe, pierwszego dnia jesteśmy dwukrotnie zatrzymywani przez policję, wszystko odbywa się jednak w bardzo elegancki sposób. Za drugim razem może faktycznie przekroczyliśmy trochę dozwoloną prędkość, policjant dał nam jednak tylko słowną reprymendę tłumacząc, że nie powinniśmy brać za przykład ugandyjskich kierowców, bo ci jeżdżą niebezpiecznie. My zaś z pewnością ulegliśmy tylko presji otoczenia ;).
Jedynym dzisiejszym przystankiem na drodze jest znak równika, przy którym obowiązkowo cykamy sobie fotkę. Obok znaku kręcą się magicy, którzy za jedyne 10 PLN chcą wmówić turystom, że wir wody płynie w różnym kierunku na obydwu półkulach. Na miejsce noclegu przy jeziorze Bunyoni dojeżdżamy tuż przed zachodem słońca, 2 godziny później niż zakładaliśmy. Wygląda na to, że na czasy pokazywane przez nawigację należy nałożyć srogą poprawkę.
Dzień 2
Wydaje się, że szczęście nas na chwilę opuściło. Nie dość, że poranek wita nas deszczem, to w dodatku najwyraźniej na wczorajszych ostatnich 10 km, gdy zjechaliśmy na kamienistą drogę, złapaliśmy gumę… Nie napawa to optymizmem na dalsze dni, wygląda na to, że w Ugandzie przebite opony się naprawia, a nie wymienia. 🙂 Boimy się nawet myśleć, co będzie dalej, skoro wystarczył krótki kawałek gorszej drogi, by przebić naszą oponę (lub otworzyć na nowo jej załataną część).
Nim jednak się tym zajmiemy, udajemy się w krótki rejs łódką wokół wysepek położonych na jeziorze Bunyoni – najgłębszym i ponoć najbardziej malowniczym w całej Ugandzie. Ciężko nam to zweryfikować, deszcz co rusz uspokaja się i nawraca, jest dość nieprzyjemnie, z tyłu głowy na dodatek mamy jeszcze konieczność zmiany opony.
Tour łódką mimowolnie więc nie zachwyca, nasz przewodnik raczy nas jednak „ciekawostką”. Jedną z mijanych przez nas wysp jest „Punishment Island”, czyli „Wyspa Kary”. Jeszcze w latach 40-tych ubiegłego stulecia na niewielki skrawek lądu pośrodku wielkiego jeziora wywożono ciężarne kobiety, które poczęły dzieci będąc niezamężne tudzież z nieprawego łoża. Tu czekała je niechybna śmierć z głodu i wycieńczenia – dość traumatyczna historia, wg naszego przewodnika praktykowana jeszcze za dyktatury Idiego Amina w latach 70-tych.
Po przyspieszonym opłynięciu jeziora przychodzi nam się zmierzyć z samochodowym problemem. Jak się okazuje, 15 zł rozwiązuje sprawę w najbliższym miasteczku, ze sflaczałego kawałka gumy znów na kole mamy zamontowaną (prawie) nieśmiganą oponę. Do końca naszego wynajmu przyjdzie nam na nią patrzeć nieufnie, jednakże w tym szaleństwie jest metoda – opona przetrzymała jeszcze ponad tysiąc kilometrów horrendalnych, ugandyjskich dróg, a znając życie przetrzyma jeszcze kilku kolejnych wynajmujących.
Po południu wjeżdżamy w pobliże lasu równikowego Bwindi Impenetrable (tj. „nie do przeniknięcia, spenetrowania”). Pomimo naprawdę wyboistej drogi zapominamy na chwilę o kłopotach z oponą, widoki zapierają dech w piersiach. Na jednym z przystanków wypatrujemy nawet kameleona, co uzupełnia wspaniały równikowy pejzaż.
Dzień 3
Choć budzimy się przed wschodem słońca, wstajemy żwawo – dziś jest szczególny dzień, bo udajemy się na „gorilla tracking”’ w poszukiwaniu chyba najsłynniejszych mieszkańców Ugandy – goryli górskich. Pomimo dość zaporowej ceny atrakcja ta cieszy się dużym powodzeniem, swoje pozwolenie załatwialiśmy z ponad 2-miesięcznym wyprzedzeniem.
Oddychamy z lekką ulgą, gdy nasze permity mimo wszystko okazują się legitne i niepodrobione. Wyrabialiśmy je co prawda poprzez naszą wypożyczalnię, jednakże paragon z kasy fiskalnej, który otrzymaliśmy, z wypisanymi długopisem: datą, nazwą sektora parku i czyimś podpisem budził nasze zastrzeżenia – na pewno nie tak wyobrażaliśmy sobie pozwolenia warte miliony monet. Permitów nie można zakupić przez Internet – system opiera się na ugandyjskich pośrednikach, którzy za usługę nabycia wejściówek dodatkowo naliczają sobie konkretny procent. Przed przyjazdem mieliśmy więc niemałego „stresa” wysyłając do Ugandy w ciemno pieniądze przez ichni Paypal – PesaPal. Finalnie obywa się bez żadnych perturbacji – zostajemy dopuszczeni na poranny briefing!
Na krótkiej pogadance przedstawiane jest kilka podstawowych faktów z życia góryli górskich – ten stojący na krawędzi wyginięcia gatunek wydaje się uratowano rzutem na taśmę – na początku lat dziewięćdziesiątych na wolności (w Ugandzie, Kongo i Rwandzie) żyło jedynie 400 osobników. Wspólne dążenia konserwacyjne trzech krajów umożliwiły zwiększenie populacji do 880 goryli, z czego ok. 400 znajduje się właśnie w parku Bwindi.
Park podzielony jest na kilka sekcji – w których żyje po kilka-kilkanaście gorylich rodzin. Nasz tracking odbywa się w południowej sekcji Rushaga. Wraz z nami na briefingu uczestniczy kilkadziesiąt osób, które następnie zostają podzielone na 8-osobowe grupy w zależności od wieku. Jest to naprawdę rozsądne rozwiązanie – jesteśmy jednymi z młodszych uczestników dzisiejszego trackingu, po przeciwległej stronie znajdują się niekiedy siwi dziadkowie. Każda z grup wybiera się w inną część parku – na podstawie informacji zgromadzonych przez strażników tropiących goryle można oczekiwać czy ich odnalezienie potrwa pół godziny, czy pięć. Starsze grupy mają w teorii ułatwione zadanie, my nie mamy jednak nic przeciwko dłuższej przechadzce. 🙂
By dostać się w część dżungli, w której będzie nam dane poszukiwać goryli, musimy przejechać jednak dobre pół godziny, pokonując przy tym 500 m przewyższenia. Nasz samochód niemal dławi się na stromym podjeździe, ale finalnie meldujemy się na starcie trekkingu! Wbrew pozorom nie jest łatwo, podążamy na przemian w górę i dół po grząskim, śliskim terenie. Strażnicy co rusz przecinają maczetą pnącza roślin, torując drogę reszcie grupy. Po półtorej godziny dość wyczerpującego marszu wreszcie meldujemy się na miejscu, na jednym z drzew znajduje się samiec goryla!
Pierwsze spotkanie kończy się jednak małym falstartem – w pewnym momencie strażnicy zarządzają odwrót i nakazują biec w kierunku, z którego przyszliśmy. Traumy dopełniają histeryczne krzyki kobiet, które zostają za nami z tyłu. Jesteśmy przekonani, że niezadowolony goryl zaatakował część naszej grupy. Mimo wszystko jest „lepiej” – osoby na początku stawki wdepnęły w rój os. My, na całe szczęście, w chwili ataku byliśmy na końcu stawki, co kończy się dla nas jedynie kilkoma użądleniami. Reszta grupy jeszcze przez kilka minut wyjmuje osy, które wplotły się we włosy i ubranie. Na całe szczęście nikt z nas nie ma uczulenia, dzięki czemu mamy szansę na drugie podejście z gorylami niecały kwadrans później.
Tym razem bez przeszkód możemy zachwycać się w pełni naszymi „krewniakami” – dzielimy z nimi w końcu aż 98% genomu. Pierwszym osobnikiem, którego widzimy jest silverback – liczący blisko 200 kg potężny samiec, będący głową gorylej familii. Nie jest on specjalnie ruchliwy – ze znużeniem drapie się po brzuchu obserwując grupkę podekscytowanych turystów. Pewnie doszukujemy się w całym zdarzeniu drugiego dna, ale spojrzenie prosto w oczy goryla ma w sobie coś „mistycznego”. Jego wzrok do złudzenia przypomina ludzki, patrząc oko w oko na krótką chwilę można między nami poczuć pewną dozę międzygatunkowego zrozumienia – to właśnie dla tej chwili przemierzyliśmy taki kawał.
Po krótkiej „wzrokowej interakcji” goryl wraca do swojego świata, udając się na małą drzemkę. Obok samca z uwagą podglądamy resztę rodziny – dwie samice i jednego małego goryla. Blisko godzina mija nam w mgnieniu oka i przychodzi nam się udać w drogę powrotną. Ta dłuży nam się nieprzeciętnie – w tamtą stronę poszło nam jakoś szybciej.
Mimo wszystko odczuwamy pewien niedosyt – zaledwie godzina z gorylami to stanowczo za mało, by nacieszyć się tym niesamowitym widokiem w pełni.
Po powrocie do wioski nie spoczywamy na laurach – tym razem z przewodnikiem udajemy się do wioski Pigmejów Batwa. Lud ten w momencie utworzenia parku Bwindi w 1991 r. został przesiedlony na jego obrzeża. Jest to w pewnym sensie efekt uboczny ochrony zagrożonych gatunków – Pigmeje przeniesieni z dala od swojego leśnego trybu życia stracili część swojej tożsamości. Spotkanie tradycyjnie niskiego przedstawiciela tego ludu jest z każdym rokiem coraz cięższe – Pigmeje stopniowo asymilują się w ogóle społeczeństwa Ugandy, biorąc sobie często za małżonków osoby z innych plemion.
Godzinny tour po wiosce zwieńczony jest tańcami i śpiewem Pigmejów. W centrum uwagi są dwie starsze babcie – jedna z nich ma rzekomo 120 lat. Wigoru i zdrowia mógłby pozazdrościć im niejeden nastolatek, sekretem ich sukcesu jest ponoć leśna dieta. 😉
Dzień 4
… czyli dzień najokrutniejszego żartu map Google. Zaledwie 30 km za lasem Bwindi nawigacja wyprowadza nas na manowce – okazuje się, że na miejscu drogi, którą mamy rzekomo podążać jest strome, kilkudziesięciometrowe zbocze, a wyznaczona trasa istnieje najpewniej w alternatywnej rzeczywistości. Cofnięcie się nie wchodzi nawet w rachubę – jesteśmy na jednopasmowej, wyboistej dróżce, która jest niewiele szersza od naszego samochodu.
Musimy więc wypić nawarzone przez nawigację piwo, przez 10 km jedziemy pod górę po grząskiej trasie, przytuleni jednym lusterkiem do prawego zbocza, starając się nie patrzeć w dół urwiska po lewej stronie. Odmawiamy zdrowaśki, by żaden zabłąkany samochód nie wyjechał z naprzeciwka. Skutecznie – chyba nikt zdrowy na umyśle się na tę trasę nie porywa. To zdecydowanie nasze najdłuższe 10 km ever – ciężko je opisać słowami, taką trasę trzeba przeżyć, czego akurat nikomu nie życzymy. 😉
Z kolejnym opóźnieniem, ale wreszcie dojeżdżamy na docelowe miejsce – do parku narodowego Królowej Elżbiety (Queen Elisabeth NP). Odwiedzamy dziś sektor parku Ishasha, znany z niespotykanych lwów… drzewnych. Koty te urzędują na konarach drzew po południu, chroniąc się przed upałem. Nie mija 10 min od przekroczenia bram parku, gdy na jednym z drzew widzimy dwie lwie samice. Są niemal na wyciągnięcie ręki, podziwiamy je naprawdę długo, całkowicie zapominając o drogowych potyczkach sprzed kilku godzin. Naukowcy nie znają powodu dlaczego akurat w Ishashy lwy są w stanie wspinać się po drzewach. Dla przykładu na północy parku, w sektorze położonym ok. 90 km drogi stąd, lwy już takiej umiejętności nie posiadają.
Po długiej sesji fotograficznej w końcu ruszamy w dalszą drogę, zaledwie kilometr dalej na jednym z drzew znajdują się kolejne dwie samice. Co jak co, nie myśleliśmy że z poszukiwaniem tych niecodziennych kotów pójdzie aż tak łatwo. 🙂
W końcu decydujemy się na dalszą objazdówkę Ishashy po jej południowej części. Jest naprawdę zjawiskowo – mnóstwo antylop, bawołów i słoni, na dodatek w dość spektakularnym otoczeniu. Trzeba co prawda uważać na wielkie jak kratery dziury w drodze i walające się wszędzie gałęzie akacji, ale niewielka to cena jak na widoki w których przychodzi nam się poruszać.
Zajeżdżamy na nasz kemping – wbrew pierwotnym oczekiwaniom wynajmujemy domek, którego cena jest niemal identyczna jak ta za własny namiot. To, czym jesteśmy zaskoczeni to fakt, że kemping w żaden sposób nie jest odgrodzony od zwierzyny – z takim rozwiązaniem wcześniej nie mieliśmy do czynienia. Jedynym „gwarantem” bezpieczeństwa jest strażnik nocujący w stróżówce położonej 10 m od naszego domku. Nie to, że wątpimy w tę formę ochrony, ale po zmroku nie wychylamy już nosa poza nasze cztery ściany. 😉
Dziś zasypiamy przy ryku hipopotamów za oknem.
Dzień 5
Rano ruszamy w trasę po północnej części Ishashy. Podobnie jak wczoraj na horyzoncie pełno jest antylop i bawołów, które dodatkowo napędziły nam lekko stracha próbując szarży na nasz samochód. Powrót do punktu startu trochę nam się wydłuża, od tej pory dajemy bawołom tyle czasu, ile potrzeba im na przejście drogi, bądź wybieramy dłuższą trasę z dala od tych gigantów.
Zaglądamy też na chwilę do hipopotamów, które były sprawcą nocnego zamieszania i wybudzały nas swoim rykiem. Grubasy nie są jednak skore do fotek, tylko na chwilę wyściubiając nos z wody.
Za rzeką szeroką ma max kilka metrów znajduje się już DR Konga, ciężko nam sobie wyobrazić co dzieje się po tamtej stronie miedzy. Z powodu ciężkiej sytuacji humanitarnej oraz w dalszym ciągu walk toczonych przez rebelianckie bojówki, w Ugandzie miesięcznie schronienia szuka nawet 20 tyś. uchodźców…
Po południu decydujemy się na kolejne spotkanie z drzewnymi lwami, tym razem ich odszukanie zajmuje nam znacznie więcej czasu. Finalnie widzimy jednak piątkę urzędującą na jednym drzewie. Naprawdę świetne to zwierzaki, i mimo że nie mieliśmy w planach tu wrócić, podglądamy ich leniwe życie dobrą godzinę.
Z dużym opóźnieniem docieramy do północnej części parku. Podążamy drogą Channel track, ale nic dobrego tu na nas nie czeka. Busz jest tu na tyle gęsty, że ciężko wypatrzeć jakąkolwiek zwierzynę, bardzo łatwo jest za to porysować swój samochód ;-).
Dzień 6
Kończymy wizytę w parku odwiedzinami w jego popularnej części – równinie Kasenyi. O ile byliśmy zachwyceni wczorajszą częścią Ishashy, dzisiejsza przejażdżka jest dość średnia. Jedyną „ciekawostką” jest hipopotam skubiący trawę sawanny ponad kilometr od swojego jeziorka.
Po skończonym safari udajemy się jeszcze na przejazd trasą Katwe Explosion Craters – szlakiem przyjemnych, choć nie tak spektakularnych wulkanicznych lejów.
Drugą część dnia poświęcamy na dojazd do parku Kibale. W niektórych częściach trasy kiedyś może i funkcjonował asfalt, dziś powiedzieć, że droga jest dziurawa jak szwajcarski ser to powiedzieć za mało. Po ostatnich dniach liczyliśmy co prawda na odrobinę asfaltu, ale z dwojga złego lepsza już wyboista, ale szutrowa droga.
Dzień 7
Dziś zrywamy się po piątej rano, czeka nas spotkanie z kolejnymi naczelnymi – szympansami. Park narodowy Kibale nazywany jest światową stolicą naczelnych – w jego obrębie znajduje się aż 13 gatunków z tego rzędu. Odwiedzających do parku ściągają jednak przede wszystkim wspomniane szympansy. W parku znajduje się ponoć aż 1450 tych małp, które podzielone są na 13 społeczności liczących od 70 do 150 osobników. Jedna z nich jest „przysposobiona” do obecności człowieka, co w praktyce oznacza brak ucieczki na jego widok.
My do Kibale przyjechaliśmy odbyć tzw. Chimpanzee Habituation, co w praktyce oznacza 4-godzinne podglądanie szympansiego życia. Chciałoby się powiedzieć podglądanie z bliska, ale małpy przez 90% czasu operują na wysokich konarach drzew, mając sobie czas (i pieniądze) przybyłych tu turystów w głębokim poważaniu. Mimo dystansu i coraz to bardziej uporczywego bólu w szyi od zadzierania głów do góry, całkiem dobrze się bawimy. Z parą innych turystów i naszą strażnik jesteśmy tutaj w piątkę, małpy są w zdecydowanej przewadze. Co rusz słychać ich pohukiwania i piski, co dodatkowo sprzyja „intymności” tego doświadczenia w samym środku dżungli.
Im bliżej końca naszego spotkania, tym więcej szympansów po zaspokojeniu porannego głodu schodzi na dół. Za jednym z nich udajemy się w długą przechadzkę. Jak się okazuje jest to samiec alfa, który totalnie za nic ma sobie obecność człowieka, paradując po lesie niczym strażnik Teksasu. Nie mija kwadrans, a za nim zaczynają nadciągać kolejne szympansy, które zajmują okoliczne drzewa.
4-godzinna przygoda z szympansami mija nam naprawdę w mgnieniu oka. Wydaje się że czas jest istotnym czynnikiem w odbiorze takiego spotkania z naturą – pomimo większej „unikalności” spotkania z gorylami górskimi, chyba mimo wszystko skłaniamy się do tego, że to z szympansami było jeszcze bardziej wyjątkowe.
W całym tym zdarzeniu mamy ogromne szczęście z pogodą. Zaledwie kwadrans przed rozpoczęciem naszego trekkingu zakończyła się nieprzeciętna ulewa, która nawróciła już po naszym powrocie na kemping. W Ugandzie powoli zaczyna się pora deszczowa, nie posiadamy się więc z radości, że trafiliśmy akurat na okna pogodowe przy spotkaniu z gorylami i szympansami, dla których przede wszystkim tutaj przyjechaliśmy.
Dzień 8
Deszcz pada bezustannie już od kilkunastu godzin, ale niezrażeni ruszamy w dalszą trasę. Już na samym początku mapy Google wprowadzają nas na minę, kierując nas przez jedno z herbacianych pól – przed zakopaniem się w błocie ratuje nas jeden z lokalsów. Dalsza trasa nie jest jednak różowa. Na głównej drodze łączącej dwa większe miasta Fort Portal i Masindi w błocie zakopały się autobus z ciężarówką, blokując tym samym całkowicie przejazd między miastami. Wygląda jednak na to, że nikt się tym zanadto nie przejmuje – samochody ustawione w korku czekają na udrożnienie trasy, które ma nastąpić za kilka godzin.
My nie chcemy czekać i podejmujemy próbę objazdu blokady. W efekcie lądujemy na kolejnym polu herbaty, gdzie droga jest niewiele lepsza od tej z poranka. Błoto nie jest szczególnie głębokie, ale wystarcza, by nasz samochód co rusz ślizgał się na prawo i lewo, gorzej niż miałoby to miejsce na lodzie. Do przejechania mamy jeszcze 300 km, z czego około 140 km podrzędną drogą, stąd podejmujemy ciężką decyzję o odpuszczeniu naszego dzisiejszego celu – parku Murchison Falls i zawróceniu do stolicy. Skoro samochody zakopują się na głównej trasie, nie chcemy myśleć co czyhałoby na nas dalej. Inna sprawa, że safari po drogach parku, jeśli wykonalne, nie należałoby pewnie do najprzyjemniejszych.
Obracamy więc do stolicy kraju – Kampali, gdzie wg internetowych relacji ruch uliczny pożera białych kierowców. I trzeba przyznać, że drogowa groteska przeniesiona jest tu na jeszcze wyższy poziom, po którym przejazd przez skrzyżowanie w New Delhi od teraz nie będzie dla nas wielkim wyzwaniem. 🙂
Dzień 9
… czyli ostatni dzień naszej wyprawy (nie wliczając w to kolejnych 2 dni odpoczynku w Entebbe).
Kończymy wizytę w Ugandzie free walking tourem po stolicy. Jak się okazuje, nie cieszy się on tu zbytnią popularnością, w wyniku czego mamy prywatną wycieczkę z przewodnikiem. Jest to też zdecydowanie najdłuższy pieszy tour, który odbywamy – w czasie 4 godzin przemierzamy 11 km. Trasa wycieczki wiedzie zarówno po „zabytkach” miasta takich jak najstarszy meczet, kościół, hinduska świątynia czy uniwersytet, jak również po 2 targach, czy slumsach, gdzie raczej nie wybralibyśmy się sami. Nie dysponujemy niestety dobrymi fotkami z prozaicznego powodu, ciężko było z wyjęciem aparatu, wystarczająco wyróżnialiśmy się i bez tego.
Mimo wszystko w temacie ogólnego bezpieczeństwa w Ugandzie jesteśmy zachwyceni – ani razu nie zostawiliśmy wystawieni poza swoją „strefę komfortu”. Dość powiedzieć, że o „jałmużnę” w ciągu całego pobytu zostaliśmy poproszeni słownie jeden raz, podczas gdy w większych ośrodkach miejskich RPA, Eswatini, czy Namibii prośby takie były na porządku dziennym, niejednokrotnie po kilka razy. Nie jesteśmy w tym temacie ekspertami, nasza wizyta w Afryce trwała jedynie 2 miesiące, jednakże może to mieć coś do czynienia z kolonialnym (i postkolonialnym) uzależnieniem od białego człowieka. Uganda była do lat 60. ubiegłego wieku protektoratem brytyjskim ze względnie niską ingerencją białego człowieka, może dlatego nie ma tu roszczeniowej postawy wobec „zachodniej cywilizacji”.
Ten aspekt jest jednym z czynników, który dodatkowo przyczynił się do naszego bardzo pozytywnego odbioru Ugandy – pomimo widocznych na pierwszy rzut oka różnic nie czuliśmy się tu obco. Oczywiście stanowiliśmy tu niemałą „atrakcję” (zwłaszcza jako biali kierowcy, których w ciągu całej wyprawy spotkaliśmy słownie sześciu), wszyscy jednak byli tu do nas naprawdę przyjaźnie nastawieni – jazda po tutejszych drogach okraszona jest bezustannym odmachiwaniem do lokalsów i ich pozdrawianiem.
To czym Uganda rzuciła nas jednak na kolana to zarówno flora, jak i fauna kraju. Spotkania z gorylami górskimi, szympansami i lwami drzewnymi będą długo należeć do naszych niezapomnianych afrykańskich przeżyć. Wszystko to miało miejsce na przestrzeni niewiele ponad tygodnia i w otoczeniu spektakularnej równikowej zieleni.
Jeśli jest jakiś afrykański kraj, do którego chcielibyśmy pewnego dnia wrócić – jest to Uganda, „perła Afryki” :).
Na tym kończymy nasze relacje z Czarnego Lądu, przychodzi pora na eksplorację ostatniego kontynentu na naszej trasie – Azji. Po kilku dniach przystanku w Dubaju, udajemy się już do Nepalu! 🙂
Drobnym druczkiem, czyli najważniejsze wydatki (na 1 os.)
~1 USD – litr benzyny