Odkąd 7 lat temu przemierzyliśmy szlak Annapurny, wiedzieliśmy, że to nie koniec naszej przygody z Nepalem. Himalaje bezsprzecznie rzuciły nas wtedy na kolana – pytaniem było więc nie czy, a kiedy wrócimy w te górskie rejony.
Po Annapurnie w oczywisty sposób za cel obraliśmy sobie region Everestu. Zasadnicza większość tutejszych piechurów podąża ścieżką do base campu najwyższej góry świata – w takim scenariuszu droga powrotna zajmuje 11-12 dni. Czas w naszym przypadku nie był istotnym ograniczeniem, dlatego zdecydowaliśmy się na rozbudowaną wersję – pętlę reklamowaną jako „Ultimate Everest experience” – trekking 3 przełęczy (ang. 3 passes trek).
Potencjalnym problemem mogło okazać się nasze przygotowanie – po 7 miesiącach road tripów, w czasie których (za wyjątkiem Kanady i Nowej Zelandii) nie mieliśmy zbytniej okazji do dalszych, górskich przechadzek, stan naszej formy fizycznej spędzał nam sen z powiek. Chwile kryzysu czasem rzeczywiście się pojawiały, szczęśliwie jednak podołaliśmy wyzwaniu. Poniżej przedstawiamy fotorelację z naszych górskich potyczek dzień po dniu.
Dzień 1, Lukla (2840 m.n.p.m.) – Jorsalle (2800 m.n.p.m), 17 km, 6 h
Wstajemy o dość nieludzkiej porze, bo już o 4.15. Z lotniska w Katmandu lecimy o 6.30 do Lukli, bazy wypadowej w region Everestu. Lotnisko w Lukli przedstawiane jest jako najniebezpieczniejsze na świecie, jednak dla zdrowego sumienia przed wylotem nie sprawdziliśmy historii tutejszych wypadków awiacyjnych. By jednak dać namiastkę z czym mamy do czynienia – pas lotniska liczy sobie zaledwie 520 m i, żeby było śmieszniej, nachylony jest pod kątem 11° – dzięki czemu lądujący po dotknięciu pasa startowego mają ułatwione hamowanie, a startujący – rozpędzenie się. 🙂
Spokoju ducha nie zapewnia nam też niestety model samolotu, którym mamy tam dolecieć – z boku wygląda na to, że lata świetności ma dawno za sobą. Nasze obawy podzielają współpasażerowie – gdy dojeżdżamy autobusem przed nasz samolot słychać bezgłośne jęki i nerwowe śmiechy. Co poradzisz, jak nic nie poradzisz – wchodzimy na pokład i lecimy. Kuriozalności doświadczenia dodaje fakt, że przed startem stewardessa rozdaje po cukierku i wacie do zatkania uszu.
30 długich (przynajmniej dla mnie) minut później schodzimy wreszcie do lądowania. Niby trochę trzęsie, niby mocno zbliżamy się w kierunku gór, ale piloci, których poczynania obserwujemy zza pleców, najwyraźniej wiedzą co robią. Lądowanie to konkretne zderzenie z pasem startowym – i już mam odpowiedź na pytanie zadane jeszcze na lotnisku w Katmandu – „ciekawe dlaczego te boczne koła są takie wygięte?”
Odbieramy nasze plecaki z wózeczka gościa rozładowującego nasz samolot i szczęśliwi o 7.40 ruszamy wreszcie z trekkingiem. Ku naszemu zaskoczeniu już na samym początku na horyzoncie pojawiają się pierwsze, ośnieżone sześciotysięczniki. U dołu dominuje jednak „letnia” atmosfera, dość mocno przypieka słońce, wokół pełno zieleni. W połowie drogi, tuż za osadą Phakding decydujemy się na mały detour do najstarszego klasztoru w okolicy – pochodzącego z ok. 1500 r. Pemacholing Monastery. Klasztor jak klasztor (na dodatek nie można cykać zdjęć w środku), ale panorama stąd całkiem ujdzie.
Przez cały dzień poruszamy się w schemacie dół-góra-dół, finalnie lądując kilkadziesiąt metrów niżej od punktu startowego, robiąc przy tym jednak jakieś 350 m przewyższenia. Do naszego noclegu dochodzimy już o 14, mamy jeszcze trochę czasu i kusi nas, by przejść do kolejnego przystanku – Namche Bazaar. Wygrywa jednak zdrowy rozsądek, osada ta położona jest już ponad 600 m wyżej.
Objawy choroby wysokogórskiej podobno mogą pojawiać się od 3000 m.n.p.m (część źródeł wskazuje nawet granicę 2500 m), zaś każdy kolejny nocleg nie powinien znajdować się o więcej niż 400-500 m od poprzedniego. Na tym etapie pewnie jeszcze nic by nam się nie stało, ale wolimy dmuchać na zimne. A jest na co dmuchać, chłód w naszym pokoju jest na tyle dotkliwy, że już o 17 ciężko wytrzymać bez dodatkowego koca.
Drewniane, bądź blaszane chatki, znajdujące się na szlaku nie są w żaden sposób ocieplane ani ogrzewane, w środku panuje temperatura zaledwie o kilka stopni wyższa niż na zewnątrz. Najbliższe kilkanaście nocy zapowiada się więc dość ciekawie. 😉
Nocleg w teorii jest darmowy, ceny jedzenia sięgają tu pięciokrotności tych, które dopiero co płaciliśmy w Katmandu. Nie wiemy czego bardziej się boimy, niskich temperatur czy jeszcze wyższych cen, które zapewne czekają nas w wyższych partiach gór.
Dzień 2, Jorsalle (2800 m) – Hotel Everest View (3880 m) – Namche Bazaar (3440 m), 14 km, 7 h
Na szlak ruszamy wypoczęci, po blisko 12-godzinnym śnie. 😉 Pomimo dość stromego podejścia idzie nam się dość dobrze i w Namche meldujemy się po 2 godzinach. Jest to największa wioska położona na trasie naszego trekkingu. Pełno tu sklepów, kawiarni i lodży, znajdują się tu nawet dwa bankomaty – prawdziwa metropolia.
Namche Bazaar to też okoliczne centrum logistyczne, do którego nadciągają szerpowie z przeciwnych kierunków. Codziennie na trasie mijamy ich kilkunastu – kilkudziesięciu, ładunek, który część z nich posiada na plecach jest nie do ogarnięcia dla białego człowieka. Na oko nierzadko jest to więcej niż 50 kg – szerpowie wszystko to noszą „na głowie” – zapierając czołem kilkudziesięciokilogramową przesyłkę znajdującą się na ich plecach. Naprawdę niesamowite.
Dochodzimy do naszej lodży już o 10 rano, ale nie zamierzamy na tym poprzestawać. Lenistwo jest wrogiem aklimatyzacji – decydujemy się na podejście do Hotelu Everest View, położonym na wys. 3880 m.n.p.m. Kolejne 440 m podejścia, ale z punktu widzenia aklimatyzacji na kolejne dni może okazać się to zbawienne.
Nie zdążamy wyjść jeszcze z Namche, a nasze siły odpływają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zaczynamy „czuć” wysokość, każdy krok przychodzi nam z niespotykanym wcześniej trudem, przerwy na złapanie oddechu stają się coraz częstsze. Mimo wszystko okoliczności przyrody motywują nas do dalszego podejścia. Dochodząc do Namche, w tyle zostawiliśmy bujny las, wychodząc na otwartą przestrzeń, dookoła aż roi się od ośnieżonych kolosów. 300 m powyżej wioski po raz pierwszy widzimy najwyższą górę świata – Mount Everest. Niestety jako jedyna spośród szczytów będących na horyzoncie spowita jest niewielką chmurą. Obiegowa opinia, że Everest to jeden z łatwiejszych ośmiotysięczników do zdobycia może mieć w sobie coś z prawdy. Na pierwszy rzut oka laika, spektakularny spiczasty szczyt Ama Dablam (6812 m.n.p.m) wydaje się większym spinaczkowym przedsięwzięciem.
Górska panorama jest na tyle wyjątkowa, że decydujemy się na dłuższy przystanek na jednej ze skał z widokiem na Everest, co w komplecie z przygrzewającym słońcem kończy się półgodzinną drzemką. 😉 Jest już 15 i zbieramy się w okrężną drogę powrotną do Namche. Mijamy wioskę Khumjung, zdominowaną najwyraźniej przez jednego architekta/budowniczych/dostawców materiałów. Większość budynków na pierwszy rzut oka jest niemal identyczna, biada temu kto wraca do domu po pijaku 😉 .
Do naszego hotelu wracamy tuż przed 17, słońce zachodzące za górami spowija dolinę cieniem i temperatura momentalnie spada o kilka stopni. Ukojenie szczęśliwie znajdujemy w naszej lodży, która jak się okazuje ma palenisko na samym środku części wspólnej. Fizycznie póki co jest ok, mamy jedynie krótkotrwałe, lekkie bóle głowy, co mimo wszystko zdaje się być dobrym prognostykiem na kolejne dni.
Dzień 3, Namche Bazaar (3440 m) do Hillary viewpoint (4030 m) i z powrotem, 7 km, 4 h
Kolejny dzień aklimatyzacji z serii „wchodź wysoko-śpij nisko”. Wspinamy się dziś na położony 600 m wyżej tzw. Hillary viewpoint. Zaczynamy drogą na przełaj przy najwyższym lotnisku Nepalu – Syangboche. Przejście przez gęsty las jest dość wymagające, finalnie przebijamy się i lądujemy u stóp stromego podejścia na górę.
Jak to zwykle bywa z naszymi wysokogórskimi potyczkami, Monika radzi sobie aklimatyzacyjnie znacznie lepiej, dla mnie każdy krok to niemała tortura. Po naprawdę długim podejściu meldujemy się na upragnionym punkcie widokowym. Po raz kolejny w oddali widzimy Everest, jednak viewpoint dodatkowo oferuje też widoki na góry przy granicy z Tybetem (najpewniej Parchemuche i Sumbur). Na niebie zaczynają pojawiać się gęste chmury, mamy ostatnie chwile na podziwianie panoramy, po czym schodzimy do wioski Khunde. Wygląda na to, że ekipa budowlana z wczorajszej wioski i tutaj znalazła zatrudnienie.
Do Namche schodzimy już po 12, wczesne wyjście w góry było strzałem w dziesiątkę, o 14 na horyzoncie przez mgłę ledwo widać drugi kraniec wioski.
Dzień 4, Namche Bazaar (3440 m) – Pangboche (3980 m), 13 km, 6 h
Nareszcie wyruszamy w stronę Everestu! Całe szczęście po wczorajszej mgle ani śladu. Przy wyjściu z Namche mijamy hordy zorganizowanych grup turystów, trasa jest dość płaska, stąd trochę czasu zajmuje nam ich pozostawienie w tyle. Dzisiejszym wyzwaniem jest podejście do położonej 600 m wyżej wioski Tengboche. Wygląda jednak na to, że nasze ruchy aklimatyzacyjne przyniosły efekty – w porównaniu z wczorajszymi męczarniami podchodzi nam się zaskakująco łatwo. Drogę umila widok na Thamserku (6623 m.n.p.m).
Do Tengboche dochodzimy przed 12. Jak się okazuje największa atrakcja wioski – buddyjski klasztor zamknięty jest akurat w godzinach 11-13. Nie wiemy, czy to zmowa mnichów z miejscową ludnością, ale jeśli tak to skuteczna. Na godzinę lądujemy na przymusowym dzbanku herbaty w jednym z guesthousów. Ciężko sobie wyobrazić lepszą, górską scenerię do wypicia 2 litrów mlecznej herbaty. 🙂
Oczekiwanie na otwarcie klasztoru było warte zachodu. Wnętrze monastyru jest dość imponujące, znów jednak nie mogliśmy go uwiecznić fotografiami. Po krótkiej wizycie udajemy się w dalszą drogę.
By dojść do naszej bazy noclegowej w Pangboche musimy przekroczyć most nad rzeką Imja Khola, co w praktyce oznacza zejście o 200 m, by dokładnie taką samą wartość podejść. Po prawej stronie góruje nad nami chyba najpiękniejszy masyw całego treku – Ama Dablam. Przejście dystansu dzielącego dwie wioski zajmuje nam nadprogramowo dużo, co rusz zatrzymujemy się na szlaku, by cyknąć jeszcze lepszą fotkę. Dzisiejszą noc spędzamy pod podwójną kołdrą, w powietrzu powoli czuć wysokość na której się znajdujemy. 🙂
Dzień 5, Pangboche (3980 m) – Ama Dablam Base Camp (4600 m) – Pangboche – Dingboche (4410 m.n.p.m), 16 km, 7 h
Zdecydowanie najdłuższy i najbardziej dłużący się dzień jak do tej pory. Zaczynamy podejściem do base campu Ama Dablam. Pogoda nie jest tak dobra jak dotychczas – Everest i inne 8- i 7-tysięczniki spowite są chmurami, mamy jednak na tyle szczęścia, że Ama Dablam im umknął, nie idziemy więc do góry „na marne”.
By rozpocząć podejście do base campu po raz kolejny musimy wytracić wysokość przekraczając rzekę. 700 m wspinaczki w chłodzie do najprzyjemniejszych nie należy, ale w końcu docieramy do celu. Na horyzoncie widać jakąś setkę namiotów, w których śmiałkowie aklimatyzują się przed zdobyciem szczytu. Nad naszymi głowami co rusz przelatują helikoptery, które zabierają tych, którzy atak szczytowy mają już za sobą.
Kwadrans na tym płaskowyżu wystarcza byśmy przenikliwie przemarzli, z radością wracamy do Pangboche, zostawiając za sobą dziesiątki wspinaczy na niechybne odmrożenia. Z Pangboche zabieramy większość naszych rzeczy i ruszamy w dalszą trasę. Do kolejnego przystanku nie mamy może daleko, ale 4,5-godzinna eskapada na base camp dała nam już trochę w kość. W efekcie 6-kilometrowy odcinek o przewyższeniu rzędu 450 m dłuży nam się niemiłosiernie. Do Dingboche docieramy z wielką ulgą, łącznie dzisiejsze 1,1 km przewyższenia to z pewnością nasz największy wysiłek fizyczny od niepamiętnych czasów. Całe szczęście jutro czeka nas „lekki” dzień. 😉
Dzień 6, Dingboche (4410 m) – Nangkartshang Peak (5073 m) i z powrotem, 5 km, 5 h
Kolejny dzień aklimatyzacyjny, tym razem na odrobinę wyższej wysokości. Rano zjadamy największą porcję makaronu ever i po krótkiej przerwie na zawiązanie sadełka maszerujemy do góry. Choć jesteśmy już bardzo blisko Everestu, ten, co już staje się tradycją, jest zasłonięty chmurami. Wokół jednak pełno innych ośnieżonych kolosów, które umilają nam szlak. Za plecami piętrzą się nam Cholatse (6440 m.n.p.m.) oraz Taboche (6495 m.n.p.m.), po prawej widzimy zachodnie, zupełnie inne oblicze Ama Dablam, w oddali (chyba) majaczy Makalu (8463 m.n.p.m.). Spektakularna sceneria, której uroku dodają napływające chmury, ponad wysokością których maszerujemy.
Do przejścia mamy 650 m przewyższenia, co staje się niemałym wyzwaniem. W momencie gdy do szczytu zostaje 200 m zaczyna się on jakby oddalać, a nasza prędkość drastycznie spada do jakiejś 1/3 wcześniejszych obrotów. Finalnie po dużych bataliach docieramy na miejsce, nie cieszyliśmy się tak z osiągnięcia celu chyba od wczoraj. 🙂
Dzień 7, Dingboche (4410 m) – Imja Lake (5040 m) – Chukhung (4730m), 15 km, 6,5 h
Żegnamy się z Dingboche i przenosimy do Chukhung, kolejnej wioski w której spędzimy 2 noce. Obie osady dzielą 2 godziny marszu, co jest wystarczającą wartością, by po zrzuceniu bagażu w lodży skutecznie ociągać się z wyjściem w dalszą trasę. W końcu jednak decydujemy się na ryzykowny manewr opuszczenia łóżek i ruszamy w kierunku Island Peak base camp.
Nie wiadomo, czy nie posłużył nam ten odpoczynek, czy mimo wszystko to wina zmiany wysokości, ale maszeruje nam się dość nieciekawie. Na tyle nieciekawie, że poprzestajemy na widoku jeziora Imja i olewamy wizytę przy namiotach base campu, które znajdują się 1,5 km dalej. Okazuje się to słusznym ruchem – w drodze powrotnej nad górami zbiera się czarna mgła i robi się konkretnie zimno.
Dość mocno bolą głowy, ale nie jest to najgorszą wiadomością, bo straciliśmy apetyt. 40 minut męczymy naszego dal bhata, by zmóc jedynie po pół porcji. Co jak co, na takie rzeczy nie będzie z naszej strony zgody.
Dzień 8, Chukhung (4730 m) – Chukhung Ri (5546 m) i z powrotem, 5 km, 5,5 h
Dalej nie jesteśmy przekonani co do jedzenia, po długich debatach ledwo poradziliśmy sobie z poranną owsianką. Ukojenie znajdujemy w leżakowaniu do 9.30. W końcu ruszamy jednak na szlak w kierunku szczytu Chukhung Ri. Dystans do pokonania w teorii mamy niewielki – 2,6 km w jedną stronę, przewyższenie jest już jednak znaczne – ponad 800 m, co na tej wysokości po raz kolejny oznacza niemałą walkę.
Gdy przekraczamy wysokość 5000 m.n.p.m. zaczynamy czuć się jak na innej planecie, pali nas w udach i płucach naprawdę nieprzeciętnie. Wygląda jednak, że tylko nas – bezczelnie wyprzedzają nas jakieś dwie kobiety. Ciężko powiedzieć, czy to najtrudniejszy dzień dotychczas, wysokość jednak jest dość przytłaczająca. Na 5400 m zaczynam panicznie szukać telefonu, sądząc, że go gdzieś zgubiłem, mimo że ze słuchawek w dalszym ciągu leci muzyka. To również moment, w którym zaczynam się gubić czy zaparowały mi okulary, czy mam po prostu zamgloną wizję.
W końcu meldujemy się na upragnionym wierzchołku, jest to jak do tej pory najwyższy szczyt, który zrobiliśmy sami (na ekwadorskie Cotopaxi wchodziliśmy z przewodnikiem). Czas 4 godziny do imponujących może i nie należy, ale aklimatyzacja z pewnością przyda się w kolejnych dniach. Ze szczytu po raz kolejny widzimy Everest, Lhotse i Ama Dablam, tym razem mamy bez wątpienia okazję podziwiać Makalu w całej okazałości.
Do naszej lodży w Chukhung „zbiegamy” po półtorej godzinie. W życiu nie cieszyliśmy się tak z bycia na poziomie 4700 m. Pomimo masakracji sprzed minionych chwil, czujemy się znacznie lepiej niż chociażby wczoraj. Pierwsza próba generalna czeka nas już jutro.
Dzień 9, Chukhung (4730 m) – Kongma La Pass (5545 m) – Lobuche (4910 m), 10 km, 8 h
To już 9 dzień naszej wyprawy trzech przełęczy – w końcu pora na pierwszą z nich! Zaczynamy od najwyższej – Kongma La (5545 m). Na trasie meldujemy się już przed ósmą, co jest jak na nas niemałym wyczynem. Trochę czasu zajmuje nam co prawda przekroczenie płynącej przy Chukhung rzeki, po czym na chwilę gubimy szlak, ale po jakiejś pół godzinie w końcu zmierzamy we właściwym kierunku. Po około 2 godzinach marszu pozostawiamy w tyle Everest, Ama Dablam i Makalu i zaczynamy przebijać się przez nieznany nam do tej pory horyzont.
Kongma La przedstawiana jest jako najcięższa z przełęczy na naszej trasie, ale wygląda na to, że to jest nasz „dzień”. Nareszcie to my jesteśmy stroną wyprzedzającą na szlaku, część mijanych przez nas osób prezentuje się jak my sprzed 2 dni. Dojście do przełęczy celebrujemy z należytym pietyzmem – spędzamy tu dobre pół godziny, bez wątpienia to jeden z lepszych punktów widokowych na treku.
Z wygodnego miejsca obserwujemy jak przy najbliższym podejściu usilnie próbuje wylądować helikopter z ratownikami. Pomimo tego szerpowie na przełęcz wprowadzają co raz to nowego i co raz bardziej lecącego przez ręce Chińczyka. To, że się tu znaleźli to trochę nieporozumienie, zdecydowanie daleko im do aklimatyzacji. Znając naszych ulubieńców, ich obecność tutaj ma najpewniej związek z możliwością utraty twarzy w przypadku spowolnienia/opóźnienia grupy.
Akcje ratownicze, tym razem europejskich turystów, również lecących przez ręce, będziemy mieć jeszcze okazje oglądać. Nic dziwnego, że jeden z najbardziej znanych międzynarodowych ubezpieczycieli backpackersów (WorldNomads) podniósł ostatnio składkę na trekingi w tym regionie – 60% wszystkich zgłoszonych szkód pochodzi ponoć z tego obszaru. Warto tu jednak zauważyć, że część ewakuacji nie jest uzasadniona. Właściciele lodży i przewodnicy dostają prowizję za odesłanie kogoś helikopterem do Katmandu. Biorąc pod uwagę, że taka „wycieczka” kosztuje około 7 000 USD mają oni o co walczyć. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze, gdy Monika złapała przeziębienie. Miała dość wysoką gorączkę i tętno spoczynkowe na poziomie 120 uderzeń na minutę. Nasz gospodarz już chciał chwytać za telefon wmawiając nam, że jak tylko wyjdziemy w góry Monika padnie na zawał. Zamiast ewakuacji zdecydowaliśmy się na dodatkowy dzień odpoczynku, zupę czosnkową, wolniejsze tempo na trasie i darmową wizytę lekarską w kolejnej wiosce. Wraz ze spadkiem gorączki tętno obniżyło się istotnie, a lekarz, który usłyszał tą historie parsknął śmiechem. Większa liczba uderzeń serca jest jednym z mechanizmów, dzięki którym organizm radzi sobie z dużą wysokością.
Nie chcemy tracić więcej czasu na śledzenie poczynań niedomagających piechurów, ruszamy w dół do Lobuche. Wioskę widać już z przełęczy, jednak zejście po osuwającym się niekiedy podłożu schodzi nam się dość długo. Kiedy jesteśmy już u podnóża góry i do naszego noclegu w Lobuche pozostaje półtora kilometra jesteśmy w pół-euforii. Jak się okazuje, zupełnie przedwcześnie – do przekroczenia mamy jeszcze kamienistą, krętą morenę. Przed wejściem na nią należałoby wywiesić tabliczkę „porzućcie nadzieję wszyscy, którzy tu wkraczacie”. Po całym dniu chodzenia, gdy już witamy się z gąską to naprawdę podły żart – maszerujemy DŁUGO po wyboistym terenie w ciemnozimnej mgle, jest to moment zdecydowanie kandydujący do miana „makabry” wyjazdu. 🙂
W końcu jednak meldujemy się w Lobuche – pierwsza przełęcz za nami!
Dzień 10, Lobuche (4910 m) – Gorak Shep (5170 m) – Kala Pattar (5641 m) i z powrotem do Gorak Shep, 8 km, 5 h
Ruszamy po ósmej jako jedni z ostatnich z naszej 100-osobowej lodży, co napędza trochę naszego kroku. Oddalony 5 km dalej Gorak Shep jest ostatnią osadą przed base campem Everestu (EBC), wyszłoby co najmniej głupio, gdybyśmy nie mieli gdzie dzisiaj spać. Jeśli ktoś kojarzy kolejki wspinaczy czekających na swoje wejście na Everest, zaraz za Lobuche mamy porównywalne sceny. Nie ma za dużo przyjemności w takiej przechadzce, czym prędzej mijamy dziesiątki maruderów i w Gorak Shep meldujemy się po półtorej godzinie. Okazuje się, że z ogarnięciem miejscówki nie mamy problemu, problem jest z samą miejscówką – na całości szyby w naszym pokoju od środka widnieje szron. Staramy się nie myśleć co będzie dziś w nocy, opuszczamy pokój i ruszamy dalej w trasę.
Obieramy cel na położony 500 m wyżej szczyt Kala Pattar. Droga upływa nam naprawdę w niemałym zachwycie widokiem Nuptse, który swoim pięknem dominuje wszystko inne. Wejście, które jeszcze kilka dni temu zajęłoby nam najpewniej 3-4 godziny, dziś trwa jedynie półtorej. Pomimo wczesnej pory, na szczycie nie bawimy długo, przejmujący, lodowaty wiatr sprawia, że chcemy być jak najprędzej na dole. Dużo mówi się o komercji wypraw na Mt Everest, że za 30 tyś. USD szerpowie na szczyt wprowadzą każdego. Jest w tym pewnie dużo prawdy, jednak i tak szczerze podziwiamy tych śmiałków – przeżycie kilku tygodni na tych wysokościach, w przejmującym zimnie to na pewno nie przelewki.
Dzisiejsze dobre tempo owocuje nadmiarem wolnego czasu, w lodży jesteśmy z powrotem już o 14. Odpowiedź na pytanie co dalej nie zajmuje nam długo… Pomiędzy wioską, a zejściem z Kala Pattar widnieje kilka napisów skonstrowanych z kamieni: Nepal, Tajwan, jakieś inne chińskie znaczki. Polacy są chyba najczęstszą nacją, którą spotykamy na codzień na drodze – dochodzimy więc do wniosku że to niemała żenada, że swojego napisu u podnóża Everestu nie posiadamy.
Zmieniamy to po ponad półtorej godzinie i jakichś kilkudziesięciu kursach z plecakiem po kamienie na najbliższe zbocze. Na moment budowy, zrządzeniem losu oczywiście przestaliśmy spotykać rodaków. Jak widać, aklimatyzacja poprzednich dni wyszła nam na tyle nieźle, że po zrobieniu kilkuset metrów przewyższenia wpadliśmy jeszcze na pomysł poprzerzucania kamulców na wysokości 5100 m.n.p.m. 😉
Dzień 11, Gorak Shep (5170 m) – Everest Base Camp (5364 m) – Gorak Shep – Lobuche (4910 m), 11 km, 5,5 h
Trochę debatowaliśmy nad sensownością pójścia na base camp Everestu po wczorajszych widokach z Kala Pattar, ale skoro już tu jesteśmy… Napędza nas również myśl, że zawsze znalazłby się ktoś, kto rzuciłby hejtem, że nie byliśmy na EBC. 😉
Z Gorak Shep do base campu wiedzie 3-kilometrowa, dość żmudna droga zboczem kamienistej moreny. Co rusz zejście w dół, podejście do góry, nasze uda powoli nie domagają. W końcu dochodzimy do base campu, w tym momencie pustego. Wspinacze zbierają się tu w kwietniu i maju, czekając na kilku-, kilkunastodniowe okno pogodowe na wejście na szczyt. Pomijając brak namiotów, zupełnie inaczej wyobrażaliśmy sobie to miejsce. Base camp jest położony właśnie na wspomnianej kamienistej i nierównej morenie, tuż przy ogromnym lodowcu Khumbu. Zdjęcia EBC, które znamy przedstawiają to miejsce w bardziej „przytulnym” świetle. By nie wprowadzić nikogo w błąd… Everest to ten mały kikutek, na który wskazuję palcem na jednej z fotek. 😀 Ta piękna góra z przodu to Nuptse.
Kilka fotek i ruszamy w drogę powrotną. Słownik nieprzypadkowo podpowiada mi „potworną” – po wczorajszym dniu jakoś opuściły nas siły, dzisiejszy marsz to po raz kolejny niemała makabra. Może te wczorajsze kamienie to nie był jednak dobry pomysł…
Do Gorak Shep wracamy po 3,5 h, czasie dłuższym niż potrzebowaliśmy na wczorajszą drogę powrotną na Kala Pattar. Problemem nie jest chyba aklimatyzacja, po 11 dniach marszu mamy najwyraźniej styczność z syndromem zmęczonych nóg. 🙂 Pomimo pierwotnych planów kontynuowania dzisiejszego marszu aż do wioski Dzongla postanawiamy zatrzymać się w Lobuche (gdzie spaliśmy przedwczoraj) i jutrzejszy dzień wziąć „na lekko”.
Dzień 12, Lobuche (4910 m) – Dzongla (4830 m), 5 km, 2,5 h
Długo wyczekiwany dzień odpoczynku. Schodzimy z jednej wioski do drugiej, bez konieczności pokonywania dużych wzniesień. Przez większość czasu po naszej lewej piętrzy się spektakularne Nuptse, nim po raz kolejny w czasie tej wyprawy na horyzoncie wynurza się Ama Dablam. W międzyczasie gdy zbieramy nasze szczęki z ziemi podchodzimy do niemniej ujmującego Cholatse (6440 m.n.p.m) i Taboche (6495 m.n.p.m). Może i pożegnaliśmy się z najwyższą górą świata, ale wygląda na to, że to jeszcze nie koniec wspaniałych wysokogórskich pejzaży.
Śpimy w Dzongli, dosłownie u stóp wspomnianego Cholatse – to chyba jedna z lepszych noclegowych miejscówek całego treku.
Dzień 13, Dzongla (4830 m) – Cho La Pass (5420 m) – Tagnak (4700 m), 10 km, 5,5 h
Za nami chyba najzimniejsza noc ever, w nocy w naszym pokoju musiało być kilka stopni na minusie. Tym szybciej więc zbieramy się na trasę, dziś do pokonania mamy drugą z przełęczy – Cho La. Mimo że jest bliżej miejsca startowego, wydaje nam się cięższa niż ta pierwsza (Kongma La) – na stromych zboczach jest sporo ruchomych kamieni. Dodatkowo tuż przed przełęczą przez półtora kilometra podążamy ośnieżoną częścią lodowca – po raz pierwszy wykorzystujemy mikrokolce, które targamy ze sobą prawie od dwóch tygodni. Dalibyśmy pewnie radę i bez nich (szerpowie przekraczają lodowiec w trampkach) ale na pewno nasz marsz jest pewniejszy i szybszy. Co więcej, gdy idziemy po lodowcu nie pokrywa nas ubezpieczenie, więc chyba lepiej dmuchać na zimne (przyp. Monika). 😉
Po 3 godzinach meldujemy się w końcu na przełęczy – widokami zdaje się znacznie ustępuje tej pierwszej. Ciekawostką jest jednak zupełna zmiana mikroklimatu, po wschodniej stronie przełęczy pełno jest śniegu i lodu, po zachodniej dominuje piaszczysty, suchy krajobraz.
Do pierwszej wioski za przełęczą – Tagnak schodzimy łącznie po 5,5 h od startu. Staramy się podejść jeszcze do kolejnej osady – Gokyo, ale idąc dość frywolnie autorskim skrótem gubimy trasę pomiędzy jeziorami znajdującymi się w środku moreny. Robi się dość późno, wolimy więc nie ryzykować i zawracamy do Tagnak – jutro do Gokyo pójdziemy już przy wykorzystaniu mapy. 🙂
Dzień 14, Tagnak (4700 m) – Gokyo (4750 m) – Donag Tsho (4900 m) i z powrotem, 10 km, 4,5 h
Chodzenie po morenach zdecydowanie nie należy do naszych hobby – wspinaczka po ruchomych kamieniach, by po chwili ledwo łapać równowagę zsuwając się z nich w dół zahacza o mały dramat. Tym razem jednak udało się – do Gokyo dochodzimy po ponad 2 godzinach.
Po krótkiej przerwie w lodży ponownie ruszamy na szlak. Zmieniamy w locie nasze wcześniejsze plany, wbrew założeniom nie wchodzimy na Gokyo Ri – już o 11 nad górską panoramę zaczynają nachodzić ciemne chmury. W to miejsce udajemy się na przechadzkę do „jezior Gokyo”. Dochodzimy do czwartego z jezior (Donag Tsho) i na tym poprzestajemy, kolor jezior jest typowo lodowcowy, co na pewno nie zachęca by kontynuować wędrówkę szarą moreną (zwłaszcza, że piąte jezioro znajduje się kolejne 4 km dalej).
Dzień wędrówki zamykamy już o 14, marząc przy herbacie o zakończeniu naszego trekkingu, który już za 4 dni. 🙂
Dzień 15, Gokyo (4750 m) – Gokyo Ri (5360 m) i z powrotem, 4 km, 2,5 h
Kolejny dzień spędzony w Gokyo. Monika zostaje kurować przeziębienie w hostelu, ja ruszam na okoliczny szczyt – Gokyo Ri. Część osób zaczyna swój trekking 3 przełęczy właśnie od tej strony – to najpewniej oni zostają za mną daleko w tyle. Z dobrą aklimatyzacją to krótka, przyjemna przechadzka – szczyt oferuje dość zacne widoki – Cho Oyu (8021 m.n.p.m) i dwa siedmiotysięczniki Ngozumpa Kang, jak również Machhermo Peak znajdujący się za jeziorem Gokyo.
Dzień 16, Gokyo (4750 m) – Renjo La Pass (5360 m) – Tarangar (3990 m), 16 km, 8 h
Dziś WRESZCIE ruszamy na ostatnią przełęcz! Z naszej lodży wyściubiamy nos o 8, naprawdę podziwiamy ludzi, którzy na szlak ruszają w lodowatych warunkach o 6, czy nawet 7. Nam przewodzi zasada ładnie wyartykułowana przez Monikę: „Pie*****, w zimnie nie będę chodzić”. 🙂
Maszerujemy dość powoli, krok za krokiem, by na przełęczy zameldować się po 3,5 godzinach. Wydaje nam się, że fizycznie jest najłatwiejsza ze wszystkich, „psychologicznie” jest chyba jednak najcięższa – ostatnie 200 m to strome podejście tuż przy pionowej ścianie. Krok, krok, krok, krok, stop – odpoczynek, krok, krok, krok…! W takim schemacie maszerujemy aż na sam wierzchołek. W końcu jesteśmy na przełęczy, o której tak marzyliśmy od kilku dni.
Celebrujemy ten sukces dobre pół godziny, starając się zapamiętać ten widok na dłuższy czas. Żegnamy się z Everestem, Cho Oyu, Ama Dablam i innymi epickimi szczytami, pośród których spędziliśmy ostatnie 2 tygodnie. Rozstanie nie jest jakieś przemożnie smutne, finalnie obracamy się na pięcie i schodzimy w dół.
Krajobraz znów jest bardziej pustynny, wygląda też na to, że wysokie góry zostawiliśmy za sobą. W pół-euforii mijamy kolejne wioski, by zatrzymać się dopiero po 16 km w Tarangar. Po raz pierwszy od 12 dni jesteśmy znów poniżej 4000 m.n.p.m. – powietrze „smakuje” wyśmienicie, nie jest tak rzadkie jak jeszcze kilkaset metrów wyżej. Wraz z wysokością drastycznie spadły również ceny w lodżach, co jest już w ogóle wisienką na dzisiejszym torcie.
Dzień 17, Tarangar (3990 m) – Namche Bazaar (3440 m), 13 km, 5 h
Nienawidzimy końcówek – ostatnie kilometry jakiegokolwiek treku przychodzą nam z ogromnym trudem. Wizualizujemy się już na finiszu podczas, gdy „robota” pozostaje jeszcze do zrobienia. Nie inaczej jest i tym razem. Każdy kilometr boli nas niezmiernie, ciągłe spojrzenia na GPS zdają się zwracać tę samą wartość – DALEKO. 🙂
Całą drogę maszerujemy wzdłuż rzeki Bhote. Nadzieję w nasze serca wlewa widok Thamserku, który pnie się tuż przed naszym dzisiejszym celem – Namche Bazaar. Nadziei zostajemy pozbawieni, gdy za Thamo wkraczamy w gęsty las i nie mamy żadnego punktu odniesienia. To zdecydowanie najdłuższe kilometry tego treku, my chcemy już tam być!! 🙂
Historia ma jednak swój happy end – styrani dochodzimy do Namche, gdzie czeka na nas taniutka zupa czosnkowa, Internet i gorący prysznic (których nie zaznaliśmy od jakiegoś czasu 😉 ). Jutro czeka nas co prawda jeszcze 18-kilometrowe zejście do Lukli, ale pomartwią się o to przyszli my, dzisiaj VIVA NAMCHE BAZAAR!
Dzień 18, Namche Bazaar (3440 m) – Lukla (2846 m), 19 km, 6 h
Wracamy już w kierunku lotniska w Lukli, podążając tą samą drogą co przez pierwsze półtora dnia wyprawy. Odległościowo to najdłuższy dzień, na całe szczęście spora część to droga z górki (choć idąc w tamtą stronę nie odnotowaliśmy faktu, że na trasie powrotnej czekać będzie nas jeszcze jakieś 200 m wspinaczki tuż przed samą metą).
W końcu jednak jesteśmy! 18 dni i 200 km w nogach później (o pokonanym przewyższeniu nie chcemy nawet myśleć) znów jesteśmy w Lukli. 🙂
Jeśli chodzi o sam trekking – nie zawiódł ani odrobinę, zdecydowanie jeden z najlepszych, które kiedykolwiek odbyliśmy. W dalszym ciągu jednak bijemy się z myślami, czy 3 przełęcze były lepsze od naszej wyprawy dookoła Annapurny sprzed 7 lat. W tym przypadku dużą rolę odgrywa jednak aspekt sentymentalny, stąd powstrzymujemy się od wydawania ostatecznych wyroków. Region Everestu jest na pewno bardziej „komercyjny”- liczba osób, zwłaszcza w okolicach base campu jest znacząca, by nie powiedzieć zatrważająca. Jest to chyba jednak cena, którą trzeba zapłacić za naprawdę epickie górskie widoki.
Garść informacji praktycznych:
⁃ w zależności od wioski za nocleg nie płaci się nic – do max 1000 NPR za pokój dwuosobowy (przy założeniu jedzenia kolacji i śniadania w lodży, w której się śpi).
⁃ nasz dzienny budżet jedzeniowo-noclegowy wyniósł 2350 NPR dziennie na osobę (80 PLN). W lodżach piliśmy hektolitry herbaty (ciężko było nam się zmusić do wypicia choć łyka lodowatej wody na mrozie), jedliśmy obfite śniadania i obiadokolacje, na trasie posiłkując się batonami i ciastkami przywiezionymi z Katmandu,
– w razie braku bezpośrednich biletów z Katmandu do Lukli w internecie, warto spróbować szczęścia bezpośrednio w biurze Yeti Airlines w Katmandu. Przebukowywaliśmy własne bilety i mamy wrażenie, że nie wszystko jest ujęte online (cena biletu w jedną stronę – 164 USD od osoby).
⁃ podobno we wszystkich wioskach działa Internet EverestLink, koszt 1 GB obowiązującego tylko w danej wiosce to 600 NPR, funkcjonuje ponoć pakiet na wszystkie wioski za 2000 NPR (nie sprawdzaliśmy),
– leki i słodycze na trasie są nawet 10-krotnie droższe niż w Katmandu, warto zabrać zapas ze sobą,
⁃ grubość posiadanego śpiwora nie jest najważniejsza, zawsze można ratować się dodatkowymi kocami z lodży,
⁃ wszystkie szlaki, którymi podążaliśmy są raczej dobrze oznakowane i znajdują się na mapach maps.me, na morenach sugerujemy podążanie za flagami, a nie wyznaczanie swojej własnej trasy 😉
⁃ na przełomie października i listopada, kiedy przemierzaliśmy szlak mikrokolce okazały się pomocne jedynie na półtorakilometrowym odcinku przed przełęczą Cho La,
⁃ warto wbudować sobie w plan 1-2 dni zapasu. My jeden dzień (nieujęty w relacji) wykorzystaliśmy na leczenie przeziębienia, drugi na rozłożenie dziennego planu przejścia na dwa dni (dni 11-12 relacji, nasze nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa).
⁃ potencjalnie możliwe jest dalsze skrócenie harmonogramu, ale już kosztem dodatkowych trekkingów, czy wyjść aklimatyzacyjnych – jeśli mielibyśmy cokolwiek skrócić to najprawdopodobniej zrezygnowalibyśmy jedynie z przechadzki do jezior Gokyo. Minimum czasu potrzebne na sam trekking to więc 16 dni.
⁃ aha, KONIECZNIE podążać (tak jak w powyższej relacji) przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Wschodnia strona oferuje łagodniejsze podejście, znacznie więcej możliwości aklimatyzacyjnych oraz o niebo lepsze widoki. Idąc od strony zachodniej przed przełęczą Renjo La trzeba poświęcić ok. 4-5 dni aklimatyzując się w nie tak spektakularnych krajobrazach, idąc od wschodu rejon ten na sam koniec można pokonać bez większego żalu w półtora dnia.