Nasz dotychczasowy pobyt w Ekwadorze upłynął pod znakiem aklimatyzacji pod zdobycie wulkanu Cotopaxi, trzeciego najwyższego aktywnego wulkanu na świecie (w zeszłym roku otworzono go dla zwiedzających po dwuletniej przerwie związanej z wzmożoną aktywnością sejsmiczną).
Żmudna aklimatyzacja…
W części kontynentalnej Ekwadoru znajdują się 32 wulkany, z czego znaczna część w zasięgu jednodniowej wycieczki ze stolicy. Pełne spektrum wysokości pozwoliło nam na odpowiedni dobór wulkanów pod kątem aklimatyzacji i stopniowego rozstawania się z tlenem. 🙂
Poniższa tabelka pokazuje ile „efektywnie” tlenu znajduje się na poszczególnych wysokościach w zestawieniu z poziomem morza (w skrócie – procentowa ilość tlenu jest taka sama, jednak wraz z wysokością spada gęstość powietrza).
Jako że w Kolumbii mieliśmy już do czynienia z wysokościami rzędu 2500-3000 m., następnego dnia po przyjeździe do Quito udaliśmy się na najbliższy wulkan Ruco Pichincha (4696 m.n.p.m), osiągalny z poziomu punktu widokowego znajdującego się na 4050 m.
Pogoda nie rozpieszczała nas jednak tego dnia – obok bólu głowy z wyprawy wróciliśmy z lekko odmrożonymi rękoma i tyłkami. 🙂
Nie daliśmy jednak za wygraną, następnego dnia ponownie udaliśmy się na Ruco – tym razem widoki były już satysfakcjonujące.
Po dwukrotnym zdobyciu wulkanu nasze apetyty wzrosły, przenieśliśmy się do położonego 50 km od Quito Machachi, które miało być miejscem wypadowym do „ataków” na kolejne wulkany.
Nasza kolejna potyczka z wulkanem Corazón (4780 m.n.p.m) zakończyła się jednak porażką – porywisty wiatr oraz mgła zmusiły nas do odwrotu na wysokości 4700 m. Co gorsze, w drodze powrotnej we wspomnianej mgle zboczyliśmy z trasy, przez co dołożyliśmy sobie 2-3 godziny chodzenia. 😉
Było to nasze trzecie podejście w rejony 4700 m., kolejnym krokiem był wypad na Iliniza Norte (5120 m.n.p.m). Sporą część trasy maszerowaliśmy znowu we mgle, jednak na całe szczęście niebo przejaśniło się już przy samym szczycie. Dla takich widoków warto wchodzić pod górę. 🙂
… przed najgorszym życiowym wysiłkiem
Wszystkie podejścia dostosowaliśmy pod jeden cel – wspomniany wulkan Cotopaxi (5897 m.n.p.m). Z racji dość technicznego podejścia (przepaście, zagrożenie lawinami czy osuwającymi się serakami) wejście możliwe jest wyłącznie z przewodnikiem.
Wulkan przeważnie jest okryty chmurami od ok. 8-9 rano, stąd by dojść na szczyt zaraz po wschodzie Słońca, o północy startuje się ze schroniska położonego na wys. 4864 m.n.p.m.
Przed wyjściem na szlak zaplanowana jest poobiednia, 5-godzinna drzemka, która jest przeżyciem samym w sobie – w nocy wybudzaliśmy się kurczowo łapiąc oddech, a następnie obudziliśmy się z silnym bólem głowy i młodościami.
Na dodatek wszystkiego – w takim stanie wypędzają człowieka z łóżka na mróz i każą maszerować kilka godzin pod górę. 🙂
Nie będziemy kłamać – tych godzin na zboczach Cotopaxi nie zaliczymy do najlepiej spędzonych. Podejście było na tyle wyczerpujące, że dwa razy byliśmy bliscy decyzji o zawróceniu. Gdyby w naszych rozważaniach poparł nas przewodnik, prawdopodobnie nie zdobyliśmy szczytu. Resztkami (i tu wcale nie przesadzamy) sił doszliśmy jednak na wierzchołek. W takim stanie ciężko było się nawet cieszyć pięknymi okolicznościami przyrody. 🙂
Jeśli chodzi o wysokość i samopoczucie, w dalszym ciągu twierdzimy, że byliśmy dobrze przygotowani.
Natomiast marsz w rakach kilometr do góry przy nachyleniach sięgających 40-50 stopni, gdzie dodatkowo trzeba ważyć każdy krok, to już inna para kaloszy – wydaje się, że kondycyjnie polegliśmy. 🙂
Był to na pewno jeden z największych wysiłków fizycznych w naszym życiu, którego (raczej) już nie planujemy powtarzać :).
Mama Negra, czyli zapowiedź (mimo wszystko) sukcesu
W ramach ciekawostki dzień przed finalną wspinaczką wybraliśmy się na festiwal Mama Negra, który odbywał się w położonej 50 km od naszego miejsca noclegowego miejscowości Latacunga. Jest to święto „Czarnej Matki”, ku czci której mieszkańcy modlą się celem ochrony przed okolicznymi wulkanami. Święto ma charakter katolicko-pogański – 23 września (dzień równonocy wiosennej) odbywa się procesja, w czasie której obficie leje się alkohol, którym częstuje się przechodniów. Ulicami miasta paradują postacie, będące uosobieniem dobra i zła.
Wydaje się, że przez tych drugich zostałem wciągnięty w pewien rytuał – ni z tego, ni z owego zaczęli okładać mnie rózgami jakiegoś zioła, następnie zaś odrapywać ledwo już żywą świnką morską. Wszystko to krzycząc „Cotopaxi, Cotopaxi” – uznaję, że była to dobra wróżba na następny dzień. 🙂
Teraz po jednodniowym wypoczynku w Quito, nasza ziemia obiecana – wyspy Galapagos!